Skarb z Pożarzyc
W 1945 roku do małej, dolnośląskiej wioski Poseritz (obecnie Pożarzyce), nieopodal Jordanmühl (obecnie Jordanów Śląski), zajechał konwój niemieckich ciężarówek. Celem była pobliska żwirownia, gdzie konwojujący transport SS-mani ukryli tajemniczy depozyt.
40 lat później, w tym samym miejscu zjawili się żołnierze z Jednostek Nadwiślańskich MSW. W ciągu kolejnych dwóch dni, w okolicy słychać było kilka eksplozji. Kiedy odjechali, na miejscu charakterystycznego głazu pozostały jedynie odłamki skruszonej skały i wielki otwór w ziemi. Oficjalnie ta akcja nigdy się nie odbyła, chociaż związana z nią sprawa jest dość dobrze udokumentowana. Przyjrzyjmy się zatem jej szczegółom.
W latach 1980-1986 grupa operacyjna złożona z przedstawicieli Ministerstwa Obrony Narodowej i Ministerstwa Spraw Wewnętrznych (od 1982 tylko MSW) penetrowała rejon Sudetów (Dolnego Śląska), poszukując tropów ukrytych walorów bankowych III Rzeszy. Mimo utajnienia tego przedsięwzięcia, obecnie wiemy na ten temat sporo, choć nie wszystkie szczegóły są znane.
Ziarna tajemnicy
Szczególnie wiele kontrowersji budzą wyniki tych działań, gdyż oficjalnie nie odnaleziono żadnego hitlerowskiego depozytu. Czy jednak na pewno? Część środowiska poszukiwaczy, tropicieli tajemnic i zwolenników teorii spiskowych wyklucza taką możliwość, snując hipotezy na temat bogactw jakie służby specjalne dorobiły się na wspomnianych akcjach. Pozostaje to jednak kwestią domysłów, jak na razie nie popartych faktami. Chociaż nie można tego wykluczyć, że jak w każdej tego typu legendzie tkwi ziarno prawdy. Oto jedno z takich ziaren.
Prezentowana historia miała miejsce w 1983 roku. Mała wieś o trudnej do wymówienia nazwie Pożarzyce, pojawiła się w korespondencji skierowanej do szefa MSW Czesława Kiszczaka w związku z tropem ukrytego tam depozytu. "Uprzejmie informuję Towarzysza Ministra, że po nadanej w dniu 9.07.1983 r., w II wydaniu Dziennika Telewizyjnego krótkiej informacji na temat złota ukrytego przez hitlerowców na Dolnym Śląsku, z Wydziałem II tutejszego WUSW nawiązał kontakt mieszkaniec Wrocławia ob. Tadeusz Greń, który złożył pisemne oświadczenie dotyczące posiadanych przez niego informacji mogących mieć związek z emitowanym programem telewizyjnym" - pisał w raporcie dla Ministra Spraw Wewnętrznych płk Czesław Błażejewski - z-ca szefa II Wydziału Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych we Wrocławiu 3 września 1983 roku.
Niestety, nie znamy treści materiału wyemitowanego we wspomnianym wydaniu dziennika telewizyjnego, choć możemy się domyślać, że ów krótki reportaż mógł być inspirowany przez Służbę Bezpieczeństwa. Celem było zapewne ewentualne pozyskanie dodatkowych informacji i tropów, pomocnych specjalnej grupie operacyjnej MSW, podczas trwającej od początku dekady akcji poszukiwań walorów bankowych III Rzeszy w Sudetach. Cóż, jednym z efektów, jak się przekonamy całkiem znacznych, był kontakt ze wspomnianym Wrocławianinem.
Z pozoru historia przez niego przedstawiona nie wyróżniała się szczególnie spośród wielu podobnych: "(...) pod koniec wojny do miejscowości Pożarzyce II przyjechał transport złożony z 7 ciężarówek załadowanych skrzyniami wypełnionymi dewocjonaliami ze złota. Skrzynie te zostały zakopane w wyrobisku żwirowni odległej ok. 2 km od ostatnich zabudowań wsi. Konwojująca i ukrywająca skrzynie załoga została na miejscu rozstrzelana".
Odszukać ukryty skarb
Choć tragiczna w swojej wymowie, to jednak typowa opowieść "skarbowa" z Dolnego Śląska. Lecz wraz z poznawaniem jej źródeł i szczegółów, sprawa staje się coraz bardziej intrygująca. Tadeusz Greń zasłyszał ją od swojego dalekiego krewnego Manfreda Thomasa, również mieszkańca Wrocławia - obywatela polskiego narodowości niemieckiej. Podczas wspólnych spotkań często rozmawiali, czysto teoretycznie rozważając możliwość odszukania ukrytego skarbu. Pan Tadeusz nie dopytywał o szczegóły, zaś Manfred nie specjalnie się w nie zagłębiał - ot luźna pogawędka przy kielichu. Najwyraźniej nie byli jednak ze sobą do końca szczerzy, gdyż Greń zgłosił się z zasłyszaną historią do WUSW. Bezpieka podchwyciła temat i tak ukierunkowała dalsze działania, by wyciągnąć od Thomasa jak najwięcej szczegółów interesującej sprawy. W efekcie poznajemy dalszą część tej historii z głównym jej bohaterem na czele.
Horst Kaiser pochodził z Poseritz (Pożarzyce), gdzie mieszkał z rodzicami w jednym z gospodarstw rolnych. Gdy wspomniany wcześniej tajemniczy konwój 7 ciężarówek przyjechał do Pożarzyc, eskortujący transport SS-mani zaangażowali kilku miejscowych gospodarzy do pomocy przy ukrywaniu ładunku w pobliskiej żwirowni. Gdy akcja została zakończona, wyżsi oficerowie otworzyli niespodziewanie ogień, rozstrzeliwując zarówno część obsady konwoju, jak i pomagających im cywili.
Gdy ciężarówki odjechały, okazało się, że perfidne zacieranie śladów nie do końca się powiodło. Hitlerowcy, spiesząc się zapewne, nie upewnili się czy wszyscy niepożądani świadkowie zostali zlikwidowani. Po jakimś czasie spod stosu trupów wygrzebał się, ciężko ranny... ojciec Horsta Kaisera, któremu cudem udało się przeżyć własną egzekucję. Niedługo później skończyła się wojna, odniesione rany się zagoiły, nastąpił czas przesiedleń.
Powrót po latach
Rodzina Kaiserów opuściła rodzinne strony, wyjeżdżając jak wielu im podobnych mieszkańców Dolnego Śląska do RFN. Po latach, na łożu śmierci ojciec Horsta wrócił do tragicznych wydarzeń z 1945 roku. Sporządził plan z instrukcją jak dotrzeć do ukrytego w pożarzyckiej żwirowni skarbu, który umierając przekazał synowi. Któż by takiej ojcowizny nie przyjął? Horst od połowy lat 70. wielokrotnie przyjeżdżał w rodzinne strony. Podczas tych na poły sentymentalnych podróży korzystał z pomocy, jako kierowcy i tłumacza, znanego już nam Thomasa Manfreda z Wrocławia.
Z czasem Horst wtajemniczył go też w swoje plany wydobycia skarbu. Ze zrozumiałych względów wiązało się to z licznymi trudnościami. Podstawową była organizacja całego przedsięwzięcia, utrzymanie dość zaawansowanych prac ziemnych w tajemnicy, nie wspominając o obejściu ujętego najprawdopodobniej w planie zaminowania skrytki. Szybko okazało się, że we dwójkę nie podołają takiemu zadaniu, tym bardziej, że jako Niemcy, i jednocześnie obcy, w Pożarzycach zanadto rzucali się w oczy. Koniecznością stało się więc poszerzenie zespołu o zaufane osoby spełniające określone kryteria - czyli kilku Polaków, wśród których miał być co najmniej jeden saper.
Naturalnym kandydatem był znany od lat Manfredowi Thomasowi Tadeusz Greń, częściowo wcześniej zaznajomiony przez niego ze sprawą skarbu. Niemiec zapewne jednak nie przewidział, że od jakiegoś czasu jego krewniak współpracował z wrocławską bezpieką, realizując instrukcje opracowane przez funkcjonariuszy tamtejszego kontrwywiadu. Jedną z wytycznych jakie otrzymał, było doprowadzenie do sytuacji, w której Kaiser i Thomas ujawnią mu miejsce ukrycia skarbu. Rzeczywiście po jakimś czasie do tego doszło. Najwyraźniej jednak Niemcy nie zaufali do końca polskiemu partnerowi, gdyż Wrocławianin odniósł wrażenie, iż pokazywana mu żwirownia nie jest właściwym miejscem.
Do Pożarzyc udali się następnie funkcjonariusze SB zweryfikować uzyskane przez Tadeusza Grenia informacje. Ustalili, posiłkując się informacjami mieszkańców, że ok. 1 km od wskazanej wcześniej żwirowni znajduje się jeszcze jedna, z charakterystycznym wielkim głazem, służąca od lat za wysypisko śmieci. Wg opinii śledczych obiekt ten o wiele bardziej pasował na schowek depozytu. Poza tym miejscowi wielokrotnie widzieli, że za każdym razem kiedy Horst Kaiser przyjeżdżał do wsi, udawał się na spacer w jej kierunku. Dotychczasowe ustalenia były więc dla wrocławskiego SB na tyle obiecujące, aby poinformować o sprawie kierownictwo MSW oraz przedsięwziąć kolejne kroki.
Intryga z Kiszczakiem w tle
Zastępca szefa wrocławskiego WUSW płk Czesław Błażejewski musiał wcześniej uzyskać akceptację przełożonych z centrali. Planował kontynuować grę operacyjną przy wykorzystaniu Tadeusza Grenia, oraz podjąć próbę namierzenia ukrytego depozytu angażując do pomocy Wojewódzki Ośrodek Archeologiczno-Konserwatorski z Wrocławia i saperów Śląskiego Okręgu Wojskowego. Na odpowiedź nie musiał długo czekać. Minister Czesław Kiszczak po zapoznaniu się ze szczegółami sprawy i konsultacjach z Szefem Wywiadu i Kontrwywiadu płk. St. Gronieckim, błyskawicznie, bo zaledwie po 3 dniach, dał zielone światło na dalsze prowadzenie operacji. Zgodnie z opracowanym planem, Tadeusz Greń miał tak poprowadzić dalsze rozmowy z Thomasem i Kaiserem, aby umożliwić wprowadzenie do grona wtajemniczonych w sprawę wydobycia skarbu podstawionych funkcjonariuszy SB.
Zgodnie z ustalonym scenariuszem, podczas kolejnego spotkania wzmocnił ich dotychczasowe obawy i zasiał niepokój. Zwrócił uwagę, że miejscowi, widząc kręcących się w pobliżu żwirowni obcokrajowców mogą zgłosić podejrzane zachowanie przyjezdnych milicji lub wręcz ich przepędzić niwecząc bezpowrotnie możliwość wykopania depozytu. Miał jednak gotowe rozwiązanie... "W tej sytuacji konieczna jest obecność autentycznego Polaka, czyli naszego źródła, a także wojskowego specjalisty - sapera (...). - opisywał powyższą sytuację w raporcie z 21 IX 1983 dla Czesława Kiszczaka, płk Czesław Błażejewski. - (...) Tę rolę mógłby spełniać "szwagier" źródła /faktycznie podstawiony oficer SB/, major WP, saper, który zabezpieczałby również odpowiedniej wielkości namiot wojskowy ustawiony na miejscu prowadzenia wykopów dla ukrycia wykonywanych prac".
Tym samym sterowany przez SB Tadeusz Greń był w stanie kompleksowo "pomóc" Niemcom. Aby uwiarygodnić intrygę, postawił twardy warunek równego podziału zysków z wydobytego skarbu pomiędzy wszystkich zaangażowanych w sprawę. Manfred Thomas nie mógł samodzielnie podjąć decyzji. Musiał skonsultować się z przebywającym na stałe w Niemczech Horstem Kaiserem. Zdawali sobie sprawę z niedogodności wynikających z poszerzenia kręgu wtajemniczonych, lecz trzeba przyznać, że w zaistniałej sytuacji nie mieli innego wyjścia jak propozycję przyjąć. Zwłaszcza, że składał ją "zaufany" krewniak. W geście dobrej woli Manfred przyznał się Tadeuszowi Greniowi, że pokazana mu wcześniej żwirownia, nie była miejscem ukrycia depozytu. Poinformował go o charakterystycznym głazie, będącym punktem orientacyjnym właściwej skrytki znajdującej się kilometr dalej. Tym samym, jak pamiętamy, potwierdziły się ustalenia funkcjonariuszy SB pozyskane podczas wizyty w Pożarzycach.
Dalsze wspólne działania postanowili odłożyć do momentu przybycia z Niemiec Horsta Kaisera, który miał przywieźć ze sobą sporządzony przez jego ojca plan, precyzujący dokładną lokalizację skrytki i szczegóły jej zabezpieczenia. Z-ca szefa wrocławskiego WUSW tylko na to czekał: "W związku z powyższym zabezpieczono na granicy Kaisera i zlecono dyskretną kontrolę celem uzyskania drogą operacyjną kserokopii wspomnianego planu, a także zorganizowano operacyjną kontrolę wymienionych żwirowni, zapewniając sobie dopływ informacji w wypadku interesowania się tymi miejscami osób postronnych". W międzyczasie nic nie stało na przeszkodzie, aby przebadać obie żwirownie sprzętem geofizycznym. Do tych działań został zaangażowany, współpracujący od kilku lat ze specjalną grupą operacyjną MON i MSW poszukującą walorów bankowych III Rzeszy, dyrektor Wojewódzkiego Ośrodka Archeologiczno-Konserwatorskiego Tadeusz Kaletyn.
Na zlecenie SB wykonane zostały pomiary obu pożarzyckich żwirowni za pomocą trzech metod: radiometrycznej, magnetycznej i elektrooporowej. Po analizie wyników okazało się, że odczyty anomalii są wielce obiecujące. "W nowej żwirowni /duża, rozległa/ na dnie wyrobiska jest miejsce o b. silnych anomaliach magnetycznych, które wg oceny naukowca badającego teren mogą być wywołane dużą ilością skrzyń z elementami metalowymi albo innego rodzaju przedmiotów metalowych. Cechą charakterystyczną w tym miejscu jest b. duży kamień ważący około 8-9 ton, który jak ocenia archeolog został tu naniesiony, może stoczony ze zbocza przy pomocy sprzętu mechanicznego. Również w starej żwirowni ujawniono miejsce o nieco słabszych parametrach magnetycznych, komentowanych podobnie, lecz o mniejszej ilości metalu. Zaleganie przedmiotów wywołujące powyższe anomalie ocenia się na głębokości 2-6 metrów pod ziemią". Tym samym mała, dolnośląska wieś nieopodal Jordanowa Śląskiego wzbudziła żywe zainteresowanie najwyższych kręgów kierownictwa MSW. Zapewne liczono, że wreszcie po kilku latach nieudanych prób odnalezienia pohitlerowskich depozytów, uda się odnieść spektakularny sukces. Przyznajmy - podstawy ku temu były.
Operacja krypt. "Skarby"
23 września 1983 roku została wydana zgoda na wszystkie zaplanowane dalej działania, a więc: "realizację zastosowanych przedsięwzięć operacyjnych dla bieżącej kontroli rozwoju sytuacji wokół wytypowanych i rozpoznanych miejsc" oraz "(...) zgodnie z wcześniejszymi sugestiami z-cy szefa Wywiadu i Kontrwywiadu płk. St. Gronieckiego użycia saperów Jednostek Nadwiślańskich MSW, celem:
a) potwierdzenia pomiarów na żwirowniach,
b) zabezpieczenia terenu pod względem minerskim,
c) podjęcia wykopów /przy pomocy koparki i spychacza/ dla wyjaśnienia źródeł wywoływania anomalii magnetycznych". Niestety, nie dysponujemy dokumentem podsumowującym planowaną akcję. Wszystko jednak wskazuje, że w Pożarzycach odbyły się poszukiwania. Dowiadujemy się o tym na podstawie dwóch niezależnych i jakże odmiennych źródeł. Na trop tej sprawy trafiamy w "Planie czynności techniczno-penetracyjnych do zagadnienia krypt. "Skarby"", opracowanym przez z-cę Naczelnika Wydziału II we Wrocławiu mjr. Stanisława Siorka oraz St. Inspektora Wydziału II por. K. Skwarę z 22 lutego 1985 roku. Wymienione jest w nim kilka lokalizacji na Dolnym Śląsku, które oficerowie uznają za najbardziej interesujące i udokumentowane operacyjnie pod kątem poszukiwań pohitlerowskich depozytów. Wśród nich, obok znanych dzisiaj miłośnikom "skarbowych" tajemnic miejsc jak: "Lubiąż, Karpniki, (...) Szklarska Poręba, Śnieżka, Jelcz, kopalnie wałbrzyskie oraz Kłodzko" wyszczególnione zostały również Pożarzyce. Niestety, nie jest to informacja jaką byśmy chcieli usłyszeć: "W 1983 r. miejsce to przy naszym udziale było częściowo spenetrowane przez saperów z Nadwiślańskich Jednostek MSW. Działania te dały wynik negatywny, nie pozwalający jednak definitywnie stwierdzić, że w omawianym miejscu nie ma wzmiankowanych skrzyń". Czyżby więc koniec historii? Niezupełnie - major Siorek pozostawia pewną nadzieję.
Pożarzyce były i są niewielką wioską oddaloną kilka kilometrów od Jordanowa Śląskiego niedaleko Wrocławia. Obecnie zamieszkuje ją nieco ponad 100 osób, więc istniała spora szansa, że ktoś zapamiętał niecodzienną obecność w latach 80. oddziału wojska. Poza tym ciekawi byliśmy, czy uda się odnaleźć opisywane żwirownie, zwłaszcza, że na terenie jednej z nich zalegał charakterystyczny głaz sporych rozmiarów. Wieś jest naprawdę niewielka, kilka gospodarstw, jedno założenie dworsko-folwarczne z parkiem. Co ciekawe, na niektórych budynkach nadal widoczne są ślady prowadzonych tu w 1945 roku walk.
Kto pamięta te poszukiwania?
Z Łukaszem Orlickim chodzimy od domu do domu, wreszcie udaje się złapać właściwy trop. Opowiadamy o Horście Kaiserze, o wojsku i archeologach poszukujących skarbów. Jedna z przemiłych mieszkanek kieruje nas wreszcie do Państwa Turkiewiczów. Jak się okazało, od 1946 roku rodzina ta zajmuje gospodarstwo należące niegdyś do... Kaiserów. Przed domem spotykamy Pana Czesława. Mamy sporo szczęścia, zwykle o tej porze jest w pracy. Przedstawiamy się i rozpoczynamy rozmowę. Szybko okazuje się, że dobrze trafiliśmy. - Horst wielokrotnie do nas przyjeżdżał, raz nawet nocował. Często towarzyszył mu jako kierowca i tłumacz jego znajomy z Wrocławia, mieszkający chyba na Krzykach. Zdaje się, też z pochodzenia Niemiec, ale miał żonę Polkę. Jak przyjeżdżali, chodzili po okolicy, może nawet i węszyli za czymś, ale ojca nigdy w te ich sekrety nie wprowadzali. Przyjeżdżał tu niby swój dom i pola oglądać - wspomina.
Zestawiając powyższą wypowiedź z dotychczas znanymi informacjami, możemy się domyśleć, że chodzi o Manfreda Thomasa. Mimo że jego personalia nie padają w opowieści, występuje w identycznym kontekście jak w raportach z 1983 roku. - Wiedział, że ten skarb miał tu być, choć nie za bardzo wiemy skąd - wspomina pani Janina Turkiewicz - matka Czesława, która również zechciała podzielić się z nami swoimi wspomnieniami. - Horst z nami na ten temat nie rozmawiał - dodaje jej syn. - Ojca namawiał jedynie, żeby wykopał sobie ukryte w czasie wojny w pobliskiej piaskowni motor i radio. Ale tata bał się min, pełno ich tu było, nawet niedawno granat moździerzowy na polu znaleźliśmy. Pamiętam, że bardzo mu zależało na zaginionym od wojny portrecie swojego ojca. Mówił, że gdybyśmy go znaleźli to dobrze zapłaci. Niestety, mimo kilku remontów domu i zagrody na nic nie trafiliśmy.
Co ciekawe, państwo Turkiewiczowie zapytani o wojenne losy Kaiserów nieco inaczej je przedstawiają niż autor przytoczonego wcześniej raportu z lat 80. Podobno ojciec Horsta miał zataić i nie przekazać inwentarzy w ramach kontyngentów dla wojska. "Życzliwi" sąsiedzi poinformowali o tym władze. W efekcie gospodarz został ukarany, w jaki sposób - trudno ustalić szczegóły. Jedna wersja mówi, że ojca wcielono do wojska i wysłano na front wschodni inna, że trafił do obozu. Tak czy inaczej, w przekazach utrwaliło się, że Horst znienawidził niemieckich mieszkańców wioski. Tuż po wojnie zaczął się mścić, wskazując Polakom miejsca, gdzie Niemcy ukrywali przed wysiedleniem swój dobytek. Naraził się tym swoim rodakom do tego stopnia, że jeszcze w latach 70. i 80. przyjeżdżając w te strony, rozpytywali o Horsta chcąc wydobyć jego adres w RFN. Przezornie jednak, podczas swych wizyt w rodzinnej wsi, nigdy nie ujawnił miejsca zamieszkania. O tajemniczym konwoju, który w 1945 roku przybył do Poseritz nasi rozmówcy niestety nic nie słyszeli. Pytamy wobec tego o wydarzenia z lat 80., które z pewnością musieli zapamiętać. Tym bardziej, że poszukiwania odbywały się nieopodal ich gospodarstwa. - Było to ok. 1982-1983. Wojsko przyjechało ciężarówkami na dwa dni... zdaje się pod koniec lata. Rozłożyli obóz przy tej żwirowni - mówi Czesław Turkiewicz wskazując na majaczącą kilkaset metrów za zabudowaniami kępę wysokich krzewów. - Co wieczór było widać, że palą ogniska, postawili również dwa duże namioty. Przychodzili do rodziców i wypytywali o różne sprawy - wspomina.
Pani Janina również zapamiętała wydarzenia sprzed ponad ćwierćwiecza. - Było takich dwóch co przyjeżdżali gazikiem, jeden w cywilu, drugi w mundurze... zdaje się porucznika. Próbowali wydobyć od męża informacje na temat tego schowka. Lecz my nic nie wiedzieliśmy, bo skąd? Do Pożarzyc trafiliśmy w 1946 roku, a wtedy Niemców już tu nie było wielu. Wojsko nawet mnie tam woziło żeby im coś pokazywać - opowiada. - Ale co ja mogłam im wskazać? My do dzisiaj nie wiemy jak dowiedzieli się o tym skarbie? Ci wojskowi tylko pytali, lecz niewiele nam mówili. Coś tam tylko bąknęli, że szukają czegoś wywiezionego z muzeum wrocławskiego. Zresztą w telewizji później o tym było, tyle, że nie wymienili naszej miejscowości - przypomina sobie nestorka rodu Turkiewiczów. - Na koniec widziałam jak wyjechały dwie załadowane ciężarówki. Co było na pakach... nie wiem. Niecodzienna wizyta mundurowych nie przebiegła jednak bez incydentów. - Musiał się też zdarzyć wypadek jakiś. W pewnym momencie usłyszeliśmy kolejną głośną eksplozję - wspomina Pan Czesław. - Dowiedzieliśmy się, że dwóch żołnierzy zostało rannych. Myślę, że może ta skrytka była zaminowana i coś poszło nie tak. Chociaż możliwe, że źle założyli ładunek podczas wysadzania tego wielkiego kamienia, co stał przy żwirowni. Zresztą tu po polach, od kiedy pamiętam, zalega sporo tego żelastwa. Po skończonej rozmowie jedziemy do żwirowni, która od dawna służyła mieszkańcom okolicznych wiosek za wysypisko. Obecnie jest likwidowane, teren niedługo zostanie zrekultywowany. Trudno w resztkach śmieci dopatrzyć się czegokolwiek.
Horst Kaiser pojawił się w Pożarzycach po raz ostatni na początku lat 90. Nie wiadomo czy żyje, po Manfredzie Thomasie również ślad zaginął, choć widziany był przez mieszkańców podczas akcji wojska w 1983 roku, jak coś wskazywał przy żwirowni. Można przyjąć, że powyższa sprawa jest jedną z nielicznych zakończonych faktycznym wydobyciem poniemieckiego depozytu. Niestety, nie wiemy co zawierał i co się z nim stało. Być może zasilił kasę MSW? Może część trafiła do jakiegoś muzeum? Jeżeli ktokolwiek z Czytelników coś wie na ten temat, prosimy o kontakt. My tradycyjnie sprawy nie porzucamy, w miarę możliwości będziemy starali się ją rozwiązać do końca, odpowiadając na postawione wcześniej pytania.
Piotr Maszkowski