Zamęt, paraliż, strach: Zielone diabły Hitlera

Fallschirmjäger - zwani "zielonymi diabłami Hitlera" /Getty Images
Reklama

Strzelcy spadochronowi, Fallschirmjäger, zasłynęli jako awangarda niemieckiego blitzkriegu na zachodzie Europy. Byli prekursorami wszystkich późniejszych wojsk powietrznodesantowych, a ich waleczność sprawiła, że alianccy żołnierze mówili o nich "zielone diabły".

Powstanie wojsk powietrznodesantowych było efektem doświadczeń I wojny światowej. Hitler, który na własnej skórze zaznał koszmaru walk w okopach, kiedy tysiące żołnierzy ginęło, próbując przesunąć linię frontu choćby o kilometr, marzył o błyskawicznych zwycięstwach. Potrzebował oddziałów zupełnie nowego typu, które pojawią się jakby znikąd na tyłach wroga, siejąc zamęt i paraliżując obronę.

Atutem Fallschirmjäger było znakomite wyszkolenie, odwaga, determinacja i element zaskoczenia. Jednak za każdym razem, gdy ruszali do akcji, zdawali sobie sprawę, że szansa na błyskotliwy sukces jest taka sama jak na krwawą jatkę, z której żaden z nich nie wyjdzie żywy.

Jak Göring ukradł spadochroniarzy Sowietom

Reklama

Pomysł użycia spadochronów do przerzucenia żołnierzy na terytorium wroga pojawił się pod koniec I wojny światowej, ale nie doczekał się wówczas realizacji. Podchwycono go w Związku Radzieckim. W 1935 roku, w  obecności zagranicznych obserwatorów, Rosjanie dokonali próbnego desantu 1000 spadochroniarzy, którzy zabezpieczyli lądowisko dla samolotów transportowych. Pionierski pokaz pod Kijowem zaimponował Niemcom. Wkrótce potem Hermann Göring, minister lotnictwa III Rzeszy, wydał polecenie, by noszący jego imię pułk sformował batalion spadochronowy.

Chrzest bojowy "zielonych diabłów" nastąpił 9 kwietnia 1940 roku, podczas inwazji na Skandynawię. Zdobycie bazy lotniczej Stavanger-Sola w  Norwegii powierzono kompanii porucznika von Brandisa. Jego spadochroniarze zasypali granatami i ogniem pistoletów maszynowych zaskoczoną obronę lotniska i po trwającym zaledwie pół godziny natarciu von Brandis mógł zameldować, że Fallschirmjäger właśnie wygrali swoją pierwszą bitwę. Już drugi w historii desant z powietrza pod ogniem nieprzyjaciela pokazał jednak, jak ryzykowne są tego typu operacje.

Po południu 14 kwietnia wzmocnioną kompanię porucznika Schmidta wysłano do zablokowania drogi z Oslo do Trondheim. W pobliżu celu wyprawa napotkała gwałtowny ogień przeciwlotniczy. Większość spadochroniarzy Schmidta zginęła lub dostała się do niewoli, ale on sam, mimo ciężkich ran, zebrał 63 żołnierzy i przez cztery dni wypełniał powierzone mu zadanie. Poddał swój skrwawiony oddział dopiero po wyczerpaniu amunicji. Chociaż to starcie zakończyło się porażką Wehrmachtu, jego efekt psychologiczny był olbrzymi. Od tej pory alianccy dowódcy wiele potrzebnych gdzie indziej jednostek trzymali w odwodzie na wypadek ponownego użycia przez Niemców "zielonych diabłów".

Garstka żołnierzy unieszkodliwiła fortecę

Podczas gdy trwały walki w Norwegii, inna grupa Fallschirmjäger kończyła przygotowania do operacji wielkiej rangi. Liczący blisko 500 żołnierzy batalion szturmowy "Koch" otrzymał arcytrudne zadanie - w pierwszy dzień ofensywy Hitlera na Zachodzie zdobyć trzy zaminowane mosty i przygraniczny fort Eben-Emael, górujący nad przeprawami przez Kanał Alberta. Ta brawurowa akcja miała utorować niemieckim dywizjom pancernym drogę w głąb Belgii i dalej - na Paryż.

Z racji niewielkich rozmiarów celu zapadła decyzja, by zamiast zrzutu spadochronowego przeprowadzić pierwszy w historii desant szybowcowy. Największym wyzwaniem był fort, uważany za najpotężniejszą tego rodzaju budowlę w Europie. Jego garnizon liczył ok. 1200 żołnierzy! Wyposażony w kilkadziesiąt stanowisk ogniowych, w tym obrotowe kopuły pancerne z działami dalekiego zasięgu, był przygotowany do długotrwałej obrony. Dlatego to zadanie powierzono grupie bojowej "Granit".

O świcie 10 maja 1940 roku nad Eben-Emael bezszelestnie nadleciały szybowce. Zaczęły opadać ciasnymi spiralami. Nie wszystkie dotarły na miejsce: ten wiozący dowódcę grupy por. Rudolfa Witziga zerwał się z holu jeszcze nad Niemcami, inny wskutek błędu pilota przepadł po drodze. Pozostałe, szorując płozami po płaskim, trawiastym dachu fortu, zatrzymywały się gwałtownie. Dowodzenie oddziałem, który teraz liczył tylko 55 żołnierzy, przejął sierżant Wenzel. Padły krótkie, gardłowe komendy i Fallschirmjäger rozbiegli się, szukając wyznaczonych celów. Uśpionym fortem wstrząsnęła seria eksplozji: to ładunki kumulacyjne rozrywały stalowe kopuły. Ale ten umieszczony na dachu stanowiska dział kalibru 120 mm nie wybuchł. Jeden ze spadochroniarzy natychmiast zareagował i wrzucił do każdej z luf po kostce trotylu, które eksplodując, zniszczyły zamki dział.

Nagle rozległ się łoskot ciężkich karabinów maszynowych, którymi załoga fortu próbowała odeprzeć atak. Jednak już w następnej chwili w najbliższy cekaem uderzyła struga ognia z miotacza płomieni. Spadochroniarze systematycznie likwidowali kolejne punkty oporu. Po 30 minutach zniszczyli większość stanowisk artyleryjskich, uniemożliwiając ostrzał zdobytych mostów. Niedługo potem odparli kontratak i utrzymali pozycje aż do nadejścia odsieczy rankiem następnego dnia.

Zdobycie Eben-Emael do dziś uważa się za jeden z najbardziej spektakularnych sukcesów wojsk powietrznodesantowych w historii. Garstka lekko uzbrojonych żołnierzy unieszkodliwiła stojącą na osi natarcia fortecę, którą regularne oddziały musiałyby zdobywać tygodniami, wykrwawiając się przy tym i dając przeciwnikowi czas na zorganizowanie obrony. Straty grupy bojowej "Granit", jak na skalę i rangę operacji, były znikome: 6 zabitych i 18 rannych.

Gdy zwycięstwo staje się klęską

W maju 1941 roku, po zwycięskiej kampanii w Grecji, Niemcy postanowili zdobyć jedną z największych wysp na Morzu Śródziemnym. Kreta z racji położenia stanowiła naturalną redutę przed Egiptem i Kanałem Sueskim, których alianci zamierzali bronić za wszelką cenę. Desant z okrętów nie wchodził w rachubę z powodu dominacji na morzu brytyjskiej marynarki wojennej. Co gorsza dla nazistów, dzięki złamaniu szyfru Enigmy ich plany nie były dla przeciwnika tajemnicą. Tymczasem niemiecki wywiad błędnie oszacował siły obrońców na około 10 000 żołnierzy - w rzeczywistości było ich ponad cztery razy więcej!

Hitler, nieświadomy tak dużej dysproporcji, zamierzał zdobyć Kretę siłami pułku powietrzno-szturmowego (powstałego na bazie batalionu szturmowego "Koch") i 7. dywizji spadochronowej. Nieco ponad 10 000 "zielonych diabłów" miało wylądować na wyspie na spadochronach, a kolejnych 750 - w szybowcach desantowych. Dopiero po opanowaniu przez nich lotnisk mieli przybyć żołnierze 5. dywizji górskiej. Mimo zaangażowania ponad 500 samolotów transportowych i 80 szybowców Niemcy mogli jednorazowo przerzucić tylko połowę swoich sił, dlatego Fallschirmjäger lądowali w dwóch rzutach - pierwszym rano, drugim po południu.

Operacja Merkury ruszyła rankiem 20 maja 1941 roku. Strzelcy rozproszyli się na znacznym obszarze. Konstrukcja niemieckich spadochronów typu RZ uniemożliwiała sterowanie lotem podczas opadania. Żołnierze 3. batalionu wylądowali pod Maleme pośród stanowisk nowozelandzkiej brygady piechoty i zostali wybici ogniem karabinów maszynowych, zanim zdążyli wydobyć broń z zasobników.  


Chociaż poległo wielu dowódców kompanii i batalionów, pozostali Fallschirmjäger przejęli inicjatywę, atakując jednocześnie w dziesiątkach miejsc. To sprawiło, że zdezorientowani obrońcy przecenili ich siły i już pod koniec pierwszego dnia inwazji zaczęli odwrót. Walki trwały jeszcze dziesięć dni, ale wynik bitwy o Kretę był przesądzony.

Mimo że operacja zakończyła się sukcesem, Hitler był wstrząśnięty stratami - prawie 6700 zabitych, zaginionych, rannych lub wziętych do niewoli. Nie licząc kilku zrzutów na niewielką skalę, do końca wojny Fallschirmjäger walczyli już tylko jako jednostki piechoty.

Alianci wyciągnęli z  operacji Merkury skrajnie odmienne wnioski niż wódz III Rzeszy, widząc w  niej przede wszystkim błyskotliwe zwycięstwo Niemców. Zintensyfikowali rozwój własnych wojsk powietrznodesantowych, których później użyli na wielką skalę między innymi w Normandii i pod Arnhem.

Brytyjscy i amerykańscy "paratroopers" nie powtórzyli błędu, który Niemcy popełnili na Krecie. Skakali z  wyposażeniem przymocowanym do uprzęży spadochronu, dlatego po wylądowaniu mogli od razu wejść do akcji, bez konieczności szukania zrzuconych osobno zasobników.


Dziedzictwo "zielonych diabłów"

Po bitwie o Kretę Fallschirmjäger byli rzucani do walki na zagrożone odcinki frontu. Toczyli krwawe boje w  Afryce, na Sycylii i w Związku Radzieckim. Gdy cała niemiecka armia znalazła się w odwrocie, skutecznie opóźniali postępy aliantów w Normandii i pod Monte Cassino. Pod koniec wojny niedobitki tej niegdyś elitarnej formacji walczyły między innymi w rejonie Wrocławia. Od tamtych czasów wiele zmieniło się w taktyce prowadzenia wojen. Pojawienie się śmigłowców pozwoliło na szybkie przerzucanie żołnierzy na pole walki.

Obecnie wszystkie liczące się armie na świecie mają w swoich szeregach wojska powietrznodesantowe. Ich zadania są nadal takie same jak "zielonych diabłów" - uderzyć z zaskoczenia, zdezorientować przeciwnika i podkopać jego morale, zniszczyć kluczowe elementy obrony, a zdobyty teren utrzymać do czasu nadejścia odsieczy.

Tomasz Szlagor

Świat Wiedzy Historia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy