Tragedia w Rotundzie. Kto jest winien śmierci 50 osób?
Już wiemy, że stara Rotunda zostanie rozebrana, a na jej miejscu powstanie nowa, lżejsza konstrukcja z metalu i szkła. Czy wtedy umilkną wreszcie zadawane przez 38 lat pytania o to, kto ponosi odpowiedzialność za czarną serię zdarzeń poprzedzających eksplozję z 15 lutego 1979 roku?
Potężny, dudniący huk targnął powietrzem o godzinie 12:40. Stojący u zbiegu Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich budynek Rotundy, w którym mieścił się III Oddział PKO, nagle jakby uniósł się w powietrze, pękł i w trzasku tłukącego się szkła osiadł na ziemi. W środku znajdowało się ponad 300 osób. Już po chwili do wnętrza zdewastowanej konstrukcji dotarli pierwsi przechodnie, którzy spontanicznie pospieszyli na ratunek - zaczęli wyciągać ciała zabitych, wynosić i wyprowadzać rannych.
W pobliskim barze lekarz z ambulatorium Domów Centrum zorganizował punkt opatrunkowy, a niebawem na miejsce zaczęły przyjeżdżać pierwsze karetki i samochody milicyjne. Po trzech godzinach wewnątrz zrujnowanej Rotundy nie było już nikogo oprócz służb porządkowych oraz ratunkowych. Nadszedł czas smutnego bilansu i... gorączkowych pytań.
Na skutek wybuchu zginęło 50 osób, a ponad 100 zostało rannych. Lista ofiar byłaby zapewne jeszcze dłuższa, gdyby nie fakt, że luty 1979 roku był wyjątkowo mroźny i zgromadzeni wewnątrz budynku klienci mieli na sobie grube okrycia, które częściowo osłoniły ich przed odłamkami szkła i zamortyzowały stłuczenia. Jeszcze tego samego dnia Prokuratura Wojewódzka w Warszawie rozpoczęła śledztwo w sprawie przyczyn wybuchu - odrębne dochodzenie pod kryptonimem "Rotunda" podjęła też Służba Bezpieczeństwa.
Wiadomości przekazywane do prasy i telewizji były skąpo racjonowane, co tylko podsycało gorącą atmosferę wokół całego zdarzenia. Snuto najrozmaitsze przypuszczenia, podczas gdy okazało się, że przyczyna eksplozji była ewidentna: wybuch gazu. Mniej oczywisty był w tym kontekście fakt, że Rotunda nie posiadała instalacji gazowej!
Przeczytaj również:
Feralny zawór
Gaz pojawił się w piwnicach budynku, napływając z oddalonej o kilkadziesiąt metrów pękniętej rury kanałami przyłącza telekomunikacyjnego. To by jednak nie wystarczyło, aby doprowadzić do tragedii: trzeba było, aby nałożyło się na to ludzkie niedbalstwo i seria nieszczęśliwych przypadków. Dowiedzieliśmy się o tym wszystkim dopiero po latach. Ten łańcuch przyczynowo-skutkowy rozpoczyna się w momencie, gdy na długo przed wybuchem jeden z robotników zbyt mocno dokręca śrubę zaworu przewodu gazowego.
Uszkodzenie to zostaje zlekceważone - ponoć nie powoduje wydobywania się gazu - a studzienkę byle jak uszczelnia się konopnymi pakułami i papierem. Mało tego - przebudowa gazociągu nie uzyskuje niezbędnych odbiorów technicznych! Instalacja trzyma do czasu. Gdy po mniej więcej roku rura się rozszczelnia, gaz zaczyna gromadzić się w kanale telekomunikacyjnym, a następnie w podziemiach Rotundy. To o niczym jeszcze nie przesądza... Gdyby nie przepaliły się akurat bezpieczniki i działały wszystkie wentylatory, do eksplozji by nie doszło.
Nie doszłoby do niej także, gdyby nie zlekceważono okresowej kontroli BHP oraz podejrzanego zapachu wydobywającego się z piwnic. Nie doszłoby też, gdyby do ludzkiego niedbalstwa nie przyłączyły się siły natury: gruba warstwa śniegu i lodu zalegająca na powierzchni ziemi uniemożliwiła przeniknięcie przez grunt i rozejście się gazu w powietrzu. W sprawie wybuchu w warszawskiej Rotundzie śledztwo umorzono po dwóch miesiącach, nie odbył się żaden proces, nikogo nie ukarano. Czy słusznie?