Barka T-36. 49 dni dryfu w morzu

Barka projektu 306, dokładnie tak samo wyglądała T-36 /domena publiczna
Reklama

Czterech młodych mężczyzn zostało rzuconych na środek Pacyfiku. Dryfowali przez 49 dni, póki nie znalazła ich amerykańska marynarka wojenna. Rosjanie stali się wówczas bohaterami.

Zima na Kurylach nie należy do najprzyjemniejszych. Szaleje zimny wiatr, a morze zawsze jest niespokojne. Tak też było 17 stycznia 1960 roku. Około godziny 9 rano zerwał się sztorm o sile huraganu. Wiatr szalał z prędkością 60 m/s, czyli ponad 215 km/h. O falochron rozbijały się kilkudziesięciometrowej wysokości fale. Za nim, w niewielkim basenie portowym, schroniła się niewielka barka używana do przewozu towarów z frachtowców do niewielkiej przystani.

T-36 była barką desantową wybudowaną na podstawie projektu amerykańskich barek LCM 3, budowanych masowo podczas II wojny światowej. W ZSRR rozbudowano sterówkę i nieco zmodyfikowano kadłub. Pod oznaczeniem projektu 306 była produkowana od początku lat 50. XX wieku. Wypierała 70 ton przy długości 17 metrów i szerokości czterech. Na pokład mogła wziąć 40 ton materiałów lub jeden czołg średni albo 20 ludzi desantu. Normalnie jej załoga liczyła trzy osoby. Na T-36 było czterech ludzi: dowódca, mł. sierż. Ashat Ziganszyn i szeregowi: Filipp Popławski, Anatolij Kriuczkowski oraz Iwan Fiedotow. Nie byli marynarzami. Nawet dobrze nie potrafili sterować barką, byli saperami, których przydzielono do służby transportowej.

Reklama

Przez około 10 godzin walczyli o utrzymanie barki na cumach. Około godziny 19. mechanik poinformował dowódcę, że kończy się olej napędowy. Ziganszyn zdecydował, że jedyną szansą na uratowanie siebie i sprzętu, będzie wyrzucenie barki na brzeg. Spróbowali dojść do niewysokiego, skalistego brzegu. Za każdym razem uniemożliwiało im to silne falowanie. Zigaszyn nadał informację o poważnych kłopotach, w jakich się znaleźli. Chwilę później wysłał sygnał SOS. Więcej nie zdążył nadać. Wysoka na 15 metrów fala uderzyła w sterówkę, rozbijając szyby i niszcząc radiostację. Wkrótce zabrakło paliwa. Około 22. barka zaczęła dryfować na pełne morze.

"Poszukiwania"

W kapitanacie udało się odebrać jedynie informację o kłopotach z napędem i próbach wysadzenia barki na brzeg. Do dowództwa Floty Oceanu Spokojnego nie dotarł sygnał SOS. Rano odkryto, że barki nie ma w porcie. Wbrew temu, co można oczekiwać, nie ruszyły poszukiwania. Jedynie został wysłany patrol, który miał zbadać brzeg. Piechurzy znaleźli beczkę pochodzącą z barki. Dowództwo uznało, że jednostka zatonęła. Rodziny poinformowano o zaginięciu ich synów. Na kilka dni sprawa ucichła. Nie na długo jednak.

Ktoś w dowództwie wpadł na pomysł, że młodzi żołnierze mogli zdezerterować. Do rodzinnych domów została wysłana żandarmeria, która przeszukała każdy kąt i przesłuchała rodziny oraz sąsiadów. Wrócili z niczym. Nie może to dziwić. Czterech saperów dryfowało wówczas przez teren poligonu rakietowego Floty.

Życie na barce

Wersji tego, gdzie i którędy dryfowali pechowi żołnierze jest kilka. Na pewno nie znaleźli się w strefie zamkniętej, która otaczała poligon atomowy. Zimny prąd morski Oja Siwo zaczął ich znosić na południowy-wschód od Wysp Kurylskich, w kierunku Hokkaido. Barka sunęła z prędkością 78 mil dziennie, z dala od szlaków żeglugowych.

Drugiego dnia podróży morze nieco się uspokoiło. Załoga postanowiła sprawdzić, jakie zapasy ma na pokładzie. Znaleźli niespełna 200 gramów kaszy, bochenek chleba, puszkę konserw, a w maszynowni dwa wiadra ziemniaków. Niestety niektóre z nich były zalane olejem napędowym i nie nadawały się do jedzenia. Wodę postanowili czerpać z układu chłodzenia diesla, którym znajdowało się około 120 litrów płynu. Po kilku dniach, mimo racjonowania, zapasy się skończyły. O ile wodę zbierali z opadów deszczu, tak z jedzeniem było krucho. Go garnka zaczęli wrzucać wszystko, co mogło nadać się do jedzenia: skórzane pasy, brezentowe buty, mydło, pastę do zębów. Ziganszyn wspominał:

- Skórzany pas pocięliśmy w paski i zaczęliśmy gotować z niego "zupę". Potem zdemontowaliśmy skórzane paski od radia. Zaczęliśmy szukać innych skórzanych rzeczy. Znaleźliśmy brezentowe buty, ale cholewy okazały się za twarde. Wygotowaliśmy je w morskiej wodzie, aby pozbyć się pasty do butów. Następnie pocięliśmy na paski, wrzucili do pieca, gdzie zmieniło się w coś podobnego do węgla drzewnego i to zjedliśmy.

Żołnierze dziennie tracili średnio około 400 gramów wagi. Zigaszyn, kiedy został odnaleziony ważył poniżej 40 kg. Nim wyruszył w niespodziewany rejs ważył 70 kg.

Ratunek

Pierwszy raz Rosjanie zauważyli przechodzący obok okręt w 45. dobie dryfu. Niestety nie zostali zauważeni. Podobna sytuacja miała miejsce trzy dni później, kiedy niedaleko przeszły dwie kolejne jednostki. Dzień później, 7 marca, w 49. dniu na morzu barkę zauważyła załoga śmigłowca Sea King z lotniskowca USS "Kearsage". Amerykanie wciągnęli, jak im się wydawało, rozbitków na pokład helikoptera i wrócili na pokład macierzystej jednostki.

Tam Zigaszyn powiedział, że dziękuje za gościnę, ale potrzebują tylko paliwa i jedzenia i sami wrócą do bazy. Zdumieni Amerykanie odmówili. Znaleźli barkę z wycieńczonymi żołnierzami 1020 mil od Kuryli. Powiedzieli, że najpierw muszą wydobrzeć. Trafili do San Francisco, gdzie amerykańskie władze zaproponowały im azyl. Rosjanie odmówili, chcąc jak najszybciej wrócić do kraju. Amerykanie nie sprzeciwiali się temu.

Rosjanie tymczasem powoli stawali się gwiazdami światowego formatu. Konsul Generalny ZSRR w San Francisco przesłał do kraju informację o uratowaniu żołnierzy. Ich zdjęcia zaczęły pojawiać się na pierwszych stronach gazet. Amerykanie zorganizowali im wycieczkę po Kalifornii, podczas której największe zainteresowanie, pochodzących z Syberii żołnierzy, wzbudziły... długopis i telewizor. Radziecka ambasada w Nowym Jorku umieściła bohaterów na ranczu, którego byli właścicielami, aby tam odpoczęli przed powrotem do ojczyzny.

Władze radzieckie wystosowały telegram podpisany przez Chruszczowa, w którym pisano:

"Drodzy towarzysze! Jesteśmy dumni i podziwiamy wasze chwalebne czyny, które są żywym przejawem odwagi i hartu ducha narodu radzieckiego z siłami żywiołów. Wasze bohaterstwo, wytrzymałość i wytrwałość są przykładami nienagannego wykonywania obowiązków służbowych. Dzięki waszemu wyczynowi, niezwykłej odwadze, pomnożyliście chwałę naszej Ojczyzny, która wychowała tak odważnych ludzi, a naród radziecki słusznie może być dumny ze swoich odważnych i lojalnych synów.

Chruszczow podziękował także załodze amerykańskiego lotniskowca za uratowanie obywateli ZSRR. Całą czwórkę zaokrętowano na pokład liniowca "Queen Mary" w Nowym Jorku, skąd przez Francję, w której zwiedzili Paryż i Cherbourg, dotarli do Moskwy. W stolicy kraju Rad zostali przyjęci jak bohaterowie - na specjalnej uroczystości dostali awanse i zostali odznaczeni Orderem Czerwonej Gwiazdy, a minister obrony Rodion Malinowski podarował im zegarki z grawerem, "aby nigdy już nie zabłądzili na morzu". Odwiedzali szkoły, zakłady pracy, opowiadając o swoich przeżyciach. Stali się idolami. Nazwano ulice na ich cześć. Po zakończeniu służby władze państwowe zaproponowały im przyjęcie do Akademii Morskiej im. Łomonosowa w ówczesnym Leningradzie, z czego skorzystali. Po jej ukończeni każdy rozpoczął służbę na statkach handlowych. Według słów Zigaszyna, "już nigdy nie zabłądził na morzu".

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy