Polityk w sieć zaplątany

Politycy, jak każda grupa społeczna, też chcą iść z "czasem i postępem". W odróżnieniu od szarego obywatela mają jednak znacznie więcej możliwości. Na wyposażenie tzw. biura poselskiego mogą zakupić z pieniędzy podatnika komputer. Jeśli to za mało, wystarczy uchwalić, że wszyscy posłowie (ministrowie czy radni) otrzymują laptopy, no i wyposażeni w narzędzia politycy ruszają na podbój internetu. Czy jednak robią to świadomie i rozsądnie? Zastanówmy się, jak jest ze znajomością internetu i komputerów wśród "przedstawicieli narodu".

article cover
RMF24.pl

Internet jako medium uwielbia były wicepremier Kołodko. Oprócz kilku stron przedstawiających jego polityczne i pozapolityczne dokonania, tworzy też strony poświęcone swoim domownikom, a nawet swoim psom. Trzeba przyznać, że idzie mu to nie najgorzej. Widać, że on albo ktoś - kogo zatrudnił do tej pracy - trochę się na komputerach i sieci zna.

Na drugim biegunie znajomości sieci mamy Aleksandrę Jakubowską, która wprawdzie umie wysyłać e-maile i przesyłać w nich "całuski, gazety i/lub czasopisma", lecz nie dba o odpowiednie zabezpieczenie tych danych, dzięki czemu ich odzyskanie staje się bardzo łatwe. Zatrzęsło to nie tylko karierą polityczną lubiącej torebki byłej prezenterki DTV, ale i całej formacji SLD, którą reprezentuje.

RMF24.pl

Strona posła Ziobro jest średnio ciekawa, choć dociekliwi mogą się dokopać do jego znanych wypowiedzi w trakcie prac komisji śledczej. Tu też nie doszukamy się najmniejszych zabezpieczeń.

Zabezpieczona jest natomiast w pewien sposób strona byłego premiera Millera.

Oczywiście - prostota strony nie świadczy o tym, że jest ona powszechnie dostępna. Jednak często takie strony zazchęcają hackerów do zabawy.

Generalnie jednak strony polityków nie są prawie zupełnie zabezpieczane. Średnio zdolny uczeń szkoły podstawowej bez problemu wyszuka je za pomocą wyszukiwarki i podejrzy proste źródło. A to, jeśli lubi "zabawy", może dać mu pole do popisu.

Słabo zabezpieczone strony polityków bywają coraz częstszym obiektem ataków e-włamywaczy. Nie tak dawno każdy mógł wpisać dowolny tekst - na przykład "Lech Poznań jest najlepszym klubem w Polsce", albo "W dniu dzisiejszym postanowiłem przekazać całą władze Lepperowi" - i tekst ten pojawiał się na umiejętnie zhackowanej stronie prezydenta Kwaśniewskiego.

Ale jeśli strony robił informatyk na pensji minimalnej lub wyższej, ale bez kwalifikacji, a czasem, dla oszczędności, sami politycy - to nie ma się czemu dziwić.

Podobnie jest w przypadku stron różnych ugrupowań. Da się zauważyć, że partie polityczne doceniają internet jako tubę propagandową, zamieszczając na swoich witrynach mniej lub bardziej ciekawe informacje. Od strony informatycznej także jednak nie jest najlepiej.

Efektem braku wiedzy o komputerach (najczęściej ogranicza się ona do umiejętności przeglądania stron WWW, a także wysyłania i odbierania e-maili) są coraz częściej powtarzające się "afery" - jak choćby trzy ostatnie: fala włamań na rządowe serwery, rozsyłanie pornowirusa (dialera) z komputerów posłów lub ich biur poselskich, czy gubienie dysków z tajnymi danymi.

Na marginesie tej ostatniej sprawy: rozdmuchana przez media "afera" okazała się w sumie malutką aferką. Na wyrzuconych dyskach bowiem w większości znajdowały się obrazki porno, posty z list dyskusyjnych i prywatna korespondencja... Dostaliśmy mimo wszystko jeszcze jeden dowód na to, czym zajmowali się urzędnicy i przedstawiciele narodu za pieniądze podatnika.

Zamiłowanie do oglądania pornostron (z klikaniem - jak popadnie, bez zastanowienia) - zaowocowało natomiast wspomnianą wyżej epidemią wirusa.

Symptomatyczne jest również to, że jeśli znajdzie się w rządzie jakiś człowiek, znający się na informatyce, nie zagrzeje zbyt długo miejsca. Rotacja na stanowisku wiceministra do spraw informatyzacji była największa spośród wszystkich stanowisk w gabinecie Millera. Może powodem były obawy o to, by ktoś nie zagonił pozostałych członków rządu do jakiegoś szkolenia komputerowego, albo by nie "wyrwał" pieniądze z budżetu na informatyzację. Tyle, że nie informatyzację posłów, a zwykłych obywateli.

Politycy komputery i internet - jak widać - tolerują (a czasem z niego nawet korzystają). Nie kochają natomiast innych nowinek technicznych. Ot, choćby takich, jak m-commerce.

Politycy uwielbiają natomiast mówić o internecie i o tym, jak dbają o to, aby sieć była coraz bardziej powszechna. Oczywiście - swoich obietnic nie dotrzymują. Stworzenie powszechnego, taniego i bezpiecznego dostępu do internetu zapowiadał SLD w swoim programie podczas ostatniej kampanii wyborczej. I co? I nic... A nawet - przeciwnie - zamiast lepiej, jest drożej i gorzej.

RMF24.pl

A przy tym wszystkim politycy nie są zbytnio obeznani z wysokimi kosztami dostępu do internetu (bo za dostęp do sieci nie płacą). Stąd wszystkie inicjatywy zmierzające do obniżenia tych kosztów rozpatrywane są w oderwaniu od rzeczywistości - wyłącznie na płaszczyźnie politycznej. Ugrupowania, które chcą zyskać przychylność internautów, walczą o to, aby obniżyć, pozostali - aby podwyższyć (tłumacząc to dobrem budżetu państwa).

Wiele słów krytyki pada także w kierunku sejmowych i rządowych informatyków. Nie zamierzam ich bronić, niemniej trzeba wziąć pod uwagę dwie sprawy.

1. Dobrzy informatycy w instytucjach i organizacjach państwowych pracować nie będą. Nie dość, że traktowani są tam jak piąte kolo u wozu, to zarabiają śmieszne pieniądze w porównaniu z takimi samymi stanowiskami np. w oddziale jakiejś amerykańskiej firmy w Polsce.

2. Nawet jeśli znajdzie się jakiś idealista, który - mimo że jest dobry - zechce pracować za taką pensję, to i tak nie da sobie rady. Nie jest dopuszczany do wszystkich komputerów (bo "tajemnica państwowa" czy "partyjna"). Zatem jak je ma zabezpieczyć, kiedy jego wnioski o założenie firewallu czy nawet przeszkolenie polityków są lekceważone? No bo przecież posłowie mają ważniejsze sprawy na głowie niż jakieś szkolenia z dziedziny komputerów. Zresztą - po co im to? Oni i tak się na wszystkim znają najlepiej.

Przypomniała mi się w związku z tym autentyczna historia sprzed lat kilku. Nie pochodzi ona z kuluarów Sejmu, niemniej jest wysoce prawdopodobne, że tak wygląda i sejmowa informatyka.

W pewnej firmie informatyk zażądał podwyżki, czym wzbudził furię prezesa. W efekcie dostał wypowiedzenie i wysłano go na zaległy urlop. A informatykiem mianowano szefa kancelarii tajnej. Był to pan rok przed emeryturą, który po raz pierwszy w życiu ujrzał peceta po swojej niespodziewanej nominacji. Obsługiwać go oczywiście nie umiał. Pierwszym zarządzeniem nowego "komputerowca" było zabezpieczenie sprzętu, zapewne po to, aby zwalniany informatyk nie narobił z zemsty "szkód". W tym celu pomieszczenie z pecetami zabezpieczono jak tajną kancelarię - plastelinową "plombą" ze sznurkami.

Nie muszę dodawać, że "niedostępne" komputery wewnątrz były podłączone do internetu.

W sumie mamy obraz zaiste nieciekawy... Nie narzekajmy jednak zbytnio na naszych polityków. Znacznie gorzej ze swoimi politykami mają internauci np. z Australii, Grecji, Turcji czy nawet USA. Tworzone są tam bowiem tak bezsensowne prawa, że czytając o nich można westchnąć z ulgą: "jak to dobrze, że nie u nas".

Do takich mądrych praw należą m.in. zakaz grania w gry na urządzeniach przenośnych czy kara więzienia za kupno pirackiej płytki (Grecja), rozważana kontrola i cenzura sieci (Turcja), propozycja nałożenia podatku od... posiadania telefonu komórkowego (stan Ohio, USA), kara więzienia dla tych, którzy... zabezpieczają się przed wirusami za pomocą firewalla (wspólna inicjatywa ustawodawcza ośmiu amerykańskich stanów), czy uwięzienie na 5 lat za darmowe rozpowszechnianie plików MP3 (Australia).

A zatem może lepiej, że komputerowe umiejętności naszych polityków są takie, jakie są. Jeśliby bowiem znali sieć na poziomie studenta informatyki, mogliby pewnie jeszcze bardziej szkodzić.

A co Wy sądzicie o "zaawansowaniu informatycznym" naszych posłów i ministrów? A także o pracy rządowych informatyków?

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas