"Ludowa historia Polski". Do Ameryki za chlebem i godnością

Polskie ziemie, będące na przełomie XIX i XX wieku pod zaborem Rosji i Austro-Węgier były biedne i zaniedbane. Powszechnie rządził pan i pleban, którzy dbali o to, aby chłopstwo za bardzo się nie rozzuchwaliło. Dlatego w szkołach uczono postaw: czytania, pisania, rachunków i religii. Dzięki takiemu systemowi nauki w niektórych regionach Kongresówki analfabetami było nawet 80 procent mieszkańców, a w Galicji ok. 60 procent.

Emigranci przybywają do nowojorskiego centrum emigracyjnego na wyspie Ellis
Emigranci przybywają do nowojorskiego centrum emigracyjnego na wyspie Ellisdomena publiczna

Biedni ciułacze wyjeżdżali za chlebem do obu Ameryk, choć księża i ziemianie powstrzymywali ich wszelkimi sposobami. Jak wyglądało życie chłopów na obczyźnie? Opisuje je w książce "Ludowa historia Polski" Adam Leszczyński:

"Jesienią 1890 r. pisarz i dziennikarz Adolf Dygasiński (1839-1902) na zlecenie "Kuriera Warszawskiego" wyjechał do Brazylii szlakiem polskich emigrantów. W korespondencjach drukowanych w 'Kurierze' opisywał ich ciężki los. Dygasiński zaczął podróż od wagonu czwartej klasy w pociągu do Bremy.

'Pełno tutaj wilgoci, temperatura taka, jak w cieplarni dla roślin egzotycznych. Widząc tyle drobiazgu ludzkiego, niemowląt przy piersiach matek, otrzymujesz wrażenie, że w tym gorącu dzieci samorzutnie się rodzą. Na podłodze wszędzie porozlewane jest mleko, woda, pełno okruchów chleba, kości, ściany zamazane masłem, miodem i Bóg wie czem. Na poręczy suszą się pieluchy i pierzynki spod maleńkich dzieci; przytem aż ciemno od dymu z fajek i papierosów'.

Emigranci, nieznający języków, często niepiśmienni, nie mogli się zdecydować pomiędzy Brazylią a Nowym Jorkiem. Prusacy traktowali ich - pisał Dygasiński - jak ludzkie bydło, na którym można zarobić i które trzeba przepędzić. Hala dla wychodźców w Charlottenburgu przypominała też wielką przechowalnię bydła.

'Jest to olbrzymia sklepiona suterena, w której przy lichem oświetleniu wypoczywa blizko 2,000 ludzi. W dużym, żelaznym piecu pali się, a emigranci nasi pieką kartofle, inni zajadają chleb, albo rzucają się do snu na ziemię. W tym tłumie widać jakieś figury, przenikliwie śledzące i oglądające ludzi. Postanowiłem sobie był dzielić losy emigrantów, lecz w Szarlottenburgu zbrakło mi odwagi; wołałem raczej włóczyć się zewnątrz, zwłaszcza że to już była godzina 6-ta rano. Około godziny 10-ej wróciłem znowu do sali wychodźców: istna wieża Babel!

Jedni się modlą cicho, drudzy śpiewają na cały głos: "Kto się w opiekę poda Panu swemu"; jakiś elegant macza w ustach grzebień i przyczesuje włosy; inny z kieszeni dobył drewniane pudełko szuwaksu, zdjął buty i czyści, a inny troskliwie rozpatruje bardzo brudną koszulę. Wrzeszczą, modlą się, jedzą, myją się itd.'.

Galicyjska wieś była biedna i przeludniona. Wielodzietne rodziny żyły w skrajnej biedzie i niedożywieniudomena publiczna

Dygasiński wydał też w 1891 r. powieść o emigracji, w której opisywał całą chłopską drogę - od zachęt ze strony agenta aż po cierpienia i śmierć na niegościnnej brazylijskiej ziemi. Droga po lepsze życie, jak brzmiała przestroga kierowana przez inteligentów do ludu, była najeżona pułapkami i często zmieniała się w podróż przez mękę, a na końcu czekała śmierć na obczyźnie i w nędzy; kobiety przestrzegano, że mogą paść ofiarą seksualnej napaści. Prasa i księża straszyły potencjalnych emigrantów do Brazylii niewolniczą pracą na plantacjach, ludożercami i handlem żywym towarem. Celowała w tym prasa konserwatywna, powiązana z interesami ziemiańskimi, korzystającymi z niskich cen pracy robotników rolnych.

Agentów nazywano "ludźmi bez sumienia" oraz "wężami wkradającymi się pomiędzy lud naiwny pod złudnym swojskim nazwiskiem". Nacjonaliści, rosnący wówczas w siłę, posądzali Żydów o dorabianie się na emigrantach, snując jednocześnie fantazje o "nowej Polsce" w Paranie, w której miało zyskać stabilny byt 100 tys. osadników (tyle szacowano ich liczbę w 1890 r.). (...)

Książka "Ludowa historia Polski" ukazała się nakładem Wydawnictwa W.A.Bmateriały prasowe


Więzienie za Brazylię

Rzeczywistość emigracji - nawet trudnej emigracji brazylijskiej - była niełatwa, ale nie aż tak dramatyczna. Pierwsze polskie kolonie w Brazylii - założone w Paranie w 1871 r. przez emigrant w z zaboru pruskiego - przyniosły stabilizację 12-15 tys. osadników. Kolejne "gorączki brazylijskie", czyli fale emigracji, wywołane były kryzysami w ojczyźnie. Chłopi nie emigrowali za ocean bez powodu.

Pierwszą wielką falę emigracji do Brazylii - w której z samej tylko guberni płockiej wyjechało 4,5 tys. osób - poprzedziły susza 1889-1890 r., długa zima 1891 r., nieurodzaj kartofli, kryzys w łódzkim przemyśle. Rządzący próbowali przeciwdziałać ubytkowi ludności; strzelano nawet niekiedy do przekraczających nielegalnie granicę. W Królestwie Polskim można też było zostać aresztowanym nawet za same rozmowy o Brazylii, które uznawano za agitację.

Z akt policyjnych można dowiedzieć się, kim byli aresztowani. Zatrzymano więc robotnika folwarcznego z powiatu błońskiego, który opowiadał w karczmie o Brazylii na podstawie listu od syna; parobków, którzy planowali wyjazd, ponieważ właściciel majątku zalegał im z płacą i wypłatą w naturze za cały kwartał; chłopa z czterema morgami gospodarstwa i sześciorgiem dzieci, który desperacko poszukiwał szansy na lepsze życie.

W okresie międzywojennym - w czasach wielkiego kryzysu - jeden z chłopskich pamiętnikarzy tak wspominał czasy pierwszej "brazylijskiej gorączki":

"Ludzie teraz nazywają kryzys, ale w mym dzieciństwie gorszy był kryzys na wsi, nie znałem jeszcze życia po miastach i miasteczkach, ale znałem po wsiach, to nędza była pomiędzy ludem gorsza jak obecnie, pamiętam że ludzie się żywili na przednówku rożnem zielskiem, tem się też tłumaczyło że w mych dziecinnych latach gdy róż ne agienci zaczęli namawiać do Brazelji, ludziska takiemi gromadami wędrowali jak to ptastwo wędrowne, a że nasz powiat był przy samy granicy pomiędzy Prusami a Moskalim to codziennie spotykałem całe gromady jak się czaili na przejście granicy potajemnie. Dopiero jak kilkadziesiąt ludu wyciągło do owej Brazylji, w tym to czasie zaczęli ludzie masowo wędrować do Prus na roboty, wyjeżdżać na roboty do Stanów Zjednoczonych, wtedy to zaczęły się robić lepsze czasy". (...)

Polesie. Najbiedbniejszy region II RP

Polesie było najbiedniejszym, najbardziej zacofanym gospodarczo i ekonomicznie, a także najbardziej niedostępnym województwem II RP. Z resztą krają łączyły go jedynie dwie jednotorowe linie kolejowe i nieliczne drogi, które można było nazwać bitymi. Każdy, kto wkraczał na Polesie musiał przede wszystkim stoczyć walkę z brutalną przyrodą. Z niedostępnymi bagnami, z trzęsawiskami, w których ginęły całe oddziały. Z szerokimi rozlewiskami i podmokłymi drogami, na których utykały tabory i działa. O tragicznych wręcz warunkach prowadzenia działań wojennych na Polesiu pisał w przedmowie do książki por. Jerzego Niezbrzyckiego ppłk dypl. inż. Henryk Bagiński, który miał okazję być na Polesiu podczas Wielkiej Wojny: "Obszar Polesia nie jest stale niedostępny, a w lata suche, jak to było na przykład w czasie wojny światowej, artylerja niemiecka w r. 1915 przejeżdżała przez bagna, które włościanie miejscowi koszą w suche lata. Również cechują bagna poleskie miejsca niebezpieczne, których obecność musi stwierdzić każdorazowe rozpoznanie, a dokładna znajomość takiego miejsca jest wprost konieczna. Podczas działań wojennych brak tych ścisłych wiadomości, przypłacały oddziały katastrofą, czego dają nam przykłady zdarzenia z wojny światowej: W roku 1916 w okolicach jeziora Nobel utonął w trzęsawisku rosyjski patrol zwiadowczy wraz z oficerem, a w obszarze Stochodu zimą 1916 r. ginęli w oparzeliskach nietylko pojedyńczy żołnierze, lecz całe grupy dezerterów, uciekających z frontu. Na dostępność bowiem bagien poleskich oraz stopień ich przekroczenia wywierają wpływ przede wszystkim warunki atmosferyczne oraz pory roku". Po zakończeniu I wojny światowej i zwycięstwie nad bolszewikami sytuacja mieszkańców wcale się nie poprawiła. Rzeczpospolita nie miała pomysłu na mniejszości narodowe mieszkające na Polesiu, a było ich sporo. Według spisu powszechnego przeprowadzonego w 1931 roku województwo poleskie zamieszkiwało 124 951 (11 proc.) osób wyznania rzymskokatolickiego, 875 803 (77,4 proc.) - prawosławnego, 3065 - augsburskiego, 1780 - unickiego, 415 - reformowanego, 79 - unijnego ewangelickiego, 1939 osób podało wyznanie ewangelickie bez bliższego określenia, 9329 - inne chrześcijańskie, 113 988 (10,1 proc.) - mojżeszowe, 120 - inne niechrześcijańskie, 191 osób nie zostało określonych, 279 osób nie podało przynależności konfesyjnej. Dlaczego nie piszę o pochodzeniu etnicznym? Ponieważ ówcześni mieszkańcy Polesia nie określali pochodzenia na podstawie narodowości, a wiary, jaką wyznawali. Ponad 62 proc. mieszkańców nie określało się jako Polacy czy Ukraińcy, a jako "tutejsi". Tak też określali język, w jakim się porozumiewali.

Polesie było także najbardziej zaniedbanym regionem pod względem edukacji. W 1921 roku na wsi analfabetami było 66,9 proc. mężczyzn i aż 88,5 proc. kobiet. Podczas spisu powszechnego przeprowadzonego 10 lat później okazało się, że na wsi niepiśmiennych jest 53,9 proc. dorosłych mężczyzn i 71,4 proc. kobiet. Nieco lepiej wyglądało to jeśli wzięło się pod uwagę wszystkich mieszkańców powyżej 10 roku życia. Na Polesiu było to 48,4 proc. mieszkańców. W przypadku Warszawy analfabetami było 21,8 proc. mieszkańców, Krakowa 13,7 proc., a najlepsza sytuacja była w województwie śląskim, gdzie niepiśmiennych było 1,5 proc. mieszkańców. Narodowe Archiwum Cyfrowedomena publiczna
Wiejska chata we wsi Zajezierze nad jeziorem Horodyszcze. Tego typu zabudowa była charakterystyczna dla Polesia.Narodowe Archiwum Cyfrowedomena publiczna
Turystyka, ze względu na nieliczne drogi, słabe połączenia kolejowe i brak rozbudowanej bazy noclegowej powodował, że Polesie nie było ulubionym miejscem wycieczek. W całym województwie było tylko jedno schronisko turystyczne, które w 1931 roku przyjęło 134 osób. Dla porównania ojcowskie schronisko przyjęło w tym samym czasie 1004 osoby, gdyńskie schronisko PTTK 28639, a najpopularniejsze - krakowskie 33132 osoby. Z kolei Polesie było bardzo chętnie odwiedzane przez arystokrację i wyższych urzędników oraz wojskowych, którzy upodobali sobie poleskie bagna i lasy, w których polowali na zwierzynę. Na zdjęciu hrabia Giedroyć po polowaniu na dzika.Narodowe Archiwum Cyfrowedomena publiczna
Na Polesiu nie było zbyt wielu mostów. Znajdowały się jedynie w pobliżu dużych miast i na trasie linii kolejowych. Rzeki można było pokonywać albo dzięki brodom, albo dzięki promom. W większości przypadków były to małe promy albo takie łodzie mieszczące jeden wóz. Z rzadka były to większe promy mogące przewieźć ponad 2 tony.Narodowe Archiwum Cyfrowedomena publiczna
Nawet urzędnikom nie było łatwo. Tak wyglądała służbowa podwoda powiatowego urzędnika. Pracę na Polesiu traktowano jak zesłanie. I często faktycznie tak było. Młodsi urzędnicy, czy podoficerowie i oficerowie trafiali na Polesie głównie za karę, np. gdy przesadzili z alkoholem, uwiedli nieodpowiednią damę, albo wywołali inny skandal.Narodowe Archiwum Cyfrowedomena publiczna
W przedwojennej Polsce powstały zaledwie trzy dokumenty traktujące o mniejszościach narodowych na wschodnich połaciach państwa. Najobszerniejszy z nich, "Sprawa narodowościowa na Kresach wschodnich" Konstantego Srokowskiego, trafił do kosza. Inny, autorstwa wojewody poleskiego Stanisława Downarowicza, pt. "Zarys programu zadań i prac państwowych na Polesiu", określał działania, jakie należało podjąć, aby spolonizować nieuświadomionych narodowościowo chłopów. I ten program nie został zrealizowany - storpedowali go sami urzędnicy. Zapomniani przez Warszawę Poleszucy nie czuli zbyt wielkiego przywiązania do Polski.Narodowe Archiwum Cyfrowedomena publiczna
Wiosenne i jesienne rozlewiska mogły mieć nawet 12 km szerokości. Przekonali się o tym polscy żołnierze podczas wojny z bolszewikami. We wspomnieniach żołnierzy można przeczytać (zachowano oryginalną pisownię): "Walki te stoczono w porze roku najmniej sprzyjającej działaniom na Polesiu: rzeki, strumienie i bagna rozlały szeroko, drogi były bardzo trudne dla poruszeń większych oddziałów, szczególnie artylerji". Dlatego już na początku 1919 roku powstała Flotylla Pińska - oddział marynarki wojennej broniący poleskich bagien. Przez cały okres międzywojnia polskie flotylle rzeczne były przebudowywane i reorganizowane, by w razie ponownej wojny z sowietami być gotowym na działania na kierunku wschodnim.
Ze względu na brak bitych dróg i szerokie wiosenne oraz jesienne rozlewiska, pomiędzy osadami poruszano się głównie na niewielkich łodziach. Tak też transportowano wozy konne.Narodowe Archiwum Cyfrowedomena publiczna
Polacy na Polesiu stanowili mniejszość. Najwięcej było tzw. "tutejszych" - prawosławnych Poleszuków, żyjących w niewielkich osadach rozrzuconych po "Morzu Pińskim". Por. mar. Karol Taube wspominał (zachowano oryginalną pisownię): W czasie roztopów wiosennych 1919 roku błota pińskie wyglądały jak morze. Gdzie niegdzie tylko wyłaniały się jak wyspy nieznaczne piaszczyste wzgórza, a na nich wsie".


Raj na ziemi

O poziomie życia w kraju i jego nędzy emigranci wyrażali się przy tym często z bezbrzeżną pogardą. Na początku lat 30. XX w. emigrant z Babic pod Rzeszowem pisał z Ameryki (jak się wyrażał - z "raju") do żony, zachęcając ją do sprzedaży gospodarstwa i przyjazdu:

"Co ja myślę to na to gospodarstwo co mamy w kraju to się można wysrać tysiące razy, a jak razem będziemy to za rok lepsze będziemy mieli 100 razy w Ameryce, kończę pisanie, przyślij mi papiery jak najprendzy (...) żadnych wymówek nie chce słyszeć, że nie możesz".

W relacjach i listach powracały porównania do życia szlachty we dworze. Syty i zadowolony Polak pisał w 1891 r. z Waszyngtonu:

"W Ameryce daleko lepi, jak w kraju, ale spoczuntku jest zawsze ciężko. Ale jak kto od razu wycierpi, to mu puźni lekko [...]. Tu można się łatwo do każdy roboty dostać. Za mieszkanie płace cztery talary, mam pięć izbów, mam wodę w kuchni, tylko kran, od krana to się można wody napić, słowem wszystkie wygody. Żyjema sobie daleko lepi, jak Pani Gacka w Dobrzejewie. Bo w Ameryce to każdyn człowiek sobie pożumnie [porządnie] żyje, bo na to zarobi".

Nawet jednak w brazylijskiej Paranie, o której krążyły w polskiej prasie mrożące krew w żyłach historie, wielu osadników uważało warunki życia za lepsze niż w kraju. W 1907 r. Włodzimierz Turski, nauczyciel z Galicji, który kierował przez kilka lat polską szkołą w São Matheus w Paranie, pisał, że nawet tamtejsze dzieci polskie są od galicyjskich "zdrowsze, śmielsze, zgrabniejsze, weselsze i czystsze, a także i grzeczniejsze". (...)

W okresie międzywojennym Polacy emigrowali rzadziej niż przed 1914 r., ale nie ze względu na lepsze warunki życia w kraju - pod wieloma względami były one gorsze niż w czasach zaborów, zwłaszcza na wsi (do tego jeszcze wrócimy). Musieli pozostać w ojczyźnie ze względu na ograniczenia wprowadzane przez kraje zachodniej Europy i USA, zaostrzone w czasach wielkiego kryzysu (1929-1933). (...)

Był to ważny (...) powód, dla którego protesty na wsi w II RP osiągnęły tak masowy i krwawy przebieg. Zdesperowani chłopi nie mieli co ze sobą zrobić, a wentyl bezpieczeństwa, którym była w poprzednich dekadach emigracja, został brutalnie zamknięty.

_____________

Skróty i śródtytuły pochodzą od redakcji

materiały prasowe
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas