Wielkie katastrofy: Kara za grzechy czy dopust Boży?
Od wieków ludzie próbują tłumaczyć sobie nieszczęścia, które ich dotykają, wolą Najwyższego, który objawia w ten sposób swój gniew i karze winnych. Zarazy, powodzie i trzęsienia ziemi zyskują w ten sposób wymiar biblijnych kataklizmów, nieraz przywoływanych przez kaznodziei i kapłanów ku przestrodze wiernych.
Epidemia dżumy spadła na Europę w połowie XIV wieku (1347-1353) jak grom z jasnego nieba... Wystarczy powiedzieć, że pochłonęła aż 80 procent populacji zamieszkującej tereny dzisiejszej Norwegii. Liczba ludności w Europie spadła wtedy z 450 do raptem 300 milionów.
W "Dzienniku roku zarazy" Daniel Defoe opisywał podobną epidemię, która nawiedziła Londyn trzysta lat później. Wspominał w nim o jego mieszkańcach, którzy z przerażeniem wpatrywali się w niebo: "tu zobaczyli miecz ognisty wznoszony ręką wyłaniającą się z chmur, którego ostrze zawisło prosto nad miastem".
W tamtych czasach ciągle jeszcze wybuch zarazy traktowano jako karę bożą za grzechy popełniane przez ludzi. Ówcześni byli przekonani, że z takim wrogiem nie można walczyć, trzeba oddać się pokucie i prosić Boga o odwrócenie bezlitosnego wyroku.
A przecież nim czarna śmierć zebrała w średniowieczu swe okrutne żniwo, życie mieszkańców Europy poprawiło się. Produkcja rolna rosła, rozwijało się rzemiosło, bogaciły miasta. Ludność przemieszczała się coraz częściej: sprawił to kwitnący handel i kolonizacja nowych terenów.
W takiej sytuacji pojawiła się bakteria Yersinia pestis, która wywołała straszną i śmiertelną chorobę. Gdyby ludzie nie ruszali się ze swych siedlisk, prawdopodobnie epidemia miałaby ograniczony zasięg. Stało się inaczej - nieświadomi zagrożenia mieszkańcy uciekali ze wsi i miast, w których pojawiły się ogniska zarazy. Roznosili chorobę, która dziesiątkowała następnych.
"Zieloną wyspą" na mapie czarnej śmierci była wówczas Polska - najmniej dotknięta falą zachorowań. Wielu także w tym dostrzegało rękę Boga...
Nie wiedziano nic na temat przyczyn dżumy, nie mówiąc o sposobach jej zapobiegania. Mieszkańcy naszego kontynentu aż do początku XIX wieku, gdy poprawiły się warunki higieniczne, byli przekonani, że co jakiś czas muszą ich dopadać straszliwe choroby zakaźne. Taka była wola Pana, a z nią trzeba się było zgodzić. Nie istniało lekarstwo na karę niebios...
Gniew Boży urzeczywistniał się nie tylko pod postacią epidemii lub hord brutalnych wojowników, lecz także klęsk żywiołowych. Jak choćby ta z 1 listopada 1755 roku. Horror rozpoczął się o godz. 9:40.
Najpierw potężne trzęsienie ziemi, potem gnające z prędkością kilkuset kilometrów na godzinę fale tsunami, które osiągały 20 metrów wysokości! Dla 90 tysięcy ludzi był to wyrok śmierci.
Za co? Jak wkrótce ogłosili przedstawiciele Kościoła, jedną z najtragiczniejszych katastrof w historii ludzkości przypisać należy grzechom popełnionym przez nieliczących się z boskimi przykazaniami mieszkańców portugalskiej stolicy.
Po kataklizmie wzburzony Wolter pisał w "Poemacie o trzęsieniu ziemi w Lizbonie":
"Chodźcie spiesznie oglądać te kupy popiołów/ Te kobiety i dzieci leżące pospołu/ Te smutne szczątki domów wkoło rozrzucone/ Pod rozbitym marmurem ciała rozproszone/ Sto tysięcy nieszczęsnych podartych przez ziemię/ Rozdartych, krwią broczących, których murów brzemię/ Za życia pogrzebało..."
Gdy w centrum Lizbony pękała ziemia i powstawały szerokie na pięć metrów szczeliny, ludzie ruszyli na wybrzeże, bo tam - jak to zwykle bywa przed atakiem tsunami - woda cofnęła się. Ku ich przerażeniu wkrótce na horyzoncie ukazały się potężne fale, które runęły na port i większość miasta. Tam, gdzie woda nie dotarła, wybuchły pożary. Szalały przez sto godzin.
Prawie 90 procent miasta legło w gruzach, w tym pałace, biblioteki, klasztory oraz kościoły. Spłonął królewski szpital, a w nim setki pacjentów. Cudem ocalała rodzina monarchy, bo król Józef I wyjechał do Bélem pod Lizboną, by tam spędzić dzień Wszystkich Świętych.
Władca tak ciężko przeżył kataklizm, że bał się później przebywać w zamkniętych pomieszczeniach. Natomiast wierni więcej czasu zaczęli spędzać w świątyniach, które skrzętnie odbudowali. Pamięć o karzącej ręce Boga przetrwała do dziś...
Potężny kataklizm wstrząsnął Japonią 11 marca 2011 roku. Potężne drgania tektoniczne wywołały niszczycielskie tsunami. Zginęło 25,5 tysiąca ludzi. Ponad 5 tysięcy osób nadal uznaje się za zaginione. Pół miliona straciło dach nad głową, a 400 tysięcy ewakuowano.
To była największa katastrofa naturalna w Japonii od 140 lat, czyli od początku rejestracji aktywności sejsmicznej. Nie wszyscy wierzą jednak, że to tylko siła żywiołu...
Kilka dni po tragedii, która spowodowała także awarię elektrowni atomowej w Fukushimie, z ust polityka i pisarza Shintarō Ishihary padły złowieszcze słowa.
- To kara Boska dla Japończyków za chciwość. Tsunami powinno zmyć nasz egoizm. Lepiej zmienić styl życia. Wygoda i konsumpcyjny styl życia nie mogą dłużej trwać. Można żyć bez automatów - grzmiał.
- Myślę, że (...) to tembatsu [kara Boska], choć oczywiście bardzo współczuję ofiarom - dodawał.
Posypały się na niego gromy, przepraszał za swoje słowa, ale wtedy przypomniano Ishiharze jego powieść Taiyō no kisetsu (Pora słońca) o młodych ludziach bez ideałów, zagubionych w rodzącym się dobrobycie.
Choć niektórzy przyznawali mu rację, to większość mieszkańców Kraju Kwitnącej Wiśni przeżywała traumę, opłakując i wspominając tych, którzy odeszli lub uznanych za zaginionych. Epicentrum trzęsienia ziemi znajdowało się 200 kilometrów od sanktuarium maryjnego w Akita.
Tam w 1973 roku Matka Boża ukazywała się pewnej zakonnicy, prosząc o modlitwę za grzechy świata i przestrzegając przed chaosem w Kościele oraz strasznymi katastrofami, które dotkną świat, jeśli ludzie się nie nawrócą. Najwyraźniej na próżno...