Mroczna strona planu Marshalla: Komu zaszkodziła pomoc USA?

Ruiny niemieckiej fabryki w Misburgu po bombardowaniu Aliantów. Rok 1945 /Getty Images
Reklama

Po zakończeniu II wojny światowej USA wpompowały w kraje Europy Zachodniej ogromne ilości dolarów. Nie robiły tego bezinteresownie, lecz na podstawie zimnej kalkulacji. Co ciekawe, słynny plan Marshalla niektórym państwom mógł wręcz zaszkodzić...

Ile zyskałaby Polska, gdyby skorzystała z planu Marshalla?

To pytanie historycy zadają sobie od lat i trudno jest na nie jednoznacznie odpowiedzieć. Biorąc pod uwagę olbrzymią skalę zniszczeń naszego kraju i fakt, że sprzeciwialiśmy się III Rzeszy od samego początku, z pewnością otrzymalibyśmy od Wuja Sama spory kawałek tortu. Wystarczy wspomnieć, że w latach 1945-1947 (a więc zanim państwa bloku wschodniego oficjalnie odmówiły przyjęcia pomocy) nad Wisłę i tak trafiły towary o łącznej wartości 480 milionów dolarów (uwzględniając inflację, dziś byłoby to ok. 6,5 miliarda dolarów).

Polska była największym beneficjentem finansowanego przez Amerykanów programu Administracji Narodów Zjednoczonych ds. Pomocy i Odbudowy (UNRRA). Ekonomiści szacują, że w ramach samego planu Marshalla dostalibyśmy co najmniej kolejny miliard dolarów (obecna wartość: ok. 15 miliardów!). Do tego moglibyśmy zarabiać na eksporcie węgla - nad Wisłą było go pod dostatkiem, a tuż po wojnie w wielu krajach był on towarem deficytowym.

Reklama

Krajobraz apokalipsy

Wyobraź sobie, że budzisz się rano w zupełnie nowej rzeczywistości. Jeśli masz szczęście i dach nad głową, wyglądasz przez okno (pozbawione szyb), lecz zamiast ulic widzisz jedno wielkie gruzowisko. Dzieci i młodzież nie idą do szkoły czy na uczelnię, bo te nie istnieją. Również do pracy mało kto spieszy, ponieważ nie ma fabryk, urzędów, banków oraz większości instytucji publicznych. 

Nieczynne są kina, biblioteki i hale sportowe. Gorzej, iż nie działa też prąd ani ogrzewanie. Niedostatek pieniędzy tak bardzo nie doskwiera, bo przecież nie ma prawie niczego na sprzedaż. Brakuje wody, o żywność też coraz trudniej. Co rusz dochodzi do rozbojów, a na ulicach po zmroku obowiązuje prawo silniejszego. Cóż, nie ma również policji, która pilnowałaby porządku...

Taka rzeczywistość to wcale nie tło postapokaliptycznego filmu, lecz codzienność Europejczyków chwilę po upadku III Rzeszy. Alan Moorehead, brytyjski reporter wojenny, z przerażeniem wspominał mieszkańców Neapolu, którzy bili się na ulicy o garść słodyczy rzuconych przez żołnierzy, czy młode kobiety prostytuujące się za odrobinę żywności albo paczkę papierosów.

"W istocie byliśmy świadkami moralnego upadku tych ludzi. Nie mieli dumy ani godności; byli jak zwierzęta walczące o  przetrwanie. Jedzenie. Tylko to się dla nich liczyło. Jedzenie dla dzieci. Jedzenie dla siebie. Jedzenie za cenę każdego poniżenia i niegodziwości. A oprócz jedzenia także odrobina ciepła i schronienie" - pisał Moorehead. Nim Stary Kontynent stanął na nogi, musiał upaść na samo dno.

Europa jest głodna

Dziś niewiele mówi się o tym, jak okrutnie wyglądała rzeczywistość pierwszych lat po pokonaniu hitlerowców. Sukces odbudowy zniszczeń naznaczony był ofiarą zwykłych mieszkańców "walczących o przetrwanie", jak ujął to Keith Lowe w książce Dziki kontynent. Europa po II wojnie światowej. Brytyjski historyk dowodzi, że globalny konflikt zdewastował kraje w sposób niemający precedensu. Bombardowania zrównały z ziemią miliony domów, a uszkodziły kilkadziesiąt razy więcej. 

Takie miejscowości jak Mińsk, Charków, Stalingrad, Warszawa czy Berlin praktycznie zamieniły się w morza gruzów. W samych tylko Niemczech, w których pod koniec wojny ostrzał artyleryjski i bombardowania lotnicze koncentrowały się na obszarach zurbanizowanych, zniszczenia dotknęły jednej piątej infrastruktury mieszkaniowej. W dużych miastach skala dewastacji przekraczała 50%. W państwach, przez które przechodził front, było podobnie lub - tak jak w Polsce - jeszcze gorzej.

Naloty kierowano przede wszystkim na dzielnice przemysłowe, w efekcie fabryki, elektrownie, stocznie czy rafinerie ucierpiały najbardziej. Na Węgrzech aż 90% zakładów w różnym stopniu doznało szwanku w wyniku działań wojennych, co zmusiło władze do odbudowania Benn Steil, ekonomista gospodarki praktycznie od zera. Podobny kłopot dotyczył infrastruktury transportowej. Mosty, drogi oraz tory kolejowe były obrócone w perzynę, brakowało pojazdów zarekwirowanych przez wojsko. We Francji zniszczeniom uległa w zasadzie każda główna arteria komunikacyjna, a system łączności był w opłakanym stanie.

Nie było zakładów, które wytwarzałyby deficytowe towary, a słabo działający transport utrudniał dystrybucję pomocy - zrujnowane miasta były więc niczym odcięte od świata wyspy. W efekcie za wojną kroczył największy wróg człowieka: głód, którego klęska dotknęła większość mieszkańców Starego Kontynentu. 

Oficjalne racje żywnościowe w niegdyś zamożnych krajach, takich jak Holandia, zeszły do poziomu niższego niż w obozach koncentracyjnych, a rozdzielaniu konserw, mąki i  mleka w  proszku towarzyszyły często dantejskie sceny. I tak ciężką sytuację pogarszała jeszcze wyjątkowo mroźna zima 1946-1947, która nawiedziła północno-­zachodnią Europę.

Jednak tragiczny bilans konfliktu to przede wszystkim zatrważająca liczba co najmniej 70 milionów ofiar tylko na Starym Kontynencie. Dodajmy: ofiar będących najczęściej w wieku produkcyjnym, co dla wielu gospodarek oznaczało prostą drogę do ekonomicznej katastrofy.

Liczby mówiły same za siebie: w momencie zakończenia wojny poziom produkcji przemysłowej w większości państw był dwukrotnie niższy niż w 1939 roku, a spadek dochodu narodowego wyniósł w zależności od kraju od 10% (Francja) do 50% (Austria). Wydawało się, że bez pomocy z zewnątrz Europa sobie nie poradzi.

Pomocna dłoń zza oceanu

Z inicjatywą wyszły Stany Zjednoczone, które zerwały z polityką izolacjonizmu, stosowaną po I wojnie światowej, i postanowiły zaangażować się w odbudowę państw po drugiej stronie Atlantyku. Amerykanami kierowało nie tyle współczucie, co polityczna kalkulacja. Nowo powstała Centralna Agencja Wywiadowcza (CIA) ostrzegała: "Naj większym zagrożeniem dla bezpieczeństwa USA jest możliwość ekonomicznego upadku zachodniej Europy i w rezultacie dojście do władzy elementów komunistycznych".

Waszyngton doskonale zdawał sobie sprawę, że jeśli nie wspomoże tych krajów, prędzej czy później zrobi to Związek Radziecki, który coraz mniej krył się ze swoimi mocarstwowymi zapędami. Historyk dr Vince Houghton pisze bez ogródek: - Przekupiliśmy Europę.

Piątego czerwca 1947 roku sekretarz stanu, gen. George Marshall, ogłosił, iż Stany Zjednoczone są gotowe zrobić niemal wszystko, aby odratować Stary Kontynent. Rok później Kongres uchwalił ustawę, w której zawarto podstawowe zasady programu ekonomicznej pomocy, zwanego - od nazwiska twórcy - planem Marshalla. Największy w historii fundusz wsparcia realizowany był w  latach 1948-1952. W tym okresie USA wpompowały w europejską gospodarkę ponad 13 miliardów dolarów, co po uwzględnieniu inflacji dawałoby obecnie ok. 130 miliardów dolarów.

Jednak, jak podkreśla ekonomista Benn Steil w  książce Plan Marshalla. Postawić świat na nogi, która nie dawno ukazała się na naszym rynku, na skalę tej pomocy należy spojrzeć jeszcze inaczej. Gdyby przeliczyć tę sumę proporcjonalnie do PKB Stanów Zjednoczonych - a plan Marshalla stanowił wówczas obciążenie sięgające 1,1%, to w przeliczeniu na lata 2012-2016 ta sama równo wartość wyniosłaby aż 800 miliardów dolarów. "Całkowita liczba byłaby jeszcze wyższa, gdyby doliczyć do niej wartość wsparcia militarnego" - pisze Steil.

Największą pomoc kredytową uzyskała Wielka Brytania. Następne były Francja, Niemcy i Włochy, a dalej Holandia, Belgia, Luksemburg, Austria, Dania, Grecja, Norwegia, Szwecja oraz Turcja. Wsparcie finansowe przekładało się wprost na rozwój lokalnych okręgów przemysłowych.

Według danych z raportu CIA Holandii udało się np. sprowadzić z USA nowe dźwigi portowe, dzięki czemu miała możliwość odbudowania portu w Rotterdamie. We Włoszech odtworzono zniszczone fabryki. W zachodnich Niemczech (RFN) uruchomiono linie montażowe aut Volkswagen, a nad Sekwaną - samochodów Renault i samolotów. W całej Europie w ciągu czterech lat produkcja wzrosła aż o 36%. Podwoiła się też wymiana handlowa między krajami Europy Zachodniej a Stanami Zjednoczonymi. Nic dziwnego, że plan Marshalla szybko zyskał status symbolu. Nie wszyscy jednak skorzystali z tej pomocy. Państwa znajdujące się pod kuratelą Józefa Stalina odmówiły przyjęcia milionów dolarów.

Biznes to biznes

Czy Amerykanie rzeczywiście powinni uchodzić w naszych oczach za bezinteresownych dobroczyńców? Bynajmniej. Gdy spojrzymy na ich pomoc bardziej krytycznym okiem, okaże się, iż po odarciu planu Marshalla z mitów zostanie nam obraz kalkulowanej na chłodno gry politycznej i ekonomicznej. Zacznijmy od wysokości udzielonego wsparcia. Owszem, przekazane miliardy dolarów robią wrażenie, jednak kiedy rozłożymy je na konkretnych beneficjentów, okaże się, że pieniądze, o których mowa, nie mogły przyczynić się do rozwoju poszczególnych gospodarek w tak znaczący sposób, jak się powszechnie uważa.

Już w 1984 roku zwracał na to uwagę brytyjski historyk prof. Alan Milward w książce Odbudowa Europy Zachodniej. Wartość pomocy dla żadnego z krajów nigdy nie przekroczyła 5% jego PKB. To zdecydowanie za mało, by wystarczyło na wyjście z kryzysu. Dla porównania: obecnie polski budżet w ramach funduszy unijnych otrzymuje corocznie ok. 2% PKB.

Pomimo zniszczeń pierwsze lata po wojnie zbiegły się z niespotykanym w historii naszego kontynentu tempem wzrostu gospodarczego. Była to zasługa rozsądnej polityki monetarnej, obniżenia podatków, często też znoszenia państwowych rygorów i uwolnienia wielu sektorów gospodarki, jak również szerokiego otwarcia na nowe rynki, m.in. poprzez odejście od wysokich ceł. Za przykład takiego działania stawiana jest Belgia, która dzięki mądrej strategii zaczęła wychodzić z kryzysu, nim jeszcze trafiły do niej jakiekolwiek pieniądze zza oceanu.

To nie wszystko. Jak przekonuje amerykański ekonomista prof. Barry Eichengreen, Stany Zjednoczone wcale nie były stratne na pomocy Europie. Administracja Harry’ego Trumana, kierując do któregoś z państw pieniądze, podpisywała z nim umowę handlową, zobowiązującą do zakupów wyłącznie u amerykańskich firm. Przekazane dolary wracały więc do USA w postaci zamówień na najbardziej deficytowe po wojnie produkty: żywność, tekstylia, paliwa itd.

I tu zachodziła kolejna interesująca zależność. Im dłużej kraje korzystały z pomocy, przestrzegając jednocześnie wynikających z niej ograniczeń, tym... wolniej się rozwijały. Zamiast skupiać się na ożywieniu rodzimej wytwórczości musiały importować z Ameryki. Weźmy za przykład Austrię, która jako była sojuszniczka III Rzeszy otrzymała mniejsze wsparcie. 

Z czasem okazało się, że w latach 40. i 50. rozwijała się szybciej niż Wielka Brytania, która była główną beneficjentką systemu. Kwoty transferów pieniężnych uzależnione były nie od ogromu zniszczeń poniesionych w trakcie wojny, lecz od zwykłej politycznej kalkulacji. Nie widać także sztywnej korelacji między wysokością udzielonej pomocy a tempem rozwoju gospodarczego. Wielka Brytania, choć dostała z Waszyngtonu najwięcej, charakteryzowała się najniższym wzrostem produkcji.

Czemu zatem tak zachwala się plan Marshalla? Ponieważ mimo wszystko pomógł postawić Europę na nogi i zadziałał jako czynnik psychologiczny. Idea solidaryzmu w powojennej rzeczywistości budziła nadzieję na nowy, lepszy świat. Najważniejsze jednak okazały się zmiany instytucjonalne, które po wycofaniu Amerykanów zaowocowały rozwojem zrównoważonej, rozsądnej i nowoczesnej polityki handlowej. Dolary nie stanowiły więc bodźca same w sobie.

Kamil Nadolski

Świat Wiedzy Historia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy