Józef Walaszczyk: Zawsze wierzyłem w swoją szczęśliwą gwiazdę

- Myślę, że taką już mam naturę, że staram się pomagać (...). Taki mam też charakter, że jak dzieje się coś złego,to nie poddaję się rozpaczy, ale od razu myślę, jak się ratować i wyjść z opresji. Współpracowałem z ludźmi, których byłem pewny, nikt mnie nie wydał - mówi Józef Walaszczyk, odznaczony tytułem Sprawiedliwego wśród Narodów Świata.

Józef Walaszczyk z Ireną Front
Józef Walaszczyk z Ireną Frontarchiwum prywatne

Katarzyna Pruszkowska-Sokalla: Pomagał pan nie tylko żydowskim pracownikom, ale także Irenie Front, jej piastunce i koleżance. Jak się poznaliście?

Józef Walaszczyk: - Wiosną 1941 roku byłem na przyjęciu u znajomych, państwa Marconich, którzy mieszkali na ulicy Żurawiej. Zobaczyłem tam ładną dziewczynę, miała może z osiemnaście lat, więc się nią zainteresowałem. Powiedziała, że nazywa się Irena Bartczak. Nawiązaliśmy kontakt i spotykaliśmy się, kiedy przyjeżdżałem do Warszawy. A że nie bardzo było gdzie, nocowaliśmy w prywatnym pensjonacie, w którym można było zjeść obiad czy kolację. Pewnego wieczora trafiliśmy na kontrolę Gestapo. Wtedy Irena powiedziała: "Słuchaj, jestem Żydówką i nie mam przy sobie żadnych dokumentów".- Szlag mnie trafił, bo gdyby mi wcześniej powiedziała, inaczej bym to ustawił. A tak musiałem działać szybko.

- Odsunąłem szafę tak, by zakryła róg pokoju. Tam ją wcisnąłem, a sam zamknąłem drzwi na klucz i wyszedłem na korytarz. Podszedłem do gestapowca, powiedziałem, że mam straszne boleści i muszę natychmiast wyjść do toalety. Dałem mu swoje dokumenty, w tym nominację na kierownika fabryki. Potem zamknąłem się w toalecie i na głos jęczałem. Kiedy przyszła pora na kontrolę mojego pokoju, zawołał panią Grabowską, kierowniczkę, i zapytał, dlaczego jest zamknięty. Ona mu wyjaśniła, że to pokój tego, który siedzi w ubikacji. Gestapowiec zapytał ją jeszcze, czy mnie zna. Potwierdziła i tak skończyła się kontrola.

Co się stało potem z Ireną?

- Zabrałem ją rano do swojej kawalerki i pojechałem do znajomków w gminie Regnów. Powiedziałem, że potrzebuję dla niej dokumentów, oni na to, żebym wrócił za trzy dni. Kiedy przyjechałem, usłyszałem: "Dokumenty dostajesz, trzy pokolenia wstecz będziesz miał na sto procent pokryte, ale muszą być na twoją żonę". Pytałem, czy może być bez tego, ale nie dało rady. Więc się zgodziłem. Potem zawiozłem Irenie te dokumenty i kazałem nie wychodzić samej z kawalerki. Przyjeżdżałem do Warszawy z towarem, wtedy się spotykaliśmy i czasem wychodziliśmy.

Jak na to fikcyjne małżeństwo zareagowali pana bliscy?

- W domu łapali się za głowy, co ja narobiłem. Najbardziej przeciwna mojej decyzji była matka, bo bała się o moje bezpieczeństwo.

Irena rzeczywiście nie wychodziła bez pana?

- A skąd. Któregoś dnia, kiedy byłem w majątku, dostałem telefonogram z informacją, że Irena siedzi na Szucha. Ojciec mojego kolegi, Klimowicz, pracował wtedy, na polecenie AK, na kryminalnej policji przy Gestapo. Zadzwoniłem do niego, a on kazał mi przyjść nazajutrz do siebie. Wizyta na Gestapo nie należała do przyjemności, no ale co było robić. Pojechałem do Warszawy tej samej nocy. Przy wejściu na Szucha mnie oklepano i zrewidowano, ale w końcu wszedłem. Pamiętam, że miałem szukać pokoju numer trzysta na trzecim piętrze. Nie mogłem go znaleźć, a gestapowców pytać nie chciałem.

- Krążyłem tak po korytarzu, aż w końcu spotkałem jakąś kobietę i ona mnie pokierowała. W tym pokoju, na ławce, siedzieli ojciec mojego kolegi, ubrany po cywilnemu, i Niemiec w mundurze. Klimowicz zabrał mnie do pokoju obok i zaczął o wszystko wypytywać. Potem powiedział, że mam poczekać, a on się dowie, jak wygląda sytuacja. Po godzinie wrócił i powiedział: "Jest aresztowanych dwudziestu jeden Żydów. Sprawa do Wydziału Śledczego nie została jeszcze przekazana, mogą ją skasować, ale w ciągu pięciu godzin musisz dostarczyć kilogram złota w wyrobach jubilerskich. Dasz radę?". Odpowiedziałem, że muszę dać. Była dwunasta, miałem czas do siedemnastej. Udało się.


Józef Walaszczyk z Ireną Front archiwum prywatne

Jak w tak krótkim czasie zdołał pan zebrać kosztowności?

- Część była moja, oddałem na przykład złotą papierośnicę. Resztę pożyczyłem od znajomych, między innymi rozmaite bransolety. Punkt siedemnasta pod mieszkanie na Kruczej 34 podjechał samochód, wysiadło dwóch Niemców i zapytało: "Złoto jest?". "Jest" - powiedziałem. Zobaczyli je i puścili całe to towarzystwo. Ludzie się porozbiegali, bo robiło się już ciemno.

- Niemcy weszli z nami do mieszkania, musieli sprawdzić, czy waga się zgadza. Zjedli kolację, napili się jeszcze wódki i zapewnili mnie, że wszystko w porządku i że możemy bezpiecznie mieszkać tu dalej. Kiedy wyszli, w ciągu godziny skasowałem mieszkanie. Nie było mowy, żeby tam dłużej zostać. Dozorcy kazałem powiedzieć, że wyjechaliśmy w nieznanym kierunku, Irenę ulokowałem na chwilę u znajomych, a potem wystarałem się o nowe lokum. A wie pani, jak Irena została w ogóle złapana?

Z ulicy?

- Właśnie nie. Bogatsi Żydzi, którzy ukrywali się w Warszawie, robili sobie czasem spotkania. Irena na jedno poszła, mimo że prosiłem, żeby siedziała w domu. I razem ze wszystkimi ją zgarnęli, bo towarzystwo było inwigilowane. Dobrze, że miała przy sobie pierścionek z brylantem, który jej podarowałem. Dała go agentowi, który ich pilnował, i poprosiła, żeby mnie zawiadomił. I on to zrobił, chociaż wcale nie musiał.
Gdzie potem ukrywała się Irena?

- Na ulicy Emilii Plater 17. To była bardzo ładna willa. Na parterze mieszkało małżeństwo folksdojczów, więc ryzykowna sprawa. Ale oni byli artystami, w dzień spali, a nocą tańczyli w Café Clubie. Wynająłem więc pierwsze piętro i tam ulokowałem Irenę. Dość szybko dołączyła do niej jej opiekunka Helena [Helena Torbeczko - przyp. K.P.S.] i koleżanka Hanna [Hanka Staszewska- przyp. K.P.S.]. I tak już zostało do końca wojny: na parterze folksdojcze, na piętrze Żydówki. Opiekowała się nimi polska gosposia, pani Emilia, żeby nie musiały wychodzić na ulicę.

Tym razem ukrywanie przebiegało spokojnie?

- Nie, nadal wychodziły, do kawiarni, do znajomych. Kiedyś przyjechałem w odwiedziny, patrzę, a u nich siedzi bardzo przystojny blondas, pan Władzio, sympatia Hanki. Zapytałem tylko, czy porządny, a one potwierdziły. Nie dawało mi to spokoju, więc upiłem pana Władzia do imentu i zrobiłem kontrolę poglądów. Okazało się, że był agentem niemieckiej policji kryminalnej. Bałem się jak diabli, ale okazało się, że on się w tej Hance naprawdę zakochał, więc nie było z tego kłopotów. Potem się rozstali.

- Spotkałem go zresztą zaraz po wojnie pod Katowicami. Widziałem przez okno samochodu, że jakiś facet idzie z ciężką walizą. Powiedziałem kierowcy, żeby się zatrzymał, mieliśmy prawie pusty samochód. Stanęliśmy, szofer zaczął wkładać walizkę, a jak mnie ten Władzio poznał, to zostawił wszystko i uciekł do lasu. Krzyczałem za nim, żeby wracał, że mu przecież nic nie zrobię. Ale nie wrócił.

Co stało się z Ireną po wojnie?

- Została w Warszawie. Jej rodzice, którzy jeszcze przed wojną wyjechali z Polski i przez kilka lat mieszkali w Indiach, zaproponowali, żebyśmy razem z Ireną przyjechali do Izraela. Ja odmówiłem, Irena też.



Józef Walaszczyk w młodości archiwum prywatne

Pozostali państwo małżeństwem?- Nie. Pojechaliśmy jeszcze razem do Krakowa, ale po pewnym czasie mieliśmy już siebie dosyć. Irena miała trochę ciężki charakter. Miewałem z nią kłopoty, nie słuchała, narażała i siebie, i mnie. Raz, jeszcze w trakcie wojny, poszliśmy do kawiarni. Był późny wieczór, więc do domu mieliśmy wrócić rikszą. Irena podeszła do jednej, po chwili wywiązała się jakaś szamotanina. Podszedłem, a ona kłóciła się z dwoma esesmanami, których po pijaku próbowała z tej rikszy wyciągnąć.

- Żeby jakoś ratować sytuację, zacząłem mówić po niemiecku i żartować z "ganz pijanej" żony. Na szczęście mi uwierzyli, śmiali się, nawet nam tę rikszę oddali. Dziś, z perspektywy czasu, można na to patrzyć z przymrużeniem oka. Ale nie chciałbym tego przeżywać drugi raz. Nerwy koiły mi wyjazdy do majątku, miałem tam tyle przyjemnych rzeczy: kwiaty, stawy, konie, psy.

Rozstanie przebiegło bez żalu?

- Bez, chociaż Irena była dla mnie bardzo ważną osobą. Po wojnie wyszła za mojego kolegę, który akurat wrócił z Anglii. Chciała być wobec niego w porządku, więc nawet przeprowadziliśmy formalny rozwód. On był dyrektorem departamentu w Ministerstwie Sprawiedliwości, ona dyrektorką biblioteki sądowej.

Kolega wiedział, że bierze za żonę Żydówkę?

- Wiedział. Ale ich dzieci długo nie wiedziały, kim była ich matka. Po śmierci Ireny zatelefonował do mnie jej syn i zapytał, dlaczego podaję, że ona jest Żydówką. Przychodziły do niej wtedy jakieś pisma z Izraela. Odpowiedziałem mu wtedy: "Usiądźmy i porozmawiajmy. Bo, proszę pana, mama była Żydówką. Dlatego tak mówię".

To Irena zgłosiła pana do medalu?

- Tak. Na początku nie bardzo mi się to podobało. Podczas wojny robiłem, co uważałem, starałem się zachowywać po ludzku. Ale kiedy Irena się rozchorowała, poprosiła, żebym ją odwiedził. Wtedy powiedziała, że mnie jednak zgłosiła. Bo choruje, boi się, że niedługo umrze i ta historia zginie razem z nią.

Miał pan po wojnie kontakt z Hanną i Heleną?

- Hanka zaraz po wojnie poszła mieszkać do narzeczonego, fabrykanta żydowskiego. Helena wyjechała do USA, do swoich. Przysyłała mi stamtąd piękne, długie listy. Jej krewni też. Ale ja się specjalnie w korespondencję nie wdaję.

Było, minęło?

- Tak jest.

Dlaczego zdecydował się pan na pomaganie?

- Myślę, że taką już mam naturę, że staram się pomagać. Poza tym darzyłem Irenę uczuciem.

Tyle że za to pomaganie groziła w Polsce najwyższa kara.

- To prawda, ale już taki mam charakter, że jak dzieje się coś złego,to nie poddaję się rozpaczy, ale od razu myślę, jak się ratować i wyjść z opresji. Współpracowałem z ludźmi, których byłem pewny, nikt mnie nie wydał. Zresztą dla mnie większym zagrożeniem była przynależność do Armii Krajowej. Jak wspomniałem,w majątku była centrala, ciągle przyjeżdżał do nas dowódca oddziału leśnego po instrukcje. Poza tym zawsze wierzyłem w swoją szczęśliwą gwiazdę.

Fragment rozmowy pochodzi z książki "Ostatni Sprawiedliwi. Rozmowy z Polakami, którzy ratowali Żydów podczas II Wojny Światowej" Katarzyny Pruszkowskiej-Sokalli i Anny Piątkowskiej, która ukazała się 15 stycznia nakładem wydawnictwa ZNAK. 


Książka ukazała się 15 stycznia nakładem wydawnictwa ZNAKmateriały prasowe



materiały prasowe
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas