Wilhelm Stieber: Łowca komunistów, który zrobił z Niemiec potęgę
Prusy w 2. połowie XIX wieku miały dwóch genialnych specjalistów: Helmuta von Moltkego, feldmarszałka i wybitnego stratega, oraz Wilhelma Stiebera, znakomitego szpiega. Współpracy tych dwóch panów Prusy zawdzięczają błyskotliwe zwycięstwa nad Austrią i Francją oraz zjednoczenie Niemiec pod berłem swego monarchy.
Początkowo wydawało się, że Wilhelm, podobnie jak jego ojciec, zostanie duchownym. Nie ciągnęło go jednak na kazalnicę, przeciwnie, od najmłodszych lat interesowały go sprawy kryminalne. W tajemnicy przed rodzicielem studiował prawo, a gdy sprawa wyszła na jaw, został wydziedziczony! Szukając środków do życia, zatrudnił się w wydziale kryminalnym berlińskiej policji. Jego talenty szybko zauważyli zwierzchnicy i wysłali go na Śląsk, aby zajął się zwalczaniem raczkującego ruchu robotniczego.
Stieber, udając malarza pejzażystę, szwendał się po okolicy i dowiedział się, kto przewodził buntowi tkaczy, do którego doszło w czerwcu 1844 roku. Dzięki jego informacjom przywódcy ruchawki trafili do więzienia.
4 lata później wybuchła Wiosna Ludów i Stieber znowu się zasłużył - miał uratować króla pruskiego, Fryderyka Wilhelma IV, który nieopatrznie wyjechał na ulice Berlina, aby uspokoić wzburzonych poddanych. Podobno tylko dzięki policjantowi, dzielnie torującemu drogę przez tłum, monarcha bez szwanku wrócił do pałacu. Od tej pory Stieber cieszył się przychylnością władcy, powierzono mu także nowe zadania.
W 1851 roku zjawił się w Londynie na Wielkiej Wystawie Światowej. Nie interesowała go jednak ekspozycja, lecz niemiecki redaktor, Karol Marks, późniejszy założyciel Międzynarodowego Stowarzyszenia Robotników. Stieber odwiedził go, podając się za dziennikarza czasopisma medycznego. Marks poskarżył się, że cierpi na hemoroidy, co bardzo mu przeszkadza w siedzeniu i pisaniu prac demaskujących ohydę burżuazyjnego porządku społecznego. Chwalił przy tym specyfik otrzymywany od znajomego aptekarza, niejakiego Dietza.
Agent wiedział, że człowiek ten przechowuje kartotekę z nazwiskami niemieckich działaczy robotniczych. Aby ją zdobyć, podrobił list od Marksa i prosił, aby aptekarz wydał posłańcowi lekarstwa oraz dokumenty. Farmaceuta dał się zwieść i wręczył Stieberowi cztery księgi, zawierające bezcenne informacje o ruchach rewolucyjnych, jak się okazało, nie tylko niemieckich.
Potem Wilhelm pojechał do Francji, gdzie dalej zwalczał komunistów. W Paryżu dopadł go wysłannik Marksa, Cherval, mający za zadanie odzyskać skradzioną kartotekę. Doszło do bójki z użyciem noża i krzesła, podczas której niemiecki agent groźbą i szantażem zmusił Chervala do współpracy. Dzięki temu francuska policja poznała sporo nazwisk czerwonych wichrzycieli dążących do wywołania rewolucji.
Po powrocie do kraju Stieber w uznaniu zasług został szefem służb wywiadowczych berlińskiej policji. Wykazał się na tym stanowisku dużą inwencją - z miejscowych prostytutek stworzył regularną siatkę informatorek. Miały naprawdę sporo do powiedzenia o sekretach swych klientów...
Wielkie dni dla agenta nastały jednak z chwilą, gdy premierem Prus został Otto von Bismarck. Razem zabrali się do rozpracowywania największych wrogów ich kraju. Na pierwszy ogień poszła Austria. Stieber w ciągu kilkunastu dni zorganizował akcję wywiadowczą, mającą na celu rozpoznanie militarnych możliwości monarchii Franciszka Józefa, a gdy raporty szpiegów stwierdziły, że kraj ten nie jest gotowy do wojny, von Moltke rozprawił się z austriacką armią w ciągu 2 miesięcy.
Działania wywiadowcze we Francji przyniosły jeszcze lepsze rezultaty. Skorumpowani poddani cesarza Napoleona III z ochotą dostarczali cennych informacji, zwłaszcza że Prusacy płacili brzęczącą monetą.
Tajemnice państwowe nie były zresztą zbyt pilnie chronione, skoro plany rozmieszczenia wojsk nad granicą z Niemcami skopiował agent podający się za malarza pokojowego. W Ministerstwie Wojny mógł pracować bez nadzoru! Skończyło się to klęską pod Sedanem i bezprecedensową porażką Francji.
Stieber dużo wiedział i wzbudzał powszechny strach. Gdy zmarł, na jego pogrzebie pojawiło się zdumiewająco wiele osób. Nie byli to jednak żałobnicy, lecz ludzie pragnący się przekonać, że nie jest to jego kolejna prowokacja i ten niebezpieczny człowiek naprawdę nie żyje.
Andrzej Goworski