Polska - najniebezpieczniejsze miejsce dla satrapów
Polska przełomu XIX i XX wieku była jednym z najniebezpieczniejszych państw świata. Tylko 1906 roku Polacy dokonali 1245 zamachów terrorystycznych, z czego połowę na instytucje rządowe, pozostałe zaś na wybranych przedstawicieli carskiego aparatu władzy. Jednym z głównych celów był Georgij Skałon - generał-gubernator warszawski.
Gieorgij Skałon był twardym facetem. W przeszłości błyszczał brawurą podczas wojny rosyjsko-tureckiej, kolejne awanse zawdzięczał nie dworskim intrygom, lecz autentycznym talentom wojskowym, a w ostatnich latach pełnił funkcję zaufanego generał-adiutanta świty cara Mikołaja II. To właśnie twarde rysy charakteru zapewniły mu w końcu nominację na generała-gubernatora warszawskiego. Jego poprzednik, Konstantin Maksymowicz, został ze stanowiska odwołany z powodu tchórzostwa, gdy po kilku zamachach uciekł do twierdzy Zegrze i nie ruszał się z niej na krok.
A jednak po niespełna roku spędzonym w Warszawie nawet Skałon był już na skraju załamania i jak Maksymowicz z Zegrza, tak on nie wyściubiał nosa z Belwederu. Tam właśnie, 14 lipca 1906 roku skreślił list do ministra spraw zagranicznych Piotra Stołypina:
"Szanowny Piotrze Arkadiewiczu. Doświadczenia ostatnich kilku lat przekonują mnie o tym, że coraz częstsze w ostatnim czasie wykonywanie wyroków śmierci warszawskiego wojennego sądu okręgowego wywołało ze strony organizacji rewolucyjnych usilne dążenie do mszczenia każdego straconego, przy pomocy zabójstw policjantów i żandarmów. Za każdym razem, jak tylko w mieście znany staje się fakt wykonania wyroku śmierci, zaraz zaczynają się zamachy na życie, przeważnie stójkowych i rewirowych. Ostatnim razem, po powieszeniu Papaja (zabójcy komisarza do spraw włościańskich Borka) ofiarami podobnej krwawej zemsty padło w Warszawie w ciągu czterech dni siedemnaście osób.
Terror, wykonywany już drugi rok przez oddziały bojowe komitetów rewolucyjnych, osiągnął teraz najwyższy stopień natężenia, co w sposób najzgubniejszy odbija się na składzie personalnym policji, której szeregi szybko rzedną i prawie nie są uzupełniane. W ostatnim czasie, w samej tylko warszawskiej policji brakuje 16 oficerów, 40 rewirowych i ponad 450 stójkowych, co stanowi 40 procent ogólnego etatu. Pragnących zająć opróżnione miejsca prawie nie ma."
Zamach
Dokładnie miesiąc później na Skałona, gdy przejeżdżał z obstawą ulicą Natolińską w Warszawie, spadło kilka bomb, które tylko zupełnym przypadkiem nie wyrządziły mu krzywdy. Była to połowa 1906 roku - najgorętszy moment chaotycznego pasma przemocy, które chyba tylko dla historycznej formalności nazywa się rewolucją 1905-1907 - i takie wydarzenia jak spadające z okien bomby należały raczej do rutyny dnia codziennego niż do poważniejszych osobliwości.
Tylko w tym roku Polacy dokonali 1245 zamachów terrorystycznych, z czego połowę na instytucje rządowe, pozostałe zaś na wybranych przedstawicieli carskiego aparatu władzy. Znaczy to tyle, że statystycznie każdego dnia tego roku miały miejsce co najmniej trzy zamachy.
W następnym roku terrorystyczny impet nieco opadł - dokonywano zaledwie 2,5 zamachu dziennie. Ale nawet po kilku latach, w roku 1911, kiedy formalnie sytuacja uznawana była za stabilną, miały miejsce 134 podobne akty, co oznacza, że odbywały się one mniej więcej co trzeci dzień.
Mała armia Piłsudskiego
W momencie kiedy Skałon składał raport Stołypinowi, swoje bojówki posiadały wszystkie nielegalne partie polityczne, a te, których siły były za słabe, nierzadko wynajmowały konkurencję do wykonania tego czy innego zamachu. Tylko najbardziej rozbudowana bojówka Fraków - jak nazywano PPS Frakcję Rewolucyjną - liczyła wówczas ponad 5 tysięcy członków.
Doliczając siły pozostałych partii, można szacować, że terrorystyczne siły Polski podziemnej liczyły około 8 tysięcy dobrze już uzbrojonych, coraz lepiej przeszkolonych, a przede wszystkim zaprawionych w walkach bojowców.
Ta armia przygotowała i przeprowadziła wiele zamachów terrorystycznych.
Generał-gubernator Skałon
Zamach na Gieorgija Skałona był sprawą niesłychanie skomplikowaną, głównie z tego powodu, że generał-gubernator się bał. Strach był zresztą częstym uczuciem na jego stanowisku, bo zarówno na Josifa Hurkę, jak i Konstantina Maksymowicza dokonywano zamachów - ten ostatni właśnie z powodu strachu pełnił swój urząd niespełna pół roku i został karnie odwołany do Moskwy.
Na Skałona oczywiście również polowano. Ten wyjątkowo zimnokrwisty oficer wsławił się bezkompromisowym podejściem do wszelkich działań zarówno polonizacyjnych, jak i socjalistycznych. Strajkujących robotników rozkazał traktować jak powstańców i "wystrzeliwać do zupełnego wytępienia", wprowadził też stan wojenny, a wraz z nim egzekucje bez uprzedniego sądu.
Mógł być więc Skałon pewny, że zabicie go stanowi punkt honoru dla każdego z kilku tysięcy bojowców buszujących wówczas po ulicach. Generał nie ruszał się praktycznie z pilnie strzeżonego Belwederu, na oficjalnych uroczystościach zastępował go adiutant, a jeśli już musiał gdzieś pojechać, wielokrotnie zmieniał trasę i termin.
Był nieuchwytny, co irytowało bojowców, ale jego samego męczyło jeszcze bardziej - zamachu bał się tylko trochę bardziej niż popadnięcia w niełaskę cara, a jego asekuracyjne zachowanie było na dworze znane i przyjmowane jednoznacznie źle.
Skomplikowana operacja
Nadwiślańscy bojówkarze niewiele jednak przejmowali się kwestiami ambicjonalnymi Skałona. Mieczysław Mańkowski, "stary proletariatczyk o twarzy uduchowionej" - jak pisała o nim Aleksandra Piłsudska - obmyślił dość skomplikowanyplan wyciągnięcia generała z Belwederu. Z jednej z warszawskich fabryk ściągnięto robotnika, niejakiego Michała Trzosa - mężczyznę przystojnego i postawnego, o zupełnie nierobotniczych manierach - i kazano mu wcielić się w rolę rosyjskiego oficera.
Trzos zastosował się do polecenia, wyćwiczył odpowiednią postawę i wystrojony w mundur, 13 sierpnia 1906 roku podszedł na warszawskim placu Dąbrowskiego do pruskiego wicekonsula barona Lerchenfelda. Po krótkiej wymianie zdań spoliczkował go zamaszyście, po czym spokojnie odjechał dorożką w stronę Nowego Światu.
Ten pozornie drobny uliczny epizod stał się natychmiast incydentem w skali międzynarodowej Lerchenfeld poskarżył się cesarzowi, Wilhelm interweniował u cara Mikołaja II, ten domagał się wyjaśnień od Skałona, Skałon zaś postawił na nogi wszystkie podległe sobie służby, by odnaleźć tajemniczego oficera. Bezskutecznie.
Chcąc nie chcąc, generał zmuszony był osobiście wybrać się do Lerchenfelda i złożyć oficjalne przeprosiny. I na tym właśnie polegał plan opracowany przez Mańkowskiego. Plan błyskotliwy tym bardziej, że wzięto w nim także pod uwagę, iż najkrótsza droga wiodąca z Belwederu na ulicę Natolińską, gdzie mieszkał konsul, była zamknięta z powodu robót kanalizacyjnych. Skałon musiał więc przejechać naokoło, przez ulicę Koszykową. Ulokowanie dziewczyn w eleganckim apartamencie w narożnej kamienicy przy skrzyżowaniu Natolińskiej z Koszykową było więc warte swojej ceny.
Oczywiście poza roześmianych trzpiotek była tylko rolą, jaką każda z dziewczyn musiała w całym tym zamieszaniu odegrać. Tych kilka dni komfortu musiały je cieszyć, ale znoszone przez Mańkowskiego bomby poustawiane równo w kominkui szczegółowe instrukcje, jakich im udzielał, sprawiały, że szybko wracały na ziemię. Tym bardziej że przynajmniej dla jednej z nich zamach miał charakter bardzo osobistej zemsty.
Wanda Krahelska była córką zamożnego ziemianina, a do Warszawy przyjechała, by podjąć studia w Szkole Sztuk Pięknych. W buzującej podziemną konspiracją stolicy niemal natychmiast wstąpiła do PPS, gdzie wkrótce poznała Mieczysława Roubę. "Wstąpiła do partii nie tylko dlatego, żeby być bliżej ukochanego, ale również z osobistych powodów" - zastrzega jednak Piłsudska w swoich wspomnieniach.
Względy prywatne również musiały jednak odgrywać tu jakąś rolę, młodzi bowiem zamierzali wkrótce się pobrać. I tu właśnie pojawia się wątek tragiczny - na kilka dni przed ślubem Rouba został aresztowany. Śledztwo, choć ostatecznie niczego mu nie udowodniono, musiało być jednak bardzo brutalne. "Po pewnym czasie zwolniono go z więzienia w takim stanie, że biedak dostał pomieszania zmysłów i się zastrzelił" - opowiadała dalej Piłsudska.
Dla całej trójki Albertyny Helbertówny, Zofii Owczarkówny i Wandy Krahelskiej misja była najważniejszym wydarzeniem w życiu.
Urocze morderczynie
Dziewczyny nieźle się bawiły. Raz, że z robotniczych klitek gdzieś na Woli przeniosły się do jasnego pięciopokojowego apartamentu przy ulicy Natolińskiej - może nie w centrum miasta, ale bądź co bądź blisko Łazienek i Belwederu. Dwa - miały do dyspozycji taką górę pieniędzy, jakiej przynajmniej dwie z nich w życiu nie widziały, a co najlepsze, mogły, a nawet musiały wydawać je teraz na meble, sprzęty domowe, drobne bibeloty i oczywiście suknie. A że żadna z nich nie miała jeszcze dwudziestki, korzystały z życia, jak umiały, starając się zapomnieć, że ten piękny sen nie potrwa długo.
Flirtowały więc z młodymi rosyjskimi urzędnikami z okna naprzeciw, urządzały mieszkanie, dość często odwiedzał je też starszy, ale przystojny kawaler, który zabawiał u nich dość długo. Któregoś wreszcie dnia, gdy jedna z nich siedziała na balkonie, ulicą przejeżdżał powóz jakiegoś ważnego dygnitarza, w asyście oddziału Czerkiesów. Dygnitarz był starszym już mężczyzną, ale mundur dodawał mu i animuszu, i uroku, z czego pewnie zdawał sobie sprawę, bo mijając przyglądającą mu się dziewczynę, uśmiechnął się zawadiacko.
Dziewczyna odwzajemniła uśmiech. Z nawiązką - w tym samym momencie cisnęła w karetę bombę. Następnego dnia "Poranek" donosił:
"Bomby, jak sądzić należy, wybuchły za powozem i skutkiem tego ich działanie skierowane było głównie przeciwko szybom domów przy ul. Natolińskiej i Koszykowej. Zwłaszcza ta bomba, która wybuchła na rogu ulic, była niezwykle silna i spowodowała wybicie szyb w domach numer 13b, 13c i 15 przy Koszykowej oraz poraniła dwóch kozaków należących do eskorty generała, którym pospadały czapki z głów.
Znalezione na ulicy bomby, które nie wybuchły, oraz 3 znalezione na balkonie odwieziono do IX cyrkułu. Tam sprowadzono część oddziału pirotechnicznego celem przeprowadzenia prób i zbadania siły wybuchowej bomb. Okazało się, że bomby te napełnione były masą wybuchową, działającą jedynie w kierunku oporu, tj. pyroxyliną. Siła wybuchowa była wielka."
Generał-gubernator Skałon przeżył. Mimo licznych zamachów zmarł dopiero w 1914 roku wskutek infekcji - jak wieść niesie - spowodowanej niewyleczoną kontuzją ucha. "Kontuzja ucha" była rzeczywiście jedyną poważniejszą raną odniesioną przez Skałona podczas zamachu, nic jednak nie wskazuje na to, by ona była przyczyną śmierci. Zamachowczynie trzymały się jednak tej wersji kurczowo, wciąż nienawidząc swojej niedoszłej ofiary.