Lądowanie w Normandii. Jak dostarczyć czołg?

6 czerwca 1944 roku alianci powrócili do Francji. Na czele sił inwazyjnych znajdowały się czołgi, od których zależało powodzenie całej operacji. Gdy nadszedł D-Day okazało się, że bolesne lekcje z poprzednich lat wojny nie poszły w las…

e
eINTERIA.PL/materiały prasowe
Amerykańska piechota przed lądowaniem w czerwcu 1944 rokuWikimedia CommonsINTERIA.PL/materiały prasowe

Patrząc z dzisiejszej perspektywy na przebieg II wojny światowej widać, że rok 1944 był świadkiem wielu przełomowych wydarzeń. Najważniejszym z nich był desant połączonych sił amerykańsko-brytyjsko-kanadyjskich w Normandii. Operacja ta była nie tylko olbrzymim sukcesem marynarki wojennej i lotnictwa, lecz także broni pancernej, dysponującej całą gamą wyspecjalizowanych pojazdów, stworzonych z myślą o tym ważnym dniu.

Lekcja z Dieppe

Pierwszą próbą użycia czołgów do desantu na francuskim wybrzeżu była operacja Jubillee. Rajd ten skończył się, delikatnie rzecz ujmując, niepowodzeniem. Na szczęście (a patrząc na późniejsze losy Europy można by dodać - dla nas wszystkich), każdy detal tej operacji został szczegółowo zanalizowany. Wojskowi eksperci przyjrzeli się przebiegowi rajdu w poszukiwaniu wadliwych elementów, przyczyniających się do porażki. Niektóre problemy można było rozwiązać przez zmiany schematów organizacyjnych czy metod działania, inne jednak wymagały wdrożenia nowych rozwiązań technologicznych. W wypadku broni pancernej, poprawy wymagały obydwie dziedziny.

Użycie czołgów pod Dieppe zakończyło się niepowodzeniem z kilku powodów. Użyte maszyny dysponowały zbyt słabym uzbrojeniem, wysłano je do walki bez wsparcia i na nieprzyjazny teren, a także obciążono zbyt wieloma zadaniami. Czołgi musiały pełnić rolę ciągników, kłaść maty, wybijać przejścia w zaporach i zwalczać stanowiska przeciwnika, będąc samemu zawzięcie ostrzeliwanym z trzech stron od momentu pokazania się na rampie LCT i poruszając się po zdradliwym podłożu. Aby zwiększyć szansę powodzenia inwazji, należało rozwiązać wszystkie wyżej wymienione problemy. W przeciwnym wypadku, operacja Overlord skończyła by się większą klęską niż Dunkierka i Dieppe razem wzięte.

500 metrów do zwycięstwa.

Alianci, planując dzień D (ang. D-Day), postarali się ograniczyć ryzyko do niezbędnego minimum. Przede wszystkim, wybrano bardziej odpowiednie miejsce do lądowania. Planiści zdecydowali się na wysadzenie desantu na ciągnących się kilometrami plażach Normandii, pozbawionych wyraźnych występów wrzynających się w morze i pozwalających na zaryglowanie całej plaży ogniem flankowym. Specjalne zespoły płetwonurków zbadały grunt, oceniając jego zdolność do utrzymania ciężkiego sprzętu.

Wykonano specjalne mapy wybrzeża, przedstawiające wybrane miejsca lądowania z punktu widzenia osoby znajdującej się na pokładzie jednostki pływającej. Dzięki nim każdy dowódca zespołu inwazyjnego wiedział, gdzie jego ludzie mają wkroczyć do akcji. Lotnictwo wykonało setki lotów rozpoznawczych i szturmowych, starając się rozpoznać i zniszczyć wszelkie potencjalne zagrożenia. Do wsparcia desantu zgromadzono liczne pancerniki i krążowniki, nie wspominając o mniejszych okrętach artyleryjskich i rakietowych, chcąc wgnieść obrońców w ziemię.

Wszystkie te przygotowania poszły by jednak na marne, gdyby swych zadań nie wykonały czołgi. Lotnictwo nie mogło wykryć wszystkich stanowisk, a okręty z kolei nie mogły ze stuprocentową pewnością zniszczyć wszystkich niemieckich schronów. Piechota nadal potrzebowała wsparcia broni pancernej. Gdyby czołgi ugrzęzły w normandzkim piasku i nie wydostały się na brzeg, a ich ogień nie zmusiłby Niemców do zmniejszenia ostrzału plaży, to alianckiej piechocie wyrzynanej w strefie desantu nie pomógłby najcięższy ostrzał i najzacieklejsze bombardowanie. Wszystko zależało od tego, czy czołgi zdołają przebyć 500 metrów od morza do brzegu.

Czołg Sherman DD w normandzkim miasteczkuWikimedia CommonsINTERIA.PL/materiały prasowe

Jak dostarczyć czołg na plażę?

Najprostszym i najłatwiejszym sposobem na dostarczenie ciężkiego sprzętu na plażę jest użycie dużych okrętów desantowych. Jednostki tego typu mogą bez większych kłopotów osiąść na plaży i wyładować, dzięki specjalnym rampom, czołgi czy ciężarówki prosto na brzeg. Problem w tym, że okręt desantowy stanowi wymarzony cel dla wrogich artylerzystów. Uderzające pociski mogły go zatopić lub poważnie uszkodzić, blokując w ten sposób kawałek plaży. Co więcej, jeśli rampa została zniszczona lub wyłączona z użytku, czołgi znajdujące się na pokładzie nie mogły wejść do akcji. Podobny efekt miało unieruchomienie pierwszego wozu na rampie lub tuż za nią. Duże ryzyko związane z użyciem dotychczas stosowanych okrętów LCT skłoniło konstruktorów do poszukiwania alternatywy. Okazało się nią wprowadzenie... czołgów pływających.

Sama idea zbudowania czołgu mogącego "pływać", czyli unosić się na wodzie dostatecznie długo, aby pokonać na powierzchni własnymi siłami rzekę czy niewielkie jezioro, nie była nowa. Różne kraje eksperymentowały z doczepianiem do czołgów pływaków, lub też budowały lekkie pływające tankietki. Oba rozwiązania miały jednak poważne wady, eliminujące je z wykorzystania w Normandii. Pływaki ograniczały mobilność wozu po wydostaniu się na brzeg, były zbyt duże by czołg zmieścił się z nimi na pokładzie jednostki desantowej i zbyt łatwo ulegały uszkodzeniom. Lekkie pływające czołgi były idealnym narzędziem zwiadu, ale wóz tego rodzaju (podobny do np. radzieckiego T-37) nie przetrwałby w Normandii nawet pięciu minut. Oba warianty uniemożliwiały przy tym użycie czołgu dysponującego odpowiednim opancerzeniem i uzbrojeniem, niezbędnym do szturmu na solidnie przygotowaną pozycję.

Konstruktorzy wypracowali dwie możliwości. Pierwszą z nich było zbudowanie na tyle dużych pływaków, by umożliwiły czołgowi średniemu unoszenie się na wodzie i przepłynięcie kanału La Manche o własnych siłach. Pomijając trudności techniczne, ich załogi musiały by składać się wyłącznie z masochistów, skłonnych do wytrzymania kilku godzin w ciasnym wnętrzu czołgu rzucanego przez fale na wszystkie strony. Drugi pomysł był jeszcze bardziej szalony. Chodziło o to, by czołg znalazł się poniżej lustra wody, nie tonąc ani nie będąc zalanym przez fale. Sekret tkwił w gumowym fartuchu rozpinanym wokół pojazdu.

Schemat montażu kaptura na czolgu ShermanWikimedia CommonsINTERIA.PL/materiały prasowe

Duplex Drive

W czerwcu 1941 roku na sztucznym jeziorze w Hendon koło Londynu pojawił się niezwykły obiekt pływający. Był to lekki czołg Tetrarch, wyposażony w śrubę i gumowany ekran przypinany wokół pojazdu, kształtem przypominający łódź. Pomysłodawcą nowego sposobu na zapewnienie pływalności pojazdom pancernym był pochodzący z Węgier konstruktor i wynalazca Nicholas Straussler, współpracujący z brytyjskim koncernem Vickers-Armstrong. Pierwszym rozwiązaniem zaproponowanym przez niego było użycie składanych pływaków. Mogły one służyć zarówno do zapewnienia pływalności pojazdom pancernym, jak i do stawiania mostów pontonowych. Brytyjskie władze były bardzo zainteresowane tym pomysłem, jednak sam konstruktor uznał, że nie jest to odpowiednie rozwiązanie. Głównym problemem było potencjalne zapchanie plaży porzuconymi pływakami, co mogło udaremnić lądowanie kolejnych fal desantu i tym samym przyczynić się do klęski całej operacji. Na szczęście, jego kolejny wynalazek okazał się strzałem w dziesiątkę.

Sekretem kolejnego pomysłu Strausslera było potraktowanie czołgu średniego nie jako martwej masy, którą trzeba przetransportować drogą wodną, lecz jako podstawowej części pływającej konstrukcji. Do tej pory tego typu podejście stosowano do czołgów lekkich, jednak nikt na poważnie nie rozważał tej opcji w odniesieniu do cięższych pojazdów. Rozwiązanie Strausslera było genialne w swej prostocie. Sam czołg pełnił rolę "dna" pojazdu pływającego, stanowiąc przy tym źródło napędu dla śruby umieszczonej za pojazdem.

To rozwiązanie dało zresztą nazwę całej grupie pojazdów zmodyfikowanych według pomysłu Strausslera. Określano je mianem "duplex drive" (w skrócie: DD), czyli "podwójny napęd", odwołując się do możliwości poruszania czołgu dzięki gąsienicom i śrubie (lub śrubom). Wokół zmodyfikowanego kadłuba pojazdu (zlikwidowanie zaokrągleń, dodanie kilku płyt w celu stworzenia jednolitej podstawy) rozpinano gumowy fartuch, utrzymywany w pozycji pionowej dzięki wężom napełnianym sprężonym powietrzem. W ten sposób całość wypierała dostateczną ilość wody do utrzymania się na powierzchni. Samo stawianie fartucha trwało zaledwie kilka minut, a opuszczenie go zajmowało kilka sekund. Po złożeniu całość nie przeszkadzała w walce ani nie obciążała nadmiernie pojazdu. Co więcej, czołg z ekranami mieścił się na pokładzie standardowych jednostek desantowych używanych do transportu sprzętu ciężkiego, co umożliwiało wprowadzenie ich do akcji w niewielkiej odległości od nieprzyjacielskiego brzegu.

Czy w tym planie kryły się niebezpieczeństwa? Naturalnie. Jednym z nich była wrażliwość fartuchów na ostrzał. W tym celu przeprowadzono serię testów mających określić rzeczywistą wytrzymałość czołgu pływającego na działania wroga. Ich przedmiotem stał się jednak nie Tetrarch DD, lecz Valentine DD i Sherman DD. Lekki czołg Tetrarch był bowiem zbyt słabo opancerzony i uzbrojony by rozważać wprowadzenie go do akcji jako wsparcie pierwszej linii szturmującej czołowo umocnioną pozycję wroga. Brytyjczycy zdecydowali się więc na zmodyfikowanie ich ówczesnego czołgu podstawowego, czyli Valentine. Pierwszy prototyp czołgu Valentine DD odbył swe "wodne" próby 21 maja 1942 roku. Udoskonalono mechanizm przeniesienia napędu z silnika na śrubę, a sam ekran wzmocniono dodatkowymi wężami i metalowymi rozpórkami. Sama śruba była ruchoma, co pozwalało na kierowanie całym pojazdem podczas "rejsu". Podczas pobytu na lądzie śrubę odchylano w górę, chroniąc jej pióra przed uszkodzeniem, opuszczając w położenie robocze dopiero przed samym wodowaniem.

Sherman DD na plaży w NormandiiWikimedia CommonsINTERIA.PL/materiały prasowe

W boju

W celu zbadania przydatności czołgów DD w warunkach bojowych, unoszący się na wodzie pojazd ostrzeliwano z dwóch rkm Bren aż do jego zatonięcia6. Rezultat takich prób był co prawda łatwy do przewidzenia, jednak zniszczenie ekranu trwało na tyle długo że czołg zdołałby dotrzeć z okrętu desantowego do brzegu. Los sprawił jednak, że to nie Valentine stały się najszerzej używanymi przez aliantów czołgami pływającymi.

Na początku 1943 roku podjęto decyzję o instalacji ekranów Strausslera na amerykańskich czołgach typu Sherman. Dysponował on większym potencjałem modernizacyjnym i lepszym uzbrojeniem od Valentine, więc decyzja ta nie budziła niczyjego zdziwienia. Ważnym argumentem przemawiającym za "zwodowaniem" tych czołgów było również umiejscowienie wieży w centrum pojazdu, przez co Sherman mógł płynąć z działem skierowanym w przód, co przyspieszało jego wejście do walki. Valentine musiały obracać wieżę, przez co traciły cenne sekundy na plaży.

Sama budowa ekranu pozostała bez większych zmian, jednak Shermany wyposażano w dwie śruby napędzane nie bezpośrednio z silnika, jak w wozach Valentine, lecz za pośrednictwem przekładni znajdujących się przy kołach napinających. Na wieży pojawiła się platforma dla dowódcy wozu, mogącego pełnić także rolę sternika, kierującego całym "DD" za pomocą zmiany położenia śrub. Ustawienie wodoodpornego ekranu zajmowało 15 minut, jednak opuszczano go w zaledwie kilka sekund.

Shermany DD poddano intensywniejszym testom, używając m.in. bomb głębinowych detonowanych w odległości 90 metrów od unoszącego się na wodzie pojazdu. Posłużono się również starymi systemami obronnymi z 1940 roku, służącymi do tworzenia plam płonącej ropy w pobliżu brzegu. Alianci obawiali się, że Niemcy będą próbowali podobnej metody na francuskim wybrzeżu. Skonstruowano nawet specjalne urządzenie o nazwie "Belch", mające rozpylać wokół czołgu wodną mgiełkę. Okazało się jednak, że fale dostatecznie nawilżają fartuch, eliminując potrzebę stosowania jakichkolwiek dodatkowych urządzeń.

Konstruktorzy rozwiązali więc problem z dostarczeniem czołgu na brzeg. Nadal jednak czekało ich zmierzenie się z betonowymi umocnieniami, czającymi się przy każdym wyjściu z plaż.

Sherman DD w NormandiiWikimedia CommonsINTERIA.PL/materiały prasowe

Specjalna dywizja

Do obsługi tak niezwykłych pojazdów potrzeba było doskonale wyszkolonych pancerniaków. W celu usprawnienia szkolenia, w marcu 1943 roku Percy Hobart, 1942 (domena publiczna) przekształcono istniejącą już od listopada 1942 roku 79 Dywizję Pancerną w wyspecjalizowany ośrodek treningowo-rozwojowy. Jednostka ta przyprawiała ówczesnych zaopatrzeniowców o ból głowy. Dzisiejszych modelarzy może natomiast przyprawić o zawał serca, zgromadzono w niej bowiem wszystkie nietypowe i prototypowe konstrukcje pancerne.

W jej skład wchodziły czołgi CDL, mające oślepiać wroga strumieniem migającego światła, wozy wyposażone w różnorodne trały, opancerzone buldożery, czołgi DD, saperskie, mostowe, a także pojazdy z miotaczami płomieni. Ta pancerna menażeria szybko zyskała nazwę "cyrku Hobarta", od nazwiska dowódcy jednostki, generała majora Percy’ego Hobarta.

Ten błyskotliwy organizator i specjalista od prac saperskich w 1940 roku został zmuszony do przejścia na emeryturę z powodu konfliktu z przełożonymi. Nie chcąc być bezużytecznym, i zapewne pragnąc znaleźć ujście dla swej energii, wstąpił do Home Guard, gdzie szybko awansował do rangi zastępcy dowódcy obszaru. Do czynnej służby przywrócono go w 1941 roku na osobiste życzenie Churchilla. Od tego momentu, Hobart zaangażował się w szkolenie 11 Dywizji Pancernej, a po jej wysłaniu do Egiptu stanął na czele 79 Dywizji Pancernej, mając za zadanie przekształcenie jej w jednostkę specjalną.

Miarą sukcesu tego dzielnego oficera, jak i całej jednostki, była liczba pojazdów jakie znalazły się na jej stanie. Pod koniec wojny, 79 Dywizja miała na swym stanie prawie 7 tysięcy czołgów. Jednostka ta nie została jednak nigdy użyta w walce jako całość, lecz stanowiła źródło wyspecjalizowanych pododdziałów przydzielanych do konkretnych zadań w ramach potrzeb. Zajmowała się także szkoleniem załóg wchodzących w skład innych jednostek.

Nie wszystkie konstrukcje używane w 79 Dywizji znalazły swe zastosowanie na plażach Normandii. Do inwazji przeznaczono czołgi DD, AVRE, saperskie "Kraby" i opancerzone buldożery. To od nich zależał sukces lub klęska całej operacji.

Łukasz Męczykowski

Artykuł opublikowany zgodnie z licencją CC BY-SA 3.0. Pełną wersję tekstu można znaleźć na stronie Histmag.org.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas