Szalona szesnastka

Straceńczy nalot na japońskie miasta w 1942 roku sprawił, że amerykańskie społeczeństwo odzyskało wiarę w potęgę swojej armii.

Bombowce B-25 na amerykańskim lotniskowcu
Bombowce B-25 na amerykańskim lotniskowcuPolska Zbrojna

Główna siła uderzeniowa pozostała nietknięta

Dla amerykańskiego społeczeństwa był to straszliwy szok. Japonia natomiast mimo wielkiego sukcesu taktycznego nie osiągnęła w wyniku tego ataku zakładanego celu strategicznego. Nie wyeliminowała najgroźniejszego przeciwnika - amerykańskich lotniskowców, które nie znajdowały się tego dnia w porcie. Główna siła uderzeniowa Floty Pacyfiku pozostała więc nietknięta.

Niemniej jednak japońska ofensywa rozpoczęta pod koniec 1941 roku na całym obszarze wschodniej części Oceanu Spokojnego i południowo-wschodniej Azji przebiegała pomyślnie, a siły zbrojne Cesarstwa zajmowały kolejne tereny, wypierając z nich aliantów (upokarzająca kapitulacja Brytyjczyków w Singapurze, utrata pancernika "Prince of Wales" oraz ciężkiego krążownika "Repulse" 10 grudnia 1941 roku). W pewnym momencie doszło nawet do bezpośredniego zagrożenia inwazją północnych wybrzeży Australii.

"Mission impossible"

Był to projekt typu "mission impossible", akcja brawurowa i wręcz samobójcza. Udało się jednak w ten sposób całkowicie zaskoczyć przeciwnika, który nie spodziewał się ataku w samo serce imperium.

Pomysłodawcą akcji był admirał Ernest J. King, dowódca US Navy i szef operacji morskich. Szczegóły zaplanował jeden z najlepszych amerykańskich pilotów, podpułkownik James Doolittle, wybitny inżynier (współtwórca między innymi sztucznego horyzontu), który ustanowił wiele rekordów w dziedzienie awiacji w okresie międzywojennym. Objął też dowodzenie operacją.

Sam pomysł wydawał się wręcz nieprawdopodobny, a jednak lotnicy dokonali niemożliwego - nauczyli się startować 15-tonowymi maszynami ze 150-metrowego pasa. O powrocie na okręt nie mogło być mowy (brak możliwości bezpiecznego lądowania oraz niedostateczna ilość paliwa na powrót), więc musiał to być ostatni lot tych maszyn.

Wszyscy członkowie załóg zgłosili się jako ochotnicy, a pierwszą maszyną dowodził osobiście podpułkownik Doolittle. Miał przed sobą zaledwie 140 metrów rozbiegu. Z uwagi na swoje rozmiary i brak możliwości złożenia skrzydeł wszystkie samoloty przez cały rejs znajdowały się na pokładzie. Myśliwce ukryto z konieczności w wewnętrznych hangarach, przez co okręt był zupełnie bezbronny. Przydzielono mu więc bardzo silną eskortę: lotniskowiec "Enterprise", dwa ciężkie krążowniki i jeden lekki oraz siedem niszczycieli.

Ruszać albo się wycofać

Potężne B-17 nie dałyby rady wystartować z lotniskowca, natomiast jednosilnikowe samoloty stanowiące wyposażenie tych okrętów miały zbyt małą siłę ognia, a ich słaby zasięg mógł spowodować, że grupa uderzeniowa zostałaby wykryta i zniszczona, zanim pierwszy samolot wzbiłby się w powietrze. Zasięg B-25 pozwalał na start w takiej odległości od celu, by uniknąć wykrycia przez japońską obronę wybrzeża.

Zespół uderzeniowy znalazł się w bezpośrednim sąsiedztwie wyspy Hokkaido 17 kwietnia 1942 roku. Start miał nastąpić w odległości około 500 mil morskich od Tokio, wcześniej jednostki zostały jednak spostrzeżone przez japoński okręt patrolowy, który zaalarmował dowództwo. Amerykanie stanęli więc przed nie lada problemem: albo odwołać nalot w ogóle, albo ruszać od razu, 150 mil przed wyznaczonym punktem, ryzykując, że samolotom zabraknie paliwa.

Ta swoista walka o to, żeby uzyskać jak największy zasięg przy zachowaniu odpowiedniej siły ognia, doprowadziła do tego, że każda maszyna zabrała na pokład zaledwie 908 kilogramów bomb (cztery - trzy burzące i jedna zapalająca - na jeden samolot). Lotniskowiec ustawił się pod wiatr i wszystkie szesnaście maszyn bez problemów wystartowało do tego niezwykłego zadania.

Japończycy myśleli, że to swoi

Tymczasem "szalona szesnastka" Jamesa Doolittle'a bez problemów dotarła nad wyznaczone cele (trzynaście znalazło się nad Tokio oraz po jednym nad Nagoją, Kobe i Osaką). W tym czasie w Japonii był środek dnia, a w stolicy kończyły się właśnie ćwiczenia obrony przeciwlotniczej. I tu pomógł Amerykanom kolejny zbieg okoliczności: Japończycy znów uznali, że lecący klucz samolotów to ich maszyny biorące udział w ćwiczeniach. Tymczasem Amerykanie zrzucili pociski na obiekty przemysłowe (mieli zakaz bombardowania dzielnic mieszkalnych) i kontynuowali lot ku wybrzeżom Chin, gdzie mieli wszyscy wyskoczyć ze spadochronami. Tak też zrobili.

Opuszczone przez załogi samoloty rozbiły się na chińskiej ziemi, a jeden z powodu problemów technicznych i niemożności dotarcia do Chin lądował na Kamczatce. Tam załoga została internowana, a maszyna doszczętnie zniszczona (Związek Radziecki nie prowadził wtedy wojny z Japonią). Amerykanom udało się jednak przekupić strażników i po roku przez Iran dotarli do domu.

Sam rajd podpułkownika Doolittle'a nie miał dużego znaczenia militarnego, albowiem wyrządzone szkody były nieznaczne. Okazał się jednak ogromnym sukcesem propagandowym i strategicznym. Po pierwsze, społeczeństwo amerykańskie odzyskało wiarę w potęgę swej armii, a flota i lotnictwo japońskie przestały być postrzegane jako niezwyciężone. Po drugie, Japończycy w końcu zorientowali się, skąd startowały amerykańskie bombowce w czasie pierwszego nalotu nad Tokio.

Całkowite unicestwienie japońskiej floty

Amerykanie to wyzwanie przyjęli, lecz wtedy byli już znacznie lepiej przygotowani niż w grudniu 1941 roku, gdyż złamali szyfry przeciwnika i znali japońskie plany. Bitwa o Midway, rozegrana w czerwcu 1942 roku, zakończyła się niemalże całkowitym unicestwieniem japońskiej floty uderzeniowej i położyła kres jej dominacji na Pacyfiku.

Amerykańskie lotnictwo zniszczyło cztery największe japońskie lotniskowce. Od tamtego czasu flota nie była zdolna do prowadzenia większych operacji zaczepnych, skupiała się bowiem na obronie posiadanych zdobyczy terytorialnych.

Jakub Czarniak

Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL

Polska Zbrojna
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas