Houston, lecimy: Kulisy kosmicznej współpracy USA i Rosji
Paul Dye to były dyrektor lotów NASA, który zaangażowany był aż w 39 kosmicznych misji. Swoje kilkudziesięcioletnie doświadczenia z jednym z najbardziej wyjątkowych zawodów świata wspomina on w książce "Houston, lecimy", której fragment poświęcony szerzej nieznanej współpracy amerykańsko-rosyjskiej możecie przeczytać poniżej.
Zaledwie kilka miesięcy wcześniej rozpadł się Związek Radziecki. Niedługo po tym prezydenci Clinton i Jelcyn spotkali się i omówili wiele różnych tematów. Jednym z poruszonych zagadnień były przyszłe losy wysoko wykwalifikowanych radzieckich specjalistów od technologii kosmicznych. Nie do końca było wiadomo, gdzie mają się podziać w kraju, którego nie stać na kontynuację programu kosmicznego.
Rząd amerykański obawiał się, że ci spece od rakiet i przestrzeni kosmicznej mogą po prostu podjąć pracę dla tego, kto najlepiej zapłaci. Musieli przecież jakoś utrzymać swoje rodziny i siebie samych. Najhojniejszymi pracodawcami byłyby natomiast kraje chcące rozwijać zbrojenia i potencjał rakietowy, w tym nuklearny.
Nasi radzieccy (teraz już rosyjscy) koledzy byli ekspertami w dziedzinie rakiet balistycznych. Podjęcie przez nich pracy dla kraju wrogiego Zachodowi byłoby mocno nie na rękę większości krajów półkuli zachodniej. Nasuwało się proste rozwiązanie - musieliśmy znaleźć zajęcie społeczności rosyjskich ekspertów kosmicznych i sfinansować jej działania. Tak zrodził się pomysł współpracy w przestrzeni kosmicznej.
Rosyjski prezydent przekazał sprawę właściwym dyrektorom w celu ustalenia szczegółów, ale zasadniczo chodziło o to, żeby wymyślić, co moglibyśmy razem robić w kosmosie - tak by Stany Zjednoczone mogły podjąć się finansowania działań strony rosyjskiej. Koszty obsługi rosyjskiego programu były (z uwagi na niski kurs rubla) znacznie niższe niż koszt działań NASA. Przy niewielkich z naszego punktu widzenia nakładach w Rosji można było wiele osiągnąć.
Doszło oczywiście do spotkania szefów obu programów, jednak po ogólnym omówieniu współpracy sprawa szybko została przekazana ekspertom po obu stronach. Ci mieli ustalić, jakie dokładnie działania można by podjąć - jakiego typu wspólny program wchodziłby w grę. Przeprowadzony w połowie lat siedemdziesiątych testowy program Apollo-Sojuz obejmował symboliczne dokowanie dwóch statków na niskiej orbicie okołoziemskiej; po jednym statku z każdego z krajów. Sama więc nasunęła się nam myśl o dokowaniu.
Gary zadzwonił do mnie, bo miał jechać do Moskwy z niewielkim zespołem, który omówi ze stroną rosyjską potencjał łączonych misji. Wiadomo też było, że do ich wykonania niezbędny będzie jakiś system dokowania. Ponieważ przeprowadzałem wcześniej ocenę techniczną systemów dokowania i cumowania w ramach projektu stacji Freedom (kolejne z "interesujących wyzwań technicznych"), Gary uznał więc, że najlepiej nadam się na eksperta towarzyszącego.
Dodatkowym argumentem było to, że miałem wciąż ważny paszport służbowy wystawiony w czasach Spacelab. Dzięki temu mogłem być szybko gotowy do wyjazdu.
Pierwszy wyjazd do Rosji był niezwykłym przeżyciem. Wszyscy mieliśmy wtedy podobne wrażenie - że oto jedziemy do obozu nieprzyjaciela. Nasz niewielki zespół składał się w końcu z osób, które dorastały w latach sześćdziesiątych, gdy w powietrzu wisiała groźba konfrontacji nuklearnej. Rozmawialiśmy o tym i okazało się, że wszyscy bez wyjątku mieliśmy wtedy poczucie, że wybuchy jądrowe prędzej czy później przyniosą koniec świata. Rosja była naszym wrogiem - nieznanym i mrocznym nieprzyjacielem, któremu nie wolno było ufać. Rosja stanowiła zagadkę.
Wrażenie tajemniczości pogłębiał fakt, że żadne z nas nie znało języka rosyjskiego, a wielu przedstawicieli drugiej strony nie mówiło po angielsku. Standardem było porozumiewanie się przez tłumacza. Wszyscy wyrośliśmy na filmach szpiegowskich o rywalizacji Wschodu z Zachodem, i spodziewaliśmy się, że agenci KGB będą śledzić każdy nasz krok. Czy zostaniemy uznani za szpiegów i trafimy do jakichś podziemnych kazamat? Wszyscy mieliśmy z początku poczucie pewnego dyskomfortu. Wyjazd jednak okazał się ciekawą przygodą i pokazał, że nasze obawy były nieuzasadnione. Rosyjscy specjaliści okazali się podobni do nas. Wbrew temu, co wyobrażali sobie ci z nas, którzy wyrośli na Star Treku, nie przypominali wysłanników imperium Klingonów.
***
Nie czekaj do ostatniej chwili, pobierz za darmo program PIT 2020 lub rozlicz się online już teraz!
Podczas kilku pierwszych pobytów w Rosji kwaterowano nas w hotelach sieci Pentahotel, nowoczesnych i wymyślnych, zbudowanych na wzór zachodni specjalnie z myślą o gościach z Europy i Ameryki. Byłem zachwycony warunkami. Podczas wcześniejszych delegacji przywykłem do nocowania w Holiday Innach czy obiektach sieci Best Western. Inna rzecz, że osoby często podróżujące do dużych miast standard Pentahotelu uznałyby na pewno za coś całkowicie normalnego.
Z tego, co pamiętam, powiedziano nam, że sieć należała w tamtym okresie do Lufthansy. Napoje i składniki potraw miały co dzień docierać z Niemiec, tak by kucharze hotelowi nie musieli korzystać z produktów dostępnych lokalnie, a mogli oprzeć się na wyrobach najwyższej jakości. Poza wystawnym wystrojem wnętrz wrażenie zrobił na mnie widok postawnych mężczyzn w czarnych garniturach, ze słuchawkami w uchu i spiralnym przewodem ukrytym w kołnierzykach koszuli. Któregoś dnia powiedziałem mojemu tłumaczowi, że to naprawdę ciekawe, że władze rosyjskie postanowiły zapewnić nam ochronę.
- Niet, to nie tak - odparł tłumacz. - Nie przysłał ich nasz rząd, tylko mafia. Pilnują, żeby zamożni goście z zagranicy nie byli nachodzeni przez miejscowych albo nie zostali okradzeni przez jakiegoś drobnego przestępcę.
Dość dziwne wydało mi się, że ochronę zapewnia nam raczej mroczny składnik rosyjskiej kultury, ale byłem pewny jednego: żaden drobny zbir nie odważy się nas niepokoić.
(...)
Nim przyszła wiosna 1993 roku, zdążyłem dwa lub trzy razy wyjechać do Moskwy. Sprawa stacji Freedom stanęła w miejscu, a przyszłość jej finansowania wyglądała ponuro. Kolejny rok finansowania przeszedł w Kongresie bodaj jednym głosem, i było przesądzone, że jeśli działalność stacji będzie się ograniczać do badań naukowych i testów inżynieryjnych na niskiej orbicie, środki prędzej czy później zostaną odcięte. Jak to zwykle bywa, w sprawę wmieszali się politycy. Podczas gdy uczciwie robiliśmy swoje, by udowodnić, że da się zadokować amerykański wahadłowiec do rosyjskiej stacji kosmicznej, siły w Waszyngtonie ponad naszymi głowami uparły się na wdrożenie nowej, szerszej strategii.
Freedom miało zostać poddane powtórnej weryfikacji i przeprojektowane - decyzja zapadła. Praktycznie wszystkich pracowników biura programu w Reston w Wirginii zwolniono lub przeniesiono na inne posady. W swojej dotychczasowej formie program był de facto skończony. O ile jednak na Freedom postawiono krzyżyk, o tyle na samej koncepcji stacji kosmicznej - nie. W wysokim budynku w Crystal City otwarto nowe biura; powołano zespół zadaniowy. Nowy cel: opracować stację kosmiczną, na którą będzie nas stać. I to stację międzynarodową, którą będą współtworzyć Rosjanie.
Traf chciał, że wiosną 1993 roku zapowiedziano kolejny nabór na stanowisko dyrektora lotów. Raz jeszcze wyciągnąłem więc teczkę z podaniami i pytaniami z poprzednich rozmów i w terminie złożyłem papiery. Przebieg poprzednich naborów pozwalał sądzić, że rozmowy będą przeprowadzane dopiero późnym latem lub wczesną jesienią. Czekając, aż mechanizm powoli zadziała, musieliśmy tymczasem robić dalej swoje. Ponieważ moi nieformalni zastępcy znakomicie radzili sobie z codziennym kierowaniem sekcją, miałem czas, by pochylić się nad ewentualnym dokowaniem przy rosyjskiej stacji Mir. I wtedy zaskoczył mnie telefon z biura dyrekcji. Proszono mnie, bym kilka tygodni przepracował w Crystal City. Tylko dlaczego? Od lat starannie unikałem pracy przy projekcie stacji kosmicznej. Po co więc nagle wzywano mnie do Crystal City, jaskini "przeprojektowujących Freedom"?
Wyjaśniono mi, że niedługo w ramach wstępnych spotkań projektowych mają nas odwiedzić Rosjanie, a z dostępnych ludzi ja mam największe pojęcie o operacyjnym działaniu rosyjskich systemów. Poza tym - usłyszałem - tamci zażyczyli sobie dyrektora lotów, i to również stąd ta propozycja.
(...)
Spotkania z Rosjanami były ciekawe, bo już się nawzajem znaliśmy. Owszem, nie była to żadna zażyłość, ale ja wiedziałem już, kim są oni, a oni kojarzyli mnie. Pamiętali, czym się zajmuję i jaką mam wiedzę. Wybrali mnie jako osobę, której słuchali, i podczas spotkań w mniejszym gronie wydawało mi się, że mam realnie do powiedzenia więcej, niż mogłoby sugerować moje stanowisko. Rosjanie przyjechali do Crystal City z rozsądną propozycją zakresu, w jakim mogliby pomóc w uruchomieniu i wyniesieniu Międzynarodowej Stacji Kosmicznej.
Czas pokazał, że ostatecznie stanęło na rozwiązaniu bardzo zbliżonym do ich wyjściowej propozycji. To trzeba Rosjanom oddać - ich sprzęt może robić wrażenie prymitywnego, ale generalnie mają proste pomysły, które się sprawdzają. Podczas gdy my potrafiliśmy krążyć wokół tematu, wymyślając skomplikowane rozwiązania, finansowa i organizacyjna proza życia sprawiała, że często stawało na pomyśle przejętym z programu rosyjskiego.
Mijały kolejne tygodnie lata i ostatecznie zostałem uwolniony z Waszyngtonu. W ramach niewielkiego zespołu wydzielonego przez MOD wciąż jednak poświęcałem wiele czasu na sprawy związane z realizowanym wspólnie z Rosjanami projektem dokowania. Należało włożyć sporo pracy, by całość mogła się powieść, a jednym z większych wyzwań było przekonstruowanie orbitera pod kątem systemu dokowania.
To jednak problem działu inżynieryjnego. Naszym zadaniem było wykombinowanie, jak podejść do stacji Mir i zadokować przy niej, nie rozwalając po drodze jej konstrukcji fotowoltaicznej. Odbywaliśmy regularne, cotygodniowe telekonferencje z Rosjanami. Zawsze rozpoczynały się one wcześnie rano naszego czasu, co oznaczało późne popołudnie w Rosji. Można chyba powiedzieć, że od roku 1992 czas odmierzałem globalnie, dostosowując zmiany i godziny do bieżącej sytuacji. Rzadko kiedy pokrywało się to z tradycyjnie pojętym dniem pracy.
Zrobiła się druga połowa października, a nowy dyrektor lotów wciąż nie został wyłoniony. Większość uczestników postępowania miało go już tak serdecznie dość, że jego ostateczne rozstrzygnięcie niemal ich już nie obchodziło. Chcieliśmy, żeby się po prostu wreszcie skończyło. Na początku listopada odbył się kolejny cykl spotkań z Rosjanami, tym razem na naszym terenie. Z przyczyn biurokratycznych i ze względów bezpieczeństwa spotkania nie mogły odbywać się na terenie Centrum Lotów Kosmicznych imienia Johnsona. Zorganizowaliśmy je więc tuż obok, w wynajętej przestrzeni w budynku Regents Park.
Wnętrza tej nijakiej, obłożonej dymionym szkłem budowli umożliwiały swobodne konfigurowanie pomieszczeń. Mogliśmy dzięki temu dopasować ich liczbę do liczby pomniejszych zaplanowanych spotkań. W każdym momencie toczyły się jedno czy dwa spotkania, większość z nas potrzebna była jednak na miejscu tylko przez mniej więcej połowę czasu. Krążyliśmy więc tam i z powrotem pomiędzy naszym opustoszałym biurem a wynajętym biurowcem. Kto miał wolną godzinę czy półtorej, ten starał się zrobić w tym czasie coś pożytecznego.
To był dziwny stan, zupełnie inny od normalnego rytmu naszej pracy. Czas robił wrażenie zawieszonego, a każdy kolejny dzień zdawał się taki sam jak poprzednie. Te same tematy, te same kwestie sporne, powielanie punktów protokołu... Tłumaczenie za tłumaczeniem. Miało się poczucie, że co dzień zaczynamy i kończymy w tym samym miejscu. Postępy były tak powolne, że aż trudno mierzalne.
To wtedy pracujący przy projekcie operacyjni uczynili swoim nieoficjalnym "hymnem" film Dzień świstaka. Jego bohaterem jest grany przez Billa Murraya prezenter, który utkwiwszy w małym miasteczku wbrew swojej woli, raz za razem przeżywa ten sam dzień. W końcu jednak udaje mu się odkryć tajemnicę dobrego życia i szczęścia i wyrywa się z błędnego czasowego koła. My niestety nie mieliśmy zyskać takiej wiedzy. Wszystko działo się po prostu coraz wolniej i wolniej. Sytuację dodatkowo uprzykrzała świadomość, że lada chwila ma się zakończyć proces wyłaniania dyrektora lotu. Wszystko to razem wzięte robiło się nie do wytrzymania. Pojawiały się kolejne plotki o nazwiskach skreślonych z tablic, ale wszystko to działo się o kilometr od nas, w biurze. Ja tymczasem byłem wciąż uziemiony w Regents Park.
Każdy z nas czekał na "ten telefon". Nikt nie chciał przy tym oczywiście odebrać go zbyt wcześnie. Sęk w tym, że nie znając żadnych wyników, nie dało się powiedzieć, ile dokładnie brakuje do zakończenia postępowania. Tymczasem zbliżało się Święto Dziękczynienia. Właściwie to pozostawał do niego jeden dzień. Staraliśmy się więc podopinać wszystkie tematy z Rosjanami, żebyśmy mogli mieć długi weekend. Swoją drogą, aż nie mogłem uwierzyć, że skazano nas na bite cztery dni zawieszenia w próżni - nie poinformowano nas, że nasze kandydatury odpadły, a jednocześnie nie ogłoszono zwycięzcy postępowania. Przestój wynikał prawdopodobnie z tego, że przełożonym nie udało się skontaktować z niektórymi odrzuconymi kandydatami. Ale co w tym dziwnego! Trwał przecież tydzień świąteczny!
Pamiętam dokładnie moment, gdy na dzień przed Świętem Dziękczynienia opuszczałem Regents Park. Mówiłem sobie w duchu, że mam już to całe postępowanie gdzieś. Poddałem się. Wtedy nagle sekretarka obsługująca nasz zespół przekazała mi notkę z informacją. Lee Briscoe, naczelnik Biura Dyrekcji Lotów, chciał ze mną porozmawiać. Co ciekawe, nie prosił o telefon. Chciał ustalić, czy dam radę być o czternastej w jego biurze.