Największy przekręt przedwojennej Polski. W skalę tej malwersacji aż trudno uwierzyć

Poczta główna w Gdyni i jej „skromna fasada” za wiele milionów /domena publiczna
Reklama

W tej aferze było wszystko. Wagony cementu znikające z budowy, wielomilionowe przekroczenia budżetu, wojaże po Europie, a nawet… filmy erotyczne kupowane za państwowe pieniądze. Czy ktokolwiek poniósł za to wszystko konsekwencje?

Wszystko zaczęło się dosyć niewinnie. Oto w 1927 roku rozrastająca się w szybkim tempie Gdynia zaczęła odczuwać dotkliwy brak Poczty Głównej. Zapadła zatem decyzja o jej budowie.

Wzniesienie gmachu leżało w gestii Ministerstwa Poczt i Telegrafów. Na jego czele stał w tym czasie Bogusław Miedziński - jeden z najbliższych współpracowników Józefa Piłsudskiego.

Sanacja nie dla przyjaciół Marszałka

Miedziński, jak wielu innych ludzi ówczesnej władzy, twierdził, że hasła o moralnej odnowie, "sanacji", akurat jego nie dotyczą. Zamiast sięgnąć po sprawdzonego fachowca, na szefa budowy poczty wybrał... swojego kolegę ze studiów. Inżyniera Edwarda Ruszczewskiego, którego już wcześniej zatrudnił w podległym resorcie.

Reklama

Sprawie pikanterii dodawał fakt opisany przez Monikę Piątkowską w książce "Życie przestępcze w przedwojennej Polsce". Mianowicie minister znał:

"(...) wówczas papiery Ruszczewskiego i wiedział, że jest w nich adnotacja, iż Ministerstwo Spraw Wojskowych ma go za szantażystę i że wciągnięto go na "czarną listę" dostawców, którzy oszukali wojsko".

Taka miażdżąca opinia w żadnym wypadku nie zniechęciła prominentnego piłsudczyka. Miedziński w sierpniu 1927 roku przeforsował kandydaturę starego przyjaciela. Dla obu panów miało się to bardzo źle skończyć.

Garnitur, samochód... i dęta firma

Ruszczewski otrzymał ciepłą posadkę z olbrzymią, jak na tamte czasy, pensją pięciu tysięcy złotych (w przybliżeniu 50 tysięcy współczesnych złotych!).

Pierwszą rzeczą, którą zrobił nowo mianowany kierownik był zakup garnituru oraz samochodu sfinansowanego z... pieniędzy na budowę poczty. Niezły początek. A potem było tylko coraz bardziej bezczelnie.

Ruszkowski powołał do życia firmę budowlaną, w której głównymi udziałowcami byli jego kolega J. Mikulski oraz poznany w pociągu inżynier M. Machajski. Przedsiębiorstwo nie miało żadnego kapitału, żadnych kontraktów i doświadczenia. A jednak dziwnym trafem w cuglach wygrało przetarg na wzniesienie gmachu poczty!

Przeszkodą nie było nawet 30 tysięcy złotych, wymagane jako wadium. Panowie co prawda nie posiadali takiej gotówki, ale poradzili sobie z problemem w bardzo prosty sposób... pobierając pieniądze z budżetu Ministerstwa Poczt i Telegrafów.

Zainteresował cię ten artykuł? Na łamach portalu WielkaHistoria.pl przeczytasz również o najgorszych stręczycielkach i alfonsach przedwojennej Warszawy.

***Zobacz także***

Nikt nie będzie tęsknić za wagonem cementu

Po przetargu Ruszkowski znalazł się w niezwykle komfortowej sytuacji. Teoretycznie miał czuwać, by Skarbu Państwa nie spotkał żaden uszczerbek. W rzeczywistości napełniał sobie i wspólnikom kieszenie.

Wkrótce z  placu budowy zaczęły znikać materiały budowlane, z których przyjaciele inżyniera i on sam stawiali sobie wille w Orłowie. Jak pisze Monika Piątkowska: "W ten sposób zniknęły dwa wagony cementu, 110 metrów sześciennych drewna oraz żelazo, a na rachunku bankowym inżyniera niespodziewanie pojawiło się 50 tysięcy złotych". 

Malwersant nabył też na podstawioną osobę działkę w stolicy.

Za skromna fasada

Edward Ruszczewski nie zapomniał również o innych kolegach i znajomych. Podczas spotkań w przytulnym wnętrzu warszawskiej "Nowej Ziemiańskiej" uzgadniał z nimi, że założą firmy, które zajmą się dostawami, robotami wykończeniowymi oraz pomniejszymi pracami. A trzeba powiedzieć, że były to naprawdę intratne zlecenia.

Na przykład za urządzenie wnętrz poczty zapłacono majorowi Miszczewskiemu 30 tysięcy złotych. Drugie tyle otrzymał on za ozdobienie frontu budynku płaskorzeźbami. Taka rozrzutność była rzekomo niezbędna, gdyż fasada prezentowała się "za skromnie".

W efekcie wydatki na budowę wielokrotnie przekroczyły zakładany kosztorys. Z początkowego 1 600 000 złotych zrobiło się w końcu 4 800 000 złotych. Jednak to wcale nie koniec przekrętów "zaradnego" inżyniera.

Poławianie gwiazd filmowych... tylko w Wiedniu

Ruszczewski, jako pracownik Ministerstwa Poczt i Telegrafów, zajmował się również przygotowaniem pawilonu resortu na Powszechną Wystawę Krajową w Poznaniu. W ramach swoich obowiązków zamówił nakręcenie dwóch filmów.

Pierwszy miał ostrzegać klientów poczty przed wysyłaniem pieniędzy w kopertach. Celem drugiego było zaprezentowanie osiągnięć Ministerstwa. Zlecenie na obie produkcje dostał rzecz jasna kolejny dobry kolega naszego inżyniera, reżyser Aleksander Reich.

Jak łatwo się domyślić, nie miał on kompetencji potrzebnych dla takiego kontraktu. Wcześniej kręcił jedynie krótkie materiały dla kroniki filmowej Polskiej Agencji Telegraficznej. No, ale przecież w życiu trzeba uczyć się nowych rzeczy!

Reich zabrał się do sprawy i to na całego. Najpierw zainkasował z góry (sic!) bagatela 24 tysiące złotych (ok. 240 tysięcy obecnych złotych).

Następnie zdecydował, że musi jechać do Wiednia, w celu "połowienia gwiazd filmowych". Wycieczka ta kosztowała polski budżet kolejne 50 tysięcy złotych. Co prawda nie udało się "złowić" żadnej gwiazdy, ale za to Reich kupił trzy scenariusze filmów erotycznych po pięć i pół tysiąca złotych za sztukę.

***Zobacz także***

"Studia kinematograficzne"... rzecz jasna w Paryżu

Ze stolicy Austrii ekipa filmowa ruszyła do Poznania, bo "tam lepsze atelier". Gdy już Wielkopolska znudziła się filmowcom udali się z kolei do Paryża dla "studiów kinematograficznych".

Dziwnym zbiegiem okoliczności nad Sekwanę pojechała również... żona inżyniera Ruszczewskiego. Ostatecznie niesforni filmowcy osiedli na dłużej w Krynicy.  Jak pisze w swojej książce Monika Piątkowska:

"Na skutek owych podróży i tajemniczych wydatków, spisywanych na rachunkach z restauracji, budżet filmu został przekroczony o 230 tysięcy zł, a po pierwszym pokazie fabuły noszącej tytuł "Tajemnica pocztowej skrzynki", która nie była już instrukcją dla klientów poczty, lecz naiwną historią miłosną, podniosły się głosy, by film zniszczyć".

Jeden nie chce kraść

Dobra passa grupki wzajemnego wsparcia w końcu dobiegła końca. Nagle okazało się, że skaptowany w pociągu inżynier M. Machajski jest... uczciwym człowiekiem.

Nie był świadomy w jaką aferę go wplątują i nie mógł pogodzić się z przekrętami, które mimowolnie firmował własnym nazwiskiem. Postanowił działać.

Początkowo w swej naiwności udał się do inżyniera Ruszczewskiego. Sądził, że kierownik budowy też nie jest świadomy, iż pod jego okiem dochodzi do masowych kradzieży. Zmienił zdanie, gdy przyłapał szefa na piciu wódki z głównym defraudantem.

Po tym incydencie skierował swoje kroki do Warszawy. Tam jednakże dyrektor departamentu Ministerstwa Poczt i Telegrafów po prostu go zbył. To nie zniechęciło Machajskiego, który wysłał list do samego ministra Miedzińskiego.

Szef resortu przyjął inżyniera i zapewnił, że przyjrzy się sprawie. Tak też uczynił. Po kilku dniach na budowie stawiła się... jednoosobowa komisja kontrolna, w której skład wszedł tylko inżynier Ruszczewski. 

Przepłacone dziesięciokrotnie

Tego było już za wiele. Zdesperowany Machajski zdecydował się jesienią 1928 roku napisać do Najwyższej Izby Kontroli oraz Prokuratorii Generalnej.

Kontrolerzy NIK po dotarciu na miejsce zastali wprost niemożliwy do opisania chaos. Brakowało dokumentacji, zaś planowany budżet budowy przekroczono o trzy miliony złotych. 

Zdaniem rzeczoznawców budynek gdyńskiej poczty został przepłacony dziesięciokrotnie i kosztował więcej niż paryska opera! Teraz już nic nie mogło uratować malwersantów. Machina sprawiedliwości w końcu ruszyła.

***Zobacz także***

Ruszczewski i jego wspólnicy zostali zatrzymani, zaś skompromitowany Bogusław Miedziński musiał 13 kwietnia 1929 roku zrezygnować ze stanowiska. Józef Piłsudski zawyrokował, że "do polityki się nie nadaje", ale wcale nie pozbawił go innych stołków. Miedziński pozostał posłem na Sejm, natomiast w połowie lat 30. stanął na czele sanacyjnego imperium prasowego.

Sześć lat, pięć, cztery...

Z rozprawą długo zwlekano, ponoć z tego tylko względu, że w sądach panował tłok. Proces malwersantów ruszył dopiero 21 marca 1933 roku. Upływ czasu wcale jednak nie stępił zainteresowania gazet.

Przesłuchano kilkudziesięciu świadków, w tym Bogusława Miedzińskiego i byłego premiera Kazimierza Bartla. Sam oskarżony odmówił składania zeznań, w niczym mu to jednak nie pomogło. 30 maja 1933 roku sąd uznał Ruszczewskiego winnym i skazał go na sześć lat więzienia, z których darowano mu rok na mocy akurat ogłoszonej amnestii.

Inżyniera pozbawiono ponadto na sześć lat praw obywatelskich. Dodatkowo, z powództwa cywilnego zasądzono od niego na rzecz Skarbu Państwa kwotę 1 344 963 złotych oraz tytułem kosztów sądowych i obrończych 8505 złotych.

Niespełna rok później - 9 kwietnia 1934 r. - sąd apelacyjny złagodził wyrok do pięciu lat, jak poprzednio darując rok na mocy amnestii. Czy udało się ściągnąć zasądzoną kwotę, tego już prasa niestety nie podała.

Zainteresował cię ten artykuł? Na łamach portalu WielkaHistoria.pl przeczytasz również o najgorszych stręczycielkach i alfonsach przedwojennej Warszawy.

Rafał Kuzak - historyk, specjalista od dziejów przedwojennej Polski, mitów i przekłamań. Współautor książki "Wielka Księga Armii Krajowej". Zastępca redaktora naczelnego WielkiejHISTORII. Zajmuje się również fotoedycją książek historycznych, przygotowywaniem indeksów i weryfikacją merytoryczną publikacji.

Wielka Historia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy