Weekendowe granie #22 – Fable: The Journey

Fable: The Journey to gra, która została oceniona już przed premierą. Dodam tylko, że wystawiono jej raczej kiepską opinię. Zapracowało na to kilka elementów. Po pierwsze- zapowiedź wykorzystania Kinecta. To rozjuszyło fanów serii. Po drugie – średnio prowadzona promocja, gdyż pokazywane w sieci filmiki eksponowały raczej niedomagania niż zalety gry. Ostatecznie gwóźdź do trumny przybił sam Peter Molyneux.

Fable: The Journey to gra, która została oceniona już przed premierą. Dodam tylko, że wystawiono jej raczej kiepską opinię. Zapracowało na to kilka elementów. Po pierwsze- zapowiedź wykorzystania Kinecta. To rozjuszyło fanów serii. Po drugie – średnio prowadzona promocja, gdyż pokazywane w sieci filmiki eksponowały raczej niedomagania niż zalety gry. Ostatecznie gwóźdź do trumny przybił sam Peter Molyneux.

Fable: The Journey to gra, która została oceniona już przed premierą. Dodam tylko, że wystawiono jej raczej kiepską opinię. Zapracowało na to kilka elementów. Po pierwsze- zapowiedź wykorzystania Kinecta. To rozjuszyło fanów serii. Po drugie – średnio prowadzona promocja, gdyż pokazywane w sieci filmiki eksponowały raczej niedomagania niż zalety gry. Ostatecznie gwóźdź do trumny przybił sam Peter Molyneux, który po okresie obrony i zapowiadania przełomu w grach na Kinecta, stwierdził że wszystko jest źle i seria Fable poszła w złą stronę. Oczywiste jest, że po takim oświadczeniu, wszyscy fani serii, odwrócili się do The Journey plecami. Słusznie? Moim zdaniem nie.

Reklama

Fabuła jest znakomita. Bez dwóch zdań – takiej właśnie opowieści spodziewałem się po konstruktorach znanej serii. Mamy tu do czynienia z ciekawą, trzymającą się kupy historią, która prowadzi nas za rękę przez pięknie, typowo dla Fable – kolorowy, świat Albionu. Poznamy tu oczywiście nowych bohaterów i usłyszymy nowe legendy. Wszystko rozgrywa się w innych czasach, a więc na próżno szukać podobieństw. Bohaterem jest Gabriel, chłopak młody i prosty, który nigdy nie podejrzewał, że stanie się częścią tak niesamowitej przygody. Można powiedzieć, że wplątała go w nią niespodziewana senność oraz niewidoma jasnowidzka Teresa. Na tym koniec, bo historię poznać musicie samodzielnie, a ja tymczasem skupię się na tym, jaka jest ta gra.

Nie jest to z pewnością symulator wozu konnego, chociaż złośliwi i tak mówili o Fable: The Journey. Wynika to z faktu, iż całkiem sporo czasu spędzamy kierując wozem, ciągnionym przez naszą przyjaciółkę, konia o imieniu Seren. Nie, nie! Nikt nie poszedł tu na łatwiznę i nie skazał nas na bezsensowne oglądanie końskiego zadu. Między Gabrielem a Seren wykształciła się silna przyjaźń. Koń zapewnia transport pomiędzy lokacjami, a zadaniem jego pana jest troska o niego i to nie tylko w czasie, gdy Seren służy za silnik powozu, ale także na postojach, gdzie trzeba ją doglądać, karmić, czyścić i leczyć rany.

Z drugiej trzeba sobie szczerze powiedzieć, że nie ma tutaj mowy o tak rozbudowanym i otwartym świecie, jaki można było przemierzać w poprzednich częściach Fable. Tym razem postawiono na liniowość. Wędrujemy od lokacji do lokacji, a jedyne skoki w bok to, pojawiająca się czasami, możliwość wyboru stopnia trudności oraz dodatkowe, maluteńkie obszary, gdzie można spędzić kilka minut wykańczając przeciwników i zgarniając skarb.

Gra zdecydowanie trafia do gracza niedzielnego, czy też „młodzieży” gamingowej. Każdy poradzi sobie z rozgrywka. Nawet tacy, którzy bronią się przed zabawą argumentami, że w życiu w nic nie grali. To oczywiście dobrze świadczy o produkcji targetowanej w taki właśnie segment, ale także daje do myślenia hardcorowcom. Tych ostatnich uspokajam jednak, że spokojnie mogą siadać do Fable: The Journey. Gra jest bardzo dopracowana, miodna i daje wiele frajdy każdemu. To podkreślam bardzo wyraźnie – KAŻDEMU. Niezależnie od umiejętności i doświadczenia. Warto tu nadmienić, że The Journey to ok. 10 godzin zabawy.

Uproszczeniem jest też z pewnością mechanizm zdobywania osiągnięć, które wpadają całkowicie przy okazji i nie trzeba się za mocno spinać, ani poszukiwać sposobów zdobycia jakiegoś okazu.

Ponieważ mamy do czynienia z grą, w której za sterowanie odpowiada Kinect, chciałbym poświęcić temu tematowi kilka zdań. Fable: The Journey jest grą, która robi z niego doskonały użytek. Nie ma najmniejszego problemu z wdrożeniem się, ani z późniejszą obsługą rozgrywki, czy też powrotami przy kolejnym włączaniu. Może czasami czary działają nie tak precyzyjnie, jakbyśmy chcieli, ale można to zniwelować kalibracją. Wręcz trzeba tego dokonać, gdyż magia, to nasza jedyna broń.

Mimo iż Fable: The Journey to produkcja uproszczona, ugrzeczniona i krojona na „młodszego” odbiorcę, to bez walki się nie da obejść. Przyznaję, że jest to oczywiście najbardziej efektowny element rozgrywki, gdyż czary, które stanowią naszą jedyną broń, pomyślano znakomicie i panuje tutaj duży urodzaj w wyborze. Określony czar generujemy wykonując odpowiedni gest, a następnie miotamy w wybrany cel. Rzecz jasna nie opiera się to na bezmyślnym waleniu czarami w co popadnie, byle dużo i często. Czarami można razić jak pociskami i w zależności od mocy załatwiać jednego lub nawet kilku przeciwników. Jednak można nimi także odpychać, przewracać, spychać ze zbocza, pozbawiać broni, wyrzucać w powietrze, a niektórych – patrz kościotrupy – rozrywać na części. Poza tym czary sprawdzą się także jako narzędzie do torowania sobie drogi, a także w trakcie rozwiązywania zagadek.

Kto staje nam na drodze? Przeciwników jest trochę. W sporej ilości pojawiają się dobrze znane wszystkim Hobbesy. Są trole i wilkołaki, ale producenci przygotowali także i nowych. Różnią się do siebie inteligencją, siłą i szybkością. Pokonywanie wrogów jest źródłem punktów, które możemy wymieniać na ulepszenia. W ten sposób doładujecie swój pasek życia, ulepszycie czary, albo sprawicie, że Seren będzie bardziej żwawym koniem. Nie oczekujcie tutaj jednak systemu typowego dla rozbudowanych RPG, bo Fable: The Journey nie ma takich aspiracji. Jest to raczej nieskomplikowana i przyjemna gra przygodowa, która w przemyślany sposób wykorzystuje możliwości Kinecta.

Graficznie jest tak jak zwykle. Piszę tak celowo, bo na ekranie zobaczycie obraz wygenerowany dzięki silnikowi Unreal Engine III. Zwyczajowo obfituje on w kolory, ma niesamowity baśniowy klimat, odrobinę tajemniczy, ale piękny. Jednak nie ma postępu względem Fable III, które pod względem oprawy wizualnej wyglądało dokładnie tak samo.

Podsumowując - Fable: The Journey to gra, której producenci wiedzieli jak zrobić użytek z Kinecta. Szkoda, że miała taki kiepski start. Warto jednak spróbować, tym bardziej, że nie jest konieczna znajomość fabuły poprzednich części, ani świata Fable. Można się dobrze bawić, niezależnie od wieku i umiejętności. Wydaje mi się, że tej odsłony  Fable, mogą popróbować także zatwardziali fani serii.

Geekweek
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy