Dutch Schultz - celebryta i najbrutalniejszy z gangsterów
Dutch Schultz Jest uznawany za jednego z najbardziej brutalnych gangsterów w dziejach USA. bez skrupułów oszukiwał, kradł i mordował
Narodziny bandyty
Arthur Simon Flegenheimer, bo tak naprawdę nazywał się Dutch Schultz, przyszedł na świat w 1902 roku, w rodzinie imigrantów, niemieckich Żydów, którzy przybyli do Stanów Zjednoczonych w poszukiwaniu pracy i lepszego życia.
Małżeństwo jego rodziców rozpadło się, kiedy Flegenheimer był jeszcze dzieckiem - ojciec Artura z nieznanych powodów postanowił odejść, zostawiając syna pod opieką matki. Ta nie miała z chłopakiem łatwego życia. Sprawiał coraz większe problemy i, w przeciwieństwie do swoich bliskich, nie dostrzegał żadnego sensu w ciężkiej, uczciwej pracy.
- Popatrz na siebie - powtarzał matce. - Pracujesz całymi dniami i co z tego masz? No co?
Sam wolał zdobywać pieniądze w łatwiejszy sposób. Mając zaledwie 13 lat, dołączył do jednego z młodzieżowych gangów. Całymi dniami włóczył się po ulicach nowojorskiego Bronxu, kradł i wdawał się w bójki. W końcu wpadł - oskarżony o włamanie trafił przed sąd, a następnie za kratki. Była to jego pierwsza i jedyna odsiadka.
W więzieniu nauczył się, że na szacunek najłatwiej zapracować, wzbudzając w ludziach strach. Na agresję należy reagować jeszcze większą agresją. Kiedy wychodził na wolność, był już twardym, nieznoszącym sprzeciwu młodym mężczyzną, który ani myślał przestrzegać prawa - marzył tylko o tym, by pewnego dnia rządzić całym Nowym Jorkiem. Aby podkreślić początek nowego etapu w swoim życiu, zrezygnował z rodowego nazwiska i zaczął używać pseudonimu. Arthur Flegenheimer umarł. Narodził się Dutch Schultz.
Droga na szczyt
W 1919 roku w USA wprowadzono prohibicję. Zakaz sprzedaży alkoholu stwarzał nowe możliwości dla ludzi pokroju Schultza, którzy doskonale zdawali sobie sprawę, że jeśli coś jest nielegalne, zazwyczaj łatwo na tym zarobić. Wykorzystując stare kontakty i łatwo nawiązując nowe, niedługo po wyjściu na wolność Schultz wkradł się w łaski kilku pomniejszych nowojorskich gangsterów. Pomagał w organizowaniu nielegalnych transportów alkoholu, a dzięki charyzmie i wrodzonej skłonności do przemocy szybko wspinał się po szczeblach kryminalnej kariery.
W ciągu kilku lat Schultzowi udało się odłożyć wystarczającą sumę pieniędzy, by wspólnie z Joem Noem, przyjacielem z dzieciństwa, zainwestować w zakup kilku ciężarówek i zacząć na własną rękę przemycać alkohol do Nowego Jorku. Schultz zazwyczaj sam dbał o bezpieczeństwo transportów. Uzbrojony po zęby siedział obok kierowcy, gotowy zabić każdego, kto stanąłby na drodze pełnego towaru samochodu.
Dwaj gangsterzy szybko wpadli na to, jak zdobyć lokalny rynek - postanowili sprzedawać swoje piwo... konkurencji. Odwiedzali miejscowych handlarzy i składali im propozycję nie do odrzucenia.
- Ujmijmy to w ten sposób - mówił Schultz. - Albo będziecie zapatrywać się u nas, albo czekają was poważne problemy...
Jako że za słowami szły czyny - Dutch bił i sięgał po broń pod byle pretekstem - większość handlarzy nawet nie próbowała się sprzeciwiać. A ci, którzy protestowali, marnie kończyli.
Krwawe porachunki
Na początku lat 30. nazwisko Dutcha Schultza było już znane w całym stanie Nowy Jork. Syn ubogich imigrantów z Europy kontrolował dużą część lokalnego rynku nielegalnego alkoholu, a z jego zdaniem liczyli się najwięksi "udziałowcy". Mimo tego Schultz wciąż musiał mieć się na baczności, bo nawet w szeregach jego prywatnej armii nie brakowało chętnych do przejęcia tak intratnego biznesu...
W 1931 roku przeciwko Schultzowi zbuntował się jego protegowany, Vincent "Wściekły Pies" Coll. Mężczyzna najpierw zażądał, by szef mianował go wspólnikiem, a gdy ten zdecydowanie odmówił, próbował rozkręcić własny interes, używając do transportu piwa ciężarówek należących do bossa. Kiedy sprawa wyszła na jaw, doszło do rozłamu w gangu, a w Nowym Jorku rozpętała się kolejna brutalna wojna, w której zginął m.in. starszy brat Colla, Peter.
Rywalizujący ze sobą gangsterzy tak bardzo zatracili się w walce o wpływy, że zaczęli łamać niepisane zasady mafijnej gry, w wyniku czego ginęły osoby postronne. W lipcu 1931 roku miastem wstrząsnęła wiadomość o przypadkowym zabójstwie zaledwie 5-letniego chłopca, którego dosięgły kule podczas jednej ze strzelanin - najprawdopodobniej zabił go sam Vincent Coll (pięcioro innych dzieci zostało poważnie rannych). Przestępca stanął wprawdzie przed sądem, ale dzięki pomocy prawników niemal od razu wyszedł na wolność z braku dowodów świadczących o jego winie.
Po tych wydarzeniach Coll postanowił ukryć się na jakiś czas. Zdawał sobie sprawę, że grożąca mu odsiadka była niczym w porównaniu ze wściekłością Schultza i innych nowojorskich gangsterów, zirytowanych niepotrzebnym zamieszaniem, jakie wywołał.
Na kilka miesięcy zapadł się pod ziemię, ale na początku 1932 roku byłemu szefowi udało się namierzyć budynek, w którym uciekinier wynajął apartament. Ludzie Schultza wypatrzyli Colla, kiedy rozmawiał przez telefon w jednej ze stojących w okolicy budek. Natychmiast go otoczyli i ostrzelali z karabinów maszynowych, nie dając żadnych szans. Schultzowi nigdy nie postawiono zarzutów związanych z egzekucją w typowym mafijnym stylu.
Schultz szybko wyczuł potencjał drzemiący w nielegalnych loteriach, niezwykle popularnych m.in. w Harlemie. Losy kosztowały grosze, ale ich olbrzymi zbyt w dobie wielkiego kryzysu gwarantował niemałe zyski przy stosunkowo niewielkim ryzyku. Mafijny boss miał jednak znacznie większy apetyt, dlatego zatrudnił Otto "Abbadabba" Bermana, żydowskiego księgowego i matematycznego geniusza, który pomógł opracować system pozwalający manipulować wynikami losowań, a tym samym gwarantujący wysokie wygrane. W rezultacie Schultz nie tylko sprzedawał losy, ale także zgarniał większość kasy z nagród.
Wielkie pieniądze czekały na niego również w branży restauratorskiej. Nie miał oczywiście zamiaru otwierać własnej sieci lokali. Skupił się na tych już istniejących - wysyłał do nich swoich ludzi, którzy składali właścicielom propozycję dołączenia do nieformalnego związku restauratorów. Członkostwo w "stowarzyszeniu" gwarantowało bezpieczeństwo. Odrzucenie propozycji wiązało się z problemami - nękaniem, pobiciami, rozbojami i aktami wandalizmu (wyjątkowo opornym restauratorom Schultz chętnie podrzucał tzw. śmierdzące bomby, które skutecznie odstraszały klientów).
Nielegalne loterie i haracze ściągane od restauratorów zapewniały Schultzowi milionowe zyski w czasie, gdy przeciętni Amerykanie zarabiali grosze lub w ogóle nie mieli pracy. Ale nie wszystko układało się po myśli gangstera. W 1933 roku w mieście pojawił się młody, ambitny i przede wszystkim nieprzekupny prokurator Thomas E. Dewey, który obiecał mieszkańcom Nowego Jorku, że ukróci poczynania mafii i zaprowadzi porządek na ulicach. Szybko okazało się, że nie były to czcze słowa.
Na celowniku prokuratora
- Pamiętacie, co zrobił Eliot Ness w Chicago? Zamknął Ala Capone za przestępstwa podatkowe. Pójdziemy jego śladem - motywował swoich ludzi Dewey.
Jako jeden z pierwszych na celowniku prokuratora znalazł się Dutch Schultz. Szybko udało się ustalić, że w czasie prohibicji gangster regularnie nie rozliczał się z urzędem podatkowym, ukrywając źródła i sumę dochodów. Był winien państwu co najmniej 100 tys. dolarów, co wystarczyło, by przygotować akt oskarżenia w jego sprawie.
Schultz, któremu do tej pory uchodziły na sucho o wiele gorsze rzeczy niż oszustwa podatkowe, wiedział, że zarzuty są wyjątkowo poważne.
Postanowił nie pokazywać się publicznie i praktycznie nie opuszczał mieszkania, kierując interesami z luksusowego apartamentu na Manhattanie. Ukrywał się na tyle skutecznie, że władze Nowego Jorku były przekonane, że opuścił stan, a być może nawet uciekł z kraju. Sytuacja ta trwała przez blisko 2 lata.
Schultz poczuł się pewniej, kiedy prokurator Dewey, odniósłszy kilka sukcesów w walce z mafią, w 1934 roku powrócił do prywatnej praktyki prawniczej. Gangster próbował wówczas zaproponować układ fiskusowi - w zamian za zapłacenie 100 tys. dolarów oczekiwał zupełnego oczyszczenia z zarzutów. Jego oferta została jednak odrzucona. Schultz, obawiając się, że skończy w kostnicy jak inni jego koledzy po fachu - m.in. Bonnie i Clyde oraz John Dillinger - w końcu opuścił kryjówkę i oddał się do dyspozycji policji.
Władze Nowego Jorku zdecydowały, że proces, by zapewnić bezstronność sądu, odbędzie się poza granicami miasta. Nie przewidziano jednak, że po stronie mafijnego bossa opowie się... opinia publiczna! W dobie wielkiego kryzysu majętni, żyjący na granicy prawa gangsterzy pełnili rolę dzisiejszych celebrytów. Buntując się przeciwko systemowi, zjednywali sobie sympatię zwykłych zjadaczy chleba, a Schultz, który potrafił kupić restaurację, w której właśnie zjadł obiad, albo postawić kolejkę wszystkim obecnym w lokalu, był jednym z ulubieńców ludu.
Powszechna opinia przełożyła się najwyraźniej na decyzję przysięgłych, ponieważ podczas procesu, który rozpoczął się w kwietniu 1935 roku, Schultz został uznany za niewinnego i odzyskał utraconą na moment wolność. Władze nie miały jednak zamiaru dać za wygraną. Prokuratura odwołała się od wyroku i doprowadziła do wznowienia procesu jeszcze dalej od Nowego Jorku, w niewielkim miasteczku na granicy stanu - Malone.
Szopka dla ubogich
Podczas kilkutygodniowego pobytu w Malone zachowywał się jak na wakacjach: pojawiał się na meczach sportowych i wybierał na przejażdżki konne.
Na czas procesu Schultz musiał jednak zrezygnować z wszelkich wygód - trafił do aresztu bez możliwości opuszczenia go za kaucją. Nie przejął się tym zbytnio. Na sali sądowej brylował tak samo jak kilka dni wcześniej podczas spotkań towarzyskich z wysoko postawionymi mieszkańcami Malone. Do tego - znowu - miał za sobą opinię publiczną, bo wśród ławników znaleźli się farmerzy, którzy w czasie prohibicji podobnie jak on pędzili alkohol i nielegalnie nim handlowali. Ponadto po mieście krążyły plotki, że wiele osób zaangażowanych w proces gangstera nagle zauważalnie się wzbogaciło...
Zabiegi Schultza i jego prawników ponownie okazały się skuteczne. W lipcu 1935 roku nowojorski gangster został oczyszczony z zarzutów związanych z przestępstwami podatkowymi i po krótkim pobycie w areszcie odzyskał wolność. Zgromadzeni pod gmachem sądu mieszkańcy Malone zareagowali na wyrok... oklaskami.
Wróg publiczny numer 1
Nastroje w Nowym Jorku były, delikatnie mówiąc, bardziej stonowane. Władze nie miały zamiaru pogodzić się z przegraną i szykowały się do kolejnej batalii sądowej, licząc na Thomasa Deweya, który powrócił na państwową posadę i został mianowany prokuratorem specjalnym.
Wietrząc zagrożenie, gangster postanowił pozbyć się niewygodnego przeciwnika. Poprosił nawet o zgodę na wyeliminowanie Deweya tzw. Komisję Narodowego Syndykatu, organ powołany przez najpotężniejsze rodziny mafijne, by rozstrzygać wewnętrzne spory i konsultować strategiczne ruchy. Najbardziej wpływowi mafiosi z Włochem Luckym Lucianem na czele odrzucili jednak wniosek Schultza, obawiając się, że śmierć cieszącego się zaufaniem władz i szacunkiem opinii publicznej prokuratora przyniesie więcej szkód niż pożytku.
Poza tym podczas nieobecności Schultza w Nowym Jorku Luciano i jego kompani zaczęli stopniowo przejmować interesy kolegi po fachu, wychodząc z założenia, że ten i tak wkrótce trafi za kratki. Fakt, że nie został skazany, był im zdecydowanie nie na rękę. Wkrótce mafiosi postanowili naprawić błędy sądu i wydali własny wyrok...
Wieczór 23 października 1935 roku Dutch Schultz spędzał w Palace Chop House, jednej ze swych ulubionych knajpek w Newark, niedaleko Nowego Jorku. Jak zwykle towarzyszyło mu kilku zaufanych ludzi, w tym księgowy, Otto "Abbadabba" Berman. Nagle do restauracji weszło dwóch uzbrojonych mężczyzn i otworzyło ogień. Kule uśmierciły trzech ludzi Schultza, ale on sam - ciężko ranny - przeżył. Wynajęci przez mafię zabójcy zdążyli zbiec, zanim na miejscu pojawiły się wozy policyjne i karetki.
Ledwie żywy Schultz został przewieziony do szpitala. Mimo fatalnego stanu, w jakim się znajdował, przy jego łóżku natychmiast zjawili się funkcjonariusze - chcieli się dowiedzieć, kto odpowiadał za zamach. Dutch pozostał wierny mafijnemu kodeksowi i milczał. Wciąż miał nadzieję, że uda mu się przeżyć, aby dokonać zemsty na własną rękę. W szpitalu na zmianę tracił i odzyskiwał przytomność. Majacząc, wyrzucał z siebie tajemnicze zdania i dziwne rymowanki (wszystkie skrupulatnie notowała policyjna stenotypistka), które do tej pory wywołują ogromne emocje, ale nigdy nie udało się ich rozszyfrować.
Po 22 godzinach maligny Dutch Schultz w końcu wyzionął ducha. Został pochowany na jednym z nowojorskich cmentarzy, zabierając ze sobą do grobu tajemnicę zgromadzonej przez lata fortuny. Podobno spodziewał się zamachu na własne życie, dlatego niedługo przed śmiercią sprawił sobie sejf, włożył do niego 7 mln dolarów w gotówce, a następnie wywiózł z miasta i zakopał w sobie tylko znanym miejscu. Skarbu, o którym wciąż krążą legendy, nigdy nie udało się odnaleźć.
Michał Raińczuk
Źródła:
"Dutch Schultz. Menace to Society", History Channel, 1997; Allan May, "Dutch Schultz: Beer Baron of the Bronx", Crime Library.