Bitwa pod Prochorowką. Największa pancerna bitwa w historii

T-34 był podstawowym czołgiem Armii Czerwonej podczas II wojny światowej /East News
Reklama

Wasilij Briuchow był radzieckim pancerniakiem, walczącym w największych bitwach stoczonych na froncie wschodnim II wojny światowej. W swoich wspomnieniach opisuje największą bitwę pancerną w historii.

Dzień po naszym przyjeździe rozpoczęła się bitwa na łuku kurskim. Korpusy znajdowały się na swych stanowiskach. Nasza pierwsza akcja była akcją obronną i niewiele z niej pamiętam, zlała się z kolejnymi sześcioma dniami walk. W pewnym miejscu odcięliśmy wroga, wycofaliśmy się i następnie zaatakowaliśmy razem z piechotą. Po latach niektórzy potrafią świetnie opowiadać swoje historie wojenne. Jestem zdumiony, że pamiętają nazwy miejscowości, w pobliżu których walczyli. Jak przypomnieć sobie wszystkie te miejsca? Dostajesz rozkaz: "Przejedź z punktu X do punktu Y" i jedziesz. Jesteś w drodze, szukasz celu, zawracasz.

Reklama

Dowódca czołgu T-34 pracuje jak cyrkowiec, ustawia działo, strzela, wydaje rozkazy ładowniczemu i kierowcy, kontaktuje się z innymi czołgami plutonu przez radio. To wymaga pełnej koncentracji, inaczej będzie po nim. Gdy cel jest w zasięgu naciskasz stopą pedał spustowy nad głową kierowcy: "Za krótki!", pada kolejny strzał, po nim następny, i kolejny. Przerzucasz armatę z lewej na prawą, krzycząc: "Przeciwpancernym ładuj! Odłamkowym ładuj!". W wieży brakuje powietrza, ponieważ pełno w niej dymu.

Silnik wyje, nie słyszysz wybuchających pocisków, a gdy sam zaczynasz strzelać, nie słyszysz, co się dzieje na zewnątrz. Dopiero gdy potężny pocisk trafia twój czołg lub wybucha na pancerzu, zdajesz sobie sprawę, że do ciebie też strzelają.

Prochorowka

Brałem udział w bitwie pod Prochorowką 12 lipca. O piątej rano zameldowaliśmy gotowość do natarcia, nasze zadanie polegało na wprowadzeniu 18. Korpusu Pancernego 5. Gwardyjskiej Armii Pancernej do bitwy i dojście do Jakowlewa przed południem. Uprzedzając nasze zamiary, około godziny piątej trzydzieści, lotnictwo i artyleria wroga rozpoczęły zmasowany atak na naszą 5. Armię. Niemcy rozpoczęli natarcie. Zaczęliśmy się cofać, musieliśmy formować kolumny w sile kompanii i plutonu z oddziałów wcześniejszego batalionu.

Nasz batalion rozmieszczono przy rzece Psioł na prawej flance; 170. Brygada Pancerna z 18. Korpusu Pancernego zajęła pozycje na lewo od nas. Gdy parliśmy naprzód, utknęliśmy w głębokim wąwozie, który zagradzał drogę. Czołgi naszego korpusu i batalionu skręciły w lewo w kierunku torów. Kolumny naszej i 170. Brygady przemieszały się. Odległość między czołgami, która początkowo wynosiła około stu pięćdziesięciu metrów, zmniejszyła się do mniej niż dwudziestu. Ta niekontrolowana masa czołgów uderzyła później na wroga.

Mój udział w bitwie nie trwał dłużej niż godzinę. Kiedy skręciliśmy, żeby ominąć wąwóz, znaleźliśmy miejsce, w którym mogliśmy doń wjechać. Przejechaliśmy dnem wąwozu i wspięliśmy się na przeciwległy brzeg. Byłem zdumiony panoramą, jaka się przede mną otwierała: łany  zboża płonęły, nieco dalej zobaczyłem palące się wsie, bitwa zbierała żniwo, kilka czołgów i pojazdów także stało w ogniu. Kłęby dymu wisiały nisko nad polem walki.

Nagle zobaczyłem niemiecki czołg średni Panzer III, który wyłonił się z podobnego jaru około dwustu metrów ode mnie. W pierwszej chwili byłem zaskoczony tym, że tak nieoczekiwanie się pojawił, nie spodziewałem się zobaczyć wroga w tak bliskim sektorze. Ale szybko się pozbierałem, pozwoliłem mu wyjechać na otwartą przestrzeń i zniszczyłem go pierwszym pociskiem. Kilka minut później my też oberwaliśmy.

Samobójcza misja

Tego dnia ponieśliśmy ogromne straty. Mnóstwo czołgistów pozostało "bez koni", a ponieważ brakowało maszyn, nie wzięliśmy udziału w kolejnych starciach w okolicach Prochorowki. Niemniej nie pozwolono nam zbyt długo pałętać się bezczynnie na tyłach. Przyszedł rozkaz, żeby przetasować załogi, po czym przenieść je do 1. Korpusu Pancernego pod dowództwem generała Butkowa. Korpus ten został przeniesiony na Front Briański z zadaniem zdobycia Orła.

Kola i ja przekonaliśmy naszych dowódców, żeby nas nie rozdzielali i razem trafiliśmy do 1. batalionu 159. Brygady 1. Korpusu Pancernego. W czasie pierwszych walk na łuku kurskim wciąż wydawało
mi się, że zwycięstwo całej operacji zależy ode mnie. Chociaż wiedziałem, że nie mogę pokonać Niemców w pojedynkę, byłem przekonany, że to ja jestem kluczem do sukcesu. Wciąż miałem surrealistyczne uczucie, że to wszystko jakaś gra!

Trwało to do momentu, gdy wysłano mnie na zwiad bojem na Froncie Centralnym. Wtedy przestałem "grać w gry wojenne" i zacząłem sobie uświadamiać, jak trudne i niebezpieczne było to zadanie...

Nie pamiętam teraz nazwy miejscowości, pod którą walczyliśmy we wrześniu 1943 roku. Pamiętam za to, że wykonaliśmy kilka ataków jednego dnia i ponieśliśmy straty, ale nie zdołaliśmy przebić się przez niemiecką obronę. Wieczorem
przybył dowódca brygady, której resztki - liczące nie więcej niż tuzin maszyn - zebrały się w lesie.

Dowódca krótko przedstawił wyniki zakończonego niepowodzeniem starcia i powiedział, że nie zdołamy zrealizować wyznaczonego zadania, a ojczyzna i partia oczekują od nas czegoś specjalnego. Na zakończenie zwrócił się do całej
brygady:

- Wzmocniony pluton musi przeprowadzić rozpoznanie walką. Wiem, że jest to wyjątkowo trudne zadanie, więc proszę ochotników, żeby wystąpili krok naprzód.

Bez wahania wyszedłem z szeregu. W tym momencie - po raz pierwszy i jedyny w moim życiu - poczułem na swoich plecach pełen nienawiści wzrok załogi. Wszystko się we mnie skurczyło, ale nie było odwrotu. Kombrig podszedł do mnie i położył rękę na moim ramieniu.

- Dziękuję wam, chłopcze. Wsiadajcie do samochodu i jedźcie na miejsce, żeby omówić sposób, w jaki będziecie atakować.

Przygotowania nie trwały długo. Dowódcy pokazali mi kierunek natarcia i ustalili cel. Miałem wbić się klinem na pełnym gazie w linie wroga, ujawniając jego system obronny i rozpoznając środki, jakimi dysponuje. Mieliśmy nie oszczędzać amunicji. Nocą zatankowano czołgi brygady, uzupełniono amunicję i rano staliśmy gotowi na linii wyjściowej.

Czołgi mojego plutonu zostały rozmieszczone na czele sektora, który miał półtora kilometra długości. Czołg Koli był po mojej lewej. Nie pamiętam imienia chłopaka z czołgu po prawej. Trudno opisać uczucia przed atakiem. To nie był strach, który mógłby powstrzymać mój zapał, ale wiedziałem, że mogę zginąć. Ta myśl błądziła mi po głowie. Czerwona raca ukróciła mój niepokój. Krzyknąwszy: "Naprzód" mojemu kierowcy, przesunąłem się bliżej deski rozdzielczej.

Minęliśmy szczupłą linię piechoty, która miała zerwać się za czołgami i nacierać pod ich osłoną, w tym momencie nasza artyleria otworzyła ogień, kierując go na niemieckie pozycje. Przeciwnik nie odpowiedział. Dopiero gdy zbliżyliśmy się do oczyszczonych przez naszych saperów przejść w polu minowym, Niemcy otworzyli ogień. Piechurzy padli na ziemię. Czołgi z mojej lewej i prawej strony zaczęły zostawać z tyłu, później jeden po prawej się zapalił.

Wyrwałem przed pozostałych i ogień nieprzyjaciela skupił się na mnie. Nagle oberwaliśmy! Błysnęły iskry i płomienie i niespodziewanie zrobiło się jasno. Myślałem, że otworzył się właz ładowniczego.
- Akułszyn, zamknij właz! - krzyknąłem.
- Nie ma go, zniknął! - odkrzyknął.

Pocisk trafił w zawiasy i zerwał właz! Wciąż byliśmy około dwustu metrów od linii wroga, kiedy niemiecki pocisk uderzył w przedni pancerz. Maszyna zatrzymała się, ale się nie zapaliła (po bitwie zobaczyłem, że duży pocisk  penetrujący, wystrzelony z bliska, przebił pancerz tuż obok stanowiska strzelca-radiooperatora - który zginął od odłamka - i przeszedł pod włazem kierowcy, zrywając go). Wybuch mnie ogłuszył, upadłem na stos amunicji dokładnie w momencie, gdy następny pocisk uderzył w wieżę i zabił ładowniczego.

Śmierć w oczach

Miałem szczęście, że upadłem w czasie wybuchu, inaczej zginęliby wszyscy. Najwyraźniej nie leżałem na podłodze zbyt długo. Gdy odzyskałem świadomość, zobaczyłem kierowcę leżącego przed czołgiem z pogruchotaną głową. Nigdy nie dowiedziałem się, czy próbował się wydostać i zginął od pocisku moździerza, czy został śmiertelnie ranny w czołgu i zdołał się wyczołgać resztkami sił.

Martwy strzelec-radiooperator siedział na swoim stanowisku. Wspiąłem się na fotelu i rozejrzałem przez peryskop, sprawdzając położenie. Obok płonęły jeszcze dwie maszyny z naszego plutonu. Niemcy już nie strzelali, najwyraźniej uznali, że wszystkie czołgi zostały zniszczone. Zająłem miejsce kierowcy, uruchomiłem silnik skompresowanym powietrzem, włączyłem wsteczny bieg i ruszyłem. Niemcy otworzyli ogień i kilka potężnych pocisków trafiło w pancerz. Zatrzymałem się, zdecydowałem się czekać, aż brygada ponownie zaatakuje. Wkrótce nasza artyleria zaczęła ostrzeliwać ujawnione stanowiska ogniowe nieprzyjaciela, następnie czołgi i piechota ruszyły naprzód i wyparliśmy wroga z jego pozycji.

Kiedy wszystko ucichło, wydostałem się z czołgu. Podeszli do mnie Kola i ładowniczy Leonienko z innej załogi. Tylko nas trzech z całego plutonu przeżyło. Leonienko zaczął mnie przeklinać:
- To koniec, poruczniku, nie zamierzam, do cholery, już więcej z wami walczyć! Zabijacie ludzi! Pieprzę was i wasze czołgi. Proszę was o jedną rzecz, powiedzcie im, że zaginąłem w akcji.
- Przestań się wydurniać! - zaoponowałem. - Ile czołgów straciliśmy wczoraj na próżno? Dziś przynajmniej mocno dokopaliśmy frycom!
- Nie, nie mam zamiaru palić się w tych puszkach. Mam prawo jazdy, przeniosę się do innej jednostki jako kierowca.
- Dobra, idź, gdzie chcesz.

Gdy zaczęto ustalać, kto zginął i nie znaleziono ciała Leonienki, przedstawiciel Smierszu (akronim od "Śmierć szpiegom" Smiert’ szpionam, organizacji będącej częścią kontrwywiadu wojskowego ZSRR) zapytał, czy go widziałem. Powiedziałem, że nie i że prawdopodobnie zaginął w akcji.

Dopiero po tej bitwie zacząłem prowadzić prawdziwą wojnę. Ponad tydzień spędziłem w plutonie medycznym brygady, bo byłem w poważnym szoku. Później przeniesiono mnie do rezerwy batalionu. Nie odpocząłem jednak wystarczająco, ponieważ w zastępstwie objąłem dowództwo plutonu. Kola trafił do innego plutonu.

W ilu bitwach razem walczyliśmy? Nie pamiętam. Były wśród nich zwycięstwa i klęski. Walczysz, wycofujesz się, naprawiasz maszynę, uzupełniasz paliwo i amunicję, jesz, śpisz. Następnego ranka znowu to samo. Tracisz czołg, przenosisz się na tyły, dostajesz nowy wóz i inną załogę.

Tak wygląda "koło wojny", które kręci się do momentu, aż znajdziesz się w batalionie medycznym lub się spalisz.

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

_______________

Artykuł jest fragmentem wspomnień Wasilija Briuchowa "Czerwony czołgista. Wojna w T-34 na Froncie Wschodnim".

INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy