Dziwny incydent na Przełęczy Diatłowa po latach został wyjaśniony naukowo

Czy najnowsze analizy przekonają zwolenników teorii spiskowych, że możliwe jest naukowe wyjaśnienie tragedii sprzed lat? Pewnie nie, ale nie da się ukryć, że w końcu mamy tłumaczenie, które brzmi wiarygodnie.

Przypominamy, że chodzi o tragiczne wydarzenia, które rozegrały się najprawdopodobniej w nocy z 1 na 2 lutego 1959 roku, na wschodnim stoku góry Chołatczachl. Dziewięcioro uczestników studenckiej wyprawy w góry Uralu poniosło śmierć w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach, w związku z czym przełęcz, w pobliżu której doszło do tragedii, ku pamięci przywódcy wyprawy, Igora Diatłowa, nazwano Przełęczą Diatłowa. I choć ich cel był bardzo ambitny, a warunki trudne, to przez pierwszych kilka dni nic nie zwiastowało tragedii - cała ekipa była doświadczona, przygotowana i dobrze wyposażona, a wspomniany Igor Diatłow przygotowywał się w ten sposób do planowanej wyprawy do Arktyki. Kiedy jednak w ustalonym terminie zespół nie poinformował rodzin i przyjaciół o swoim powrocie, na miejsce została wysłana ekipa poszukiwawcza (z kilku powodów zdecydowanie za późno, ale to już inna spraw).

Reklama

Na to, co znaleźli w ostatnim obozie ekipy, nikt nie był jednak przygotowany - wszyscy uczestnicy wyprawy byli martwi, a okolica nosiła ślady niedawnej tragedii. Nikt nie przeżył, więc przebieg tej nocy został zrekonstruowany na podstawie dowodów i sugerował, że członkowie ekspedycji byli zmuszeni nagle opuścić namiot. Pomimo że temperatura tamtej nocy sięgała kilkunastu stopni poniżej zera, część ciał była częściowo rozebrana, ale uczestnicy wyprawy ewidentnie przed czymś uciekali, o czym świadczą namiot przecięty od wewnątrz i ślady prowadzące w stronę przeciwnego brzegu przełęczy. Co więcej, z niewyjaśnionych przyczyn ścięli nożem około 20 okolicznych choinek i zaciągnęli je po ziemi do jaru, w głębi lasu, a następnie ułożyli je na ziemi w formie prostokąta. Wszystko wyglądało bardzo zagadkowo, dlatego wokół sprawy przez lata narosło wiele hipotez i teorii spiskowych. 

Do najpopularniejszych należą atak Mansów, czyli lokalnej ludności, która miała być niezadowolona z obcych (choć nigdy wcześniej nie wykazywali się agresją w takich okolicznościach), wojskowe eksperymenty lub ćwiczenia (członkowie innej ekspedycji w okolicy opowiadali o dziwnych pomarańczowych kulach na niebie, a ubrania ekipy Diatłowa wykazywały znaczną radioaktywność) oraz lawina. Czy jakąś w końcu uda się udowodnić? Profesor Johan Gaume, szef Laboratorium Symulacji Śniegu i Lawin EPFL w Instytucie Badań nad Śniegiem i Lawinami WSL, poinformował właśnie, że ma dowody na to, iż przyczyną tragedii było to ostatnie, najbardziej naturalne zjawisko. Co ciekawe, gdyby nie telefon amerykańskiego dziennikarza, mógłby nigdy nie dowiedzieć się o tragedii, tymczasem chcąc udzielić rzetelnych informacji mocniej zagłębił się w sprawę. 

To właśnie dzięki temu możemy dziś zapoznać się z jego teorią - jego zdaniem wyprawa dokonała nacięcia na namiot w ośnieżonym zboczu góry Kholat, co w połączeniu z odpowiednimi warunkami pogodowymi po kilku godzinach doprowadziło do tragedii. Uczestnicy mieli usłyszeć jej nadejście, stąd nacięcie w namiocie i gorączkowa próba ucieczki, która zakończyła się hipotermią, a w niektórych przypadkach ciężkimi obrażeniami ciała, zdaniem niektórych ekspertów porównywalnymi ze zderzeniem z samochodem. I choć teoria o lawinie była najbardziej prawdopodobna i brana pod uwagę od samego początku, to niestety wspomniane obrażenia nie do końca pasowały do ofiar lawin, nachylenie wzgórza wykorzystanego do rozbicia przez ekipę namiotu było teoretycznie zbyt małe, by spowodować takiej zjawisko, a do tego zejście śniegu nastąpiło dopiero wiele godzin po rozbiciu namiotu.

Dlatego też hipoteza lawinowa ciągle była podważana i wciąż nie przyjmuje się jej za ostateczną, co zdaniem profesora Gaume jest błędem, bo… najpewniej nie była to tradycyjna lawina, ale tzw. płytowa, czyli polegająca na tym, że od góry odrywa się duży twardy blok twardego śniegu. To tłumaczyłoby wszystkie dziwne okoliczności, bo o ile tradycyjna lawina najczęściej następuje przy opadach śniegu, tak tu przyczyną jest wiatr, konkretniej wiatr katabatyczny, czyli spływający z pochyłości wzgórz, który w tym konkretnym przypadku działał w połączeniu z wykonanym nacięciem w zboczu góry. Przeprowadzone przez badaczy symulacje pokazały, że w takiej sytuacji lawina schodzi po 7,5-13,5 godziny po wykonaniu nacięcia i to właśnie ono było przyczyną tragedii - gdyby wyprawa go nie wykonała, nic by się nie stało! Co więcej, udało im się wykazać, że odpowiedniej wielkości blok śniegu wywołuje obrażenia podobne do tych znalezionych u ofiar, więc wszystko składa się w logiczną całość. Oczywiście naukowcy nie twierdzą, że ich teoria jest w 100% pewna, bo po takim czasie takiej już nie dostaniemy, ale nie da się ukryć, że brzmi wiarygodnie i może skutecznie wytrącić zwolennikom teorii spiskowych kilka argumentów z rąk.

Źródło: GeekWeek.pl/

Geekweek
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy