Radioaktywna chmura dotarła nad Polskę z Rosji
Rosja ujawniła źródło radioaktywnego obłoku, który dotarł nad Europę pod koniec września. To miasto zamknięte Oziorsk, gdzie mieści się kombinat chemiczny Majak. Lata temu doszło do trzech tragicznych katastrof jądrowych, długo ukrywanych przez władze...
Na początku października Państwowa Agencja Atomistyki (PAA) poinformowała, że w powietrzu nad Europą, w tym także nad Polską, wykryto promieniotwórczy izotop Ruten-106. Informację tę potwierdził francuski Państwowy Instytut Bezpieczeństwa Radiologicznego (IRSN), według którego radioaktywny obłok ogarnął między 27 września a 13 października większą część Europy, a Polska znalazła się wśród krajów, gdzie stężenie izotopu było podwyższone.
Przedstawiciele IRSN poinformowali, że ustalono źródło tego izotopu. Do wycieku miało dojść między górami Uralu i rzeką Wołgą, a więc w środkowo-zachodniej Rosji lub północnym Kazachstanie. 10 listopada naukowcy zwrócili się do władz obu krajów, aby ujawniły informacje, gdzie dokładnie doszło do wycieku.
Dopiero dzisiaj (21.11) rosyjska służba meteorologiczno-hydrologiczna Roshydromet poinformowała, że emisja substancji promieniotwórczej miała miejsce w rejonie Czelabińska na Uralu. Stacja pomiarowa w rejonie wsi Argajasz w okresie od 25 września do 1 października odnotowała "ekstremalnie wysokie" zanieczyszczenie izotopem Ruten-106, które ponad 986 razy przewyższało dopuszczalną normę.
Źródłem emisji najprawdopodobniej były okolice miasta Oziorsk zwane dawniej "Czelabińsk-40", a później "Czelabińsk-65" oraz sąsiednie miasto Kysztym. W ich rejonie znajduje się kombinat chemiczny Majak (pol. Latarnia). Organizacja Greenpeace Rosja zapowiedziała, że zwróci się do prokuratury z prośbą o sprawdzenie, czy w zakładach doszło do emisji Rutenu-106.
Stężenie izotopu Ruten-106. Czerwone kropki oznaczają źródło jego emisji. Fot. IRSN.
Obszar ten skrywa ponurą tajemnicę. Po 1940 roku obok miasta powstała wielka fabryka pocisków, która nosiła nazwę Majak. Odmieniła ona nie do poznania oblicze tej okolicy. Wszystko dlatego, że w kolejnych wielu latach doszło tam do aż trzech katastrof jądrowych.
W 1957 roku miał miejsce wybuch podziemnego zbiornika wysoko radioaktywnych odpadów płynnych. Skażenie było tak silne, że ludziom schodziła skóra, dostawali straszliwych wysypek i poparzeń. Zginęło 200 osób, 10 tysięcy ewakuowano, a na promieniowanie narażonych było w sumie 470 tysięcy ludzi.
Według najnowszych badań niewykluczone, że liczba ofiar śmiertelnych była znacznie większa, sięgająca nawet 10 tysięcy. Jeden z biogenetyków, który uciekł z ZSRR do USA, wyjawił opinii publicznej całą prawdę o rosyjskim incydencie, znanym bardziej jako "Katastrofa kysztymska".
W zakładach Majak znajdowały się ogromne zbiorniki wypełnione tonami radioaktywnych odpadów. W dniu katastrofy, w jednym z takich kontenerów doszło do awarii układu chłodzenia, w wyniku czego temperatura atomowego szlamu gwałtownie wzrosła. Niestety, pracownicy fabryki zbyt późno zorientowali się, co się stało, i już nic nie mogli zrobić.
Ogromne ciśnienie rozerwało stalowy zbiornik umieszczony około 8 metrów pod ziemią i przykryty betonową płytą. Eksplozja była tak potężna, że uszkodzone zostały wszystkie kontenery wypełnione radioaktywnymi odpadami, wydostała się z nich tysiące ton zabójczych substancji, które wzbiły się w niebo, mieniąc się najróżniejszymi barwami.
Okazuje się, że oprócz działalności ludzkiej, głównym mechanizmem zapłonowym były również zjawiska pogodowe. W trakcie katastrofy nad okolicą przeszły potężne ulewy, które spowodowały, że radioaktywne ścieki dostały się do miejscowej rzeki, a stamtąd do tysięcy domostw. Swój udział w tej tragedii miał również porywisty wiatr. Przeniósł on radioaktywne pyły z dna wyschniętego jeziora Karaczaj nad miasto.
Co ciekawe, po latach okazało się, że o zdarzeniu doskonale wiedziała CIA. Agencja nie ujawniła jednak informacji o wybuchu, gdyż nie chciała pokazać, że bacznie śledzi cały radziecki program jądrowy. Rząd obawiał się również, że groźba awarii wzbudzi w amerykańskim społeczeństwie niechęć wobec rozbudowy własnych instalacji nuklearnych.
Budowa instalacji do przechowywania materiałów radioaktywnych w zakładach Majak. Fot. US Army Corps of Engineers.
Ostatecznie prawda o katastrofie kysztymskiej została ujawniona w roku 1992 przez prezydenta Borysa Jelcyna. Władze rosyjskie oficjalnie przyznały się też do istnienia ośrodka Majak i miasta Czelabińsk-65, który dziś nosi nazwę Oziorsk. Miejscowość ta do dziś jest miastem zamkniętym i wciąż należy do rosyjskiej agencji energii atomowej Rosatom.
Według francuskiego Państwowego Instytutu Bezpieczeństwa Radiologicznego (IRSN) na przełomie września i października bieżącego roku do atmosfery wydostała się duża ilość Rutenu-106, od 100 do 300 terabekereli. Gdyby do podobnego wycieku doszło w Polsce, konieczna okazałaby się ewakuacja ludności w promieniu przynajmniej kilku kilometrów od miejsca emisji tego izotopu.
Tymczasem rosyjskie służby ujawniły blisko 1000-krotne przekroczenie dopuszczalnych norm radioaktywnego emisji izotopu z aż 2-miesięcznym opóźnieniem. Wciąż nie wiadomo czy miejscowa ludność została napromieniowana, i czy w ogóle została o awarii poinformowana.
Według naukowców doszło do nieprawidłowej utylizacji tej substancji, np. poprzez jej spalenie. Z całą pewnością nie była to awaria reaktora atomowego, ponieważ w powietrzu razem z Rutenem-106 pojawiłyby się też inne izotopy promieniotwórcze.
Fot. Pexels.
Incydent pokazuje, że mimo wyjątkowo zaostrzonych kontroli w placówkach na co dzień zajmujących się substancjami radioaktywnymi, a także w cieniu katastrofy czarnobylskiej, nadal nie jesteśmy wolni od zagrożenia, zwłaszcza, że o jego źródle dowiadujemy się z opóźnieniem, a winowajcy wciąż nie udało się zidentyfikować.
W przeciwieństwie do mieszkańców okolic Czelabińska, w Polsce ilość izotopu w powietrzu nie była duża. Krajowa sieć stacji poboru aerozoli wykryła w powietrzu nad naszym krajem Ruten-106 w stężeniu 6,4 mBq/m3. To bardzo niewielka ilość, nie stanowiąca dla ludzkiego zdrowia i środowiska naturalnego żadnego zagrożenia.
Nie ma więc żadnej potrzeby przyjmowania preparatów z jodem, w tym np. słynnego płynu lugola. Skażenie było tylko tymczasowe. Miałoby niebezpieczny przebieg, gdybyśmy taką dawkę rutenu wdychali nieustannie przez kilkaset lat.
Źródło: TwojaPogoda.pl / PAA / IRSN / MAEA.