Czarnobyl, 25 lat później
Ćwierć wieku po wybuchu w czarnobylskiej elektrowni atomowej, ledwie kilka kilometrów od zasłoniętych betonowym sarkofagiem szczątków reaktora nr 4 nadal żyją ludzie. W zamkniętej "strefie śmierci", wokół zniszczonej siłowni, pracuje kilka tysięcy osób, a setki turystów przyjeżdżają tu każdego roku, by na własne oczy zobaczyć miejsce największej katastrofy atomowej w historii świata.
77-letnia Ganna Konstantynowa mieszka zaledwie 18 kilometrów od zniszczonego w wyniku tragicznego w skutkach eksperymentu reaktora. Mimo jego bliskości, kobieta zbiera grzyby w przylegającym do jej chałupy lesie i uprawia warzywa w przydomowym ogródku. Żywotna staruszka należy do tzw. samosielców - grupy kilkuset Ukraińców, którzy mieszkają w teoretycznie zamkniętej strefie wokół czarnobylskiej elektrowni. Ich skromna, ale zaskakująco idylliczna egzystencja podważa opowieści o "strefie śmierci", w której wszystko umarło 25 lat temu.
Nie wolno jeść, palić i dotykać
- Żyje mi się bardzo dobrze w Czarnobylu - mówi kobieta w pomarańczowej chuście na głowie. - Powietrze jest tu dobre, rzeka niedaleko. Wszystko jest takie, jakie być powinno: trawa ładnie pachnie, a latem wszystko kwitnie - dodaje Ganna.
Natomiast osoby przyjeżdżające do zamkniętej strefy z zewnątrz podpisują na punktach kontrolnych deklaracje, że nie będą dotykać zieleni ani przedmiotów czy maszyn znajdujących się w jej obrębie. Na tym specjalnym obszarze obowiązuje również zakaz spożywania posiłków oraz palenia tytoniu na wolnym powietrzu.
Pomimo oficjalnego zakazu, w zamkniętej strefie, rozciągającej się w promieniu 30 km od czarnobylskiej elektrowni atomowej, mieszka dokładnie 270 osób.
Owi, w większości sędziwi, "samosielcy" nigdy nie byli niepokojeni przez pilnujących terenu uzbrojonych strażników. Ukraińskie władze nie kwapiły się do egzekwowania przepisów zakazujących zamieszkiwania w tzw. zonie.
Tragiczny eksperyment
Ganna i podobni jej ludzie, choć żyją w bezpośrednim sąsiedztwie miejsca największej katastrofy atomowej w dziejach świata, cieszą się, że mogą prowadzić w miarę normalne życie. Dokładnie tam, gdzie od pokoleń znajduje się ich prawdziwy dom.
Reaktor nr 4 elektrowni atomowej, noszącej wówczas imię W.I. Lenina, eksplodował 26 kwietnia 1986 r. o godzinie 1:24. W wyniku wadliwej konstrukcji, nieprzestrzegania procedur bezpieczeństwa i karygodnych błędów popełnionych przez obsługę podczas testowania zachowania się reaktora w sytuacji nagłej utraty mocy, do atmosfery dostało się 5 proc. materiału radioaktywnego, jaki znajdował się w zniszczonej potężną eksplozją siłowni. Było to około 50 ton, czyli dziesięć razy więcej niż podczas amerykańskiego ataku atomowego na Hiroszimę i Nagasaki w 1945 r. Więcej na ten temat znajdziesz tutaj.
Oni umarli, ale ja żyję!
Choć była to dawka wielokrotnie przewyższająca śmiertelną, władze radzieckie zwlekały zarówno z poinformowaniem świata o katastrofie, jak i z ewakuacją ludzi z najbardziej zagrożonych promieniowaniem terenów.
Dopiero półtora dnia po eksplozji z leżącego tuż przy elektrowni miasta Prypeć i okolicznych wiosek, rozrzuconych w promieniu 30 km od reaktora, wywieziono w sumie 130 tys. osób. Ganna wróciła jednak do swojego małego drewnianego domku niespełna miesiąc później. I od tego czasu cały czas w nim mieszka.
- Jem wszystko, co daje las: jagody, grzyby - mówi siedemdziesięciolatka. - Nie czuję promieniowania, hoduję pomidory, ogórki, ziemniaki. Jem to wszystko i niczego się nie boję - ciągnie dalej. - Wielu ludzi, którzy zostali ewakuowani, umarło. Ale ja żyję! - dodaje z przekorą.
Szykowanie wymarłego miasta
Ewakuowane pod koniec kwietnia 1986 r. miasto Czarnobyl (przed eksplozją zamieszkiwało je 14 tys. osób, obecnie nie więcej niż 500) przygotowywane jest na 25. rocznicę tragedii. To właśnie tam, a nie w Prypeci, gdzie mieszkali pracownicy elektrowni, powstaje muzeum upamiętniające wydarzenia sprzed ćwierć wieku. Zostanie udostępnione zwiedzającym 26 kwietnia, tak samo jak utworzony na tę okazję park.
Budową muzeum, parku i pucowaniem przylegających do nich budynków zajmują się setki Ukraińców. Oprócz staruszków pokroju Ganny, którzy świadomie ignorują zagrożenia wynikające z mieszkania w "strefie śmierci", to właśnie oni są lokatorami tzw. zony.
Z 7,5 tys. pracowników legalnie przebywających w strefie, 3,5 tys. zatrudnionych jest w zamkniętej od 2000 roku elektrowni. Zajmują się konserwacją sarkofagu i monitorowaniem stanu reaktora nr 4. Pozostali to strażacy, leśnicy, strażnicy i budowlańcy, pracujący przy rozmaitych projektach realizowanych na tym zamkniętym terenie.
Dwa razy wyższe zarobki
Trzydziestoletni Oleg, który woli nie podawać swojego nazwiska, od pięciu lat pracuje dla państwowej firmy działającej w Czarnobylu. Każdego miesiąca pracuje przez 15 dni, pozostałe spędza poza "zoną". Tak jak większość podobnych mu Ukraińców do zamkniętej strefy przyciągnęły go pieniądze - zarobki są tu nawet dwukrotnie wyższe niż w Kijowie.
- Jedyny środek bezpieczeństwa, jaki stosujemy, to zasada, by nie chodzić, gdzie nie powinniśmy. Ale nie zawsze się do niego stosujemy - wyznaje Oleg. - Jemy wszystko, łącznie ze złowionymi przez nas rybami i czasem grzybami - dodaje trzydziestolatek.
Dzieląc się sekretami z życia w strefie radzi, by lepiej "łowić ryby w rzekach, a nie w zbiornikach ze stojącą wodą".
Na ryby i grzyby bez Geigera
Oleg, poruszając się po strefie, nie ma przy sobie licznika Geigera. Twierdzi, że wie, iż nie przyjął dawki promieniowania zagrażającej życiu.
- Co roku przechodzimy badania w celu określenia poziomu napromieniowania naszych ciał. Jeśli zje się za dużo ryb czy grzybów, można się nie zmieścić w normie - opowiada Oleg. - Pewnego razu nie przeszedłem testu. Lekarze kazali wyjechać i wrócić za kilka miesięcy. Wszystko samo wróciło do normy - wyznaje z uśmiechem.
Wira, koleżanka Olega z firmy, przykłada większą wagę do spraw bezpieczeństwa. Nie je niczego, co urosło na miejscu, i odżywia się produktami przywiezionymi spoza "zony". Ale nawet ona, po kilku latach pobytu w strefie, jest znacznie spokojniejsza o swoje zdrowie niż była tuż przed podjęciem pracy w Czarnobylu.
- Kiedy tu przyjechałam, miałam bardzo wiele obaw. Starałam się nie chodzić po trawie, nie dotykać żadnej roślinności. Ale potem dowiedziałam się, że poziom promieniowania w Czarnobylu nie przekracza normy i pobyt tutaj, nawet przez dłuższy czas, nie stanowi zagrożenia - wyznaje młoda kobieta.
Ludzie umierają, a z nimi wsie
Takich obaw nie mają także 73-letnia Maria i jej o dwa lata starszy mąż, Iwan. Małżeństwo mieszka we wsi Parychiw, znajdującej się w "strefie śmierci" wokół elektrowni.
Mimo podeszłego wieku, wydarzenia sprzed 25 lat pamiętają bardzo dobrze. - Nic nam wtedy nie powiedziano. Dzień po wybuchu sadziliśmy jabłonie w sowchozie (odpowiednik PGR-u - przyp. red.). Potem władze powiedziały, że wywiozą nas na trzy dni i nikt nie brał zagrożenia poważnie - wspominają po latach.
Mimo traumy kwietnia 1986 r., wrócili do swojego domu po dwóch latach od ewakuacji i do dzisiaj cieszą się grzybobraniem w czarnobylskim lesie, a nawet własnoręcznie zrobionym z leśnych owoców winem. Jego kieliszkiem częstują wszystkich gości.
Parychiw jednak umiera. Choć na środku wsi dalej stoi pomnik upamiętniający bohaterów II wojny światowej, to coraz więcej chałup jest tu pustych i coraz więcej z nich "pochłania" las. Przed katastrofą w wiosce mieszkało 400 osób, obecnie tylko dziewięć.
Czterdziestokrotność normalnej dawki
Takie powoli znikające pod postępującą przyrodą miejsca w czarnobylskiej "zonie", z Prypeciem na czele, przyciągają setki turystów rocznie. Tylko w ubiegłym roku, jak mówią oficjalne dane, przed reaktorem nr 4 stanęło ponad 7 tys. odwiedzających z całego świata.
Turyści chcący zobaczyć miejsce największej katastrofy atomowej w historii świata, na własnej skórze doświadczają tego, że poziom radiacji nawet ćwierć wieku po eksplozji przekracza tu ponadczterdziestokrotnie dopuszczalne normy.
Liczniki Geigera tuż przy betonowym sarkofagu skrywającym zniszczony reaktor pokazują 4,9 mikrosiwerta, podczas gdy normalny poziom promieniowania wynosi zaledwie 0,12 mikrosiwerta na godzinę.
Niektórzy z 600 tys. likwidatorów, czyli osób zaangażowanych przez władze radzieckie do usuwania skutków eksplozji w czarnobylskiej elektrowni, śmiertelne dawki promieniowania otrzymywali po niespełna minucie przebywania w najbardziej niebezpiecznej strefie. Więcej na temat ich pracy przeczytasz tutaj.
Koloseum, Auschwitz, Czarnobyl
Za równowartość ok. 400 zł przewodnicy po zamkniętej "zonie" zabierają turystów nie tylko w pobliże sarkofagu, ale także do leżącego niespełna trzy kilometry od siłowni miasta Prypeć. To niegdyś pięćdziesięciotysięczne miasto zostało wybudowane specjalnie dla pracowników czarnobylskiej elektrowni. W opuszczonym w pośpiechu przez mieszkańców mieście czas zatrzymał się ćwierć wieku temu. Na ulicach wiszą plakaty z pierwszomajowymi hasłami, w szklonych klasach dalej leżą zapisane przez uczniów zeszyty, a w szpitalu straszą setki pustych łóżek.
- To bardzo piękne, wręcz poetyckie miejsce, ale świadomość ogromu tragedii sprawia, że dziwnie się czuję fotografując je - mówi Bobby Harrington z Australii, dodając, że czuła się jak intruz, wchodząc do pospiesznie opuszczonych domów. - Może jest zbyt wcześnie. Nadal wielu świadków tej tragedii żyje... To taki element podglądania, z którym czuję się nieswoje - wyznaje młoda kobieta.
Inni turyści nie mają jednak oporów przed traktowaniem Czarnobyla jako atrakcji turystycznej. Mówią, że ich zainteresowanie świadczy o znaczeniu wydarzenia sprzed ćwierćwiecza.
- Zawsze chciałem zobaczyć to miejsce. To bardzo ważna część współczesnej historii - wyznaje Karl Backman, muzyk ze Szwecji, przechadzając się po Prypeci. - Nie, nie wydaje mi się, że dziwaczne. Czarnobyl nie różni się od Koloseum czy Auschwitz. Tam też umierali ludzie. To nasza historia - podkreśla Backman.
MW na podstawie depesz AFP