Małgorzata Wojtaczka: Życie na Antarktydzie jest prostsze
- Na początku przez kilka dni myśli krążą wokół domu i zwykłych, przyziemnych spraw - np. czy aby na pewno zapłaciłam wszystkie rachunki. Ciekawe jest to, że przez pierwsze kilkanaście dni miałam dużo snów, a później już zupełnie nic mi się nie śniło. Nie wiem, czy to z powodu zmęczenia, czy z uwagi na fakt, że zapomniałam o cywilizacji. Człowiek skupia się na tu i teraz - mówi w rozmowie z Interią Małgorzata Wojtaczka, która samotnie pokonała ponad 1200 kilometrów w swojej wędrówce na Antarktydę.
Łukasz Piątek, Interia: Zadam pani banalne pytanie, które pewnie już wielokrotnie pani słyszała, ale...
Małgorzata Wojtaczka: - Pytanie z serii "dlaczego"?
Dlaczego zdecydowała się pani wyruszyć sama na Antarktydę?
- Antarktyda to tajemniczy kontynent, surowy, niezamieszkały, a ja chciałam się oderwać na jakiś czas od cywilizacji, spędzić czas w samotności. Tutaj szansa na spotkanie kogoś jest raczej mała. No i zdobycie bieguna południowego to duże wyzwanie, niełatwe.
To była spontaniczna myśli, czy proces, który w pani dojrzewał?
- Powiedziałabym raczej, że to splot różnych sytuacji, które miały miejsce na przestrzeni wielu lat. Pozwoliły mi zdobyć doświadczenie i odważyć się na taka wyprawę. Zawsze lubiłam zimę, eksplorowałam jaskinie, trochę się wspinałam, jeździłam na różne wyprawy, naszym jachtem Selma Expeditions przez kilka lat pływaliśmy na Antarktydę, więc było to dla mnie naturalnym następstwem zdarzeń.
- Pojechałam kiedyś z Narvalem na trzytygodniową wyprawę z saniami (tzw. pulkami) i nartami na najwyższy szczyt Spitsbergenu, Newtontoppen. Przez pierwszy tydzień byłam jeszcze myślami w świecie, który zostawiłam, dopiero po dwóch, trzech tygodniach tak naprawdę czułam tę wyprawę. Ale wtedy ona dobiegała końca i trzeba było wracać. W drodze powrotnej rozmyślałam o jakimś większym wyzwaniu, o tym, gdzie można zrobić dłuższą wyprawę, gdzie jest jeszcze więcej przestrzeni bez cywilizacji. Antarktyda była naturalnym wyborem, choć wtedy jeszcze nie myślałam, że faktycznie to zrobię.
- Po powrocie do domu ten pomysł siedział w mojej głowie. Czytałam książki o wyprawach na Antarktydę, zgłębiałam temat. Coraz poważniej myślałam, co muszę zrobić, żeby tam pojechać.
Od początku zakładała pani, że to będzie samotna wyprawa?
- Zastanawiałam się, z kim mogłabym wyruszyć na Antarktydę, bo musiałaby być to osoba, którą dobrze znam, z którą się dogaduję. To wszystko nie jest takie proste. Nie chciałam nikogo namawiać na tę wyprawę. A ona wymagała przecież poświęcenia czasu i funduszy. Ostatecznie uznałam, że wyruszę sama.
Lubi pani samotność, prawda?
- Mam przyjaciół, znajomych, lubię ich towarzystwo, ale samotność zupełnie mi nie przeszkadza. Od wielu osób słyszałam, że podczas takiej wyprawy to właśnie ta samotność byłaby dla nich najtrudniejsza. Mnie ona w ogóle nie przeszkadza. Lubię spędzać czas sama ze sobą.
Jak zareagowali znajomi, kiedy dowiedzieli się, że rusza pani sama na Antarktydę?
- Dowiedzieli się jakieś dwa miesiące przed moim wyjazdem. Nie usłyszałam żadnych negatywnych głosów. Przeciwnie, bez wsparcia wielu przyjaciół nie wyobrażam sobie przygotowania takiego dużego projektu i to w dodatku w relatywnie krótkim czasie. Ich pomoc była bezcenna - od kompletowania apteczki, liczenia kalorii, po puszkowanie kabanosów. Nie sposób wszystkich wymienić. Nie spotkałam się wśród najbliższych z krytyką. Choć na pewno znajomi byli mocno zaskoczeni, to nikt mi nie odradzał tej wyprawy. Dostałam dużo pomocy i pozytywnego dopingu.
Miała pani obawy związane z wyprawą na Antarktydę?
- Rozpatrywałam niebezpieczeństwa i zagrożenia związane z tym projektem. Podczas samotnej wyprawy największym zagrożeniem były szczeliny. Nie miałam partnera, który pomógłby się wydostać, a solo może to być niemożliwe. Zabrałam sprzęt, który przy sprzyjających warunkach powinien mi pomóc się wykaraskać z tarapatów, ale tylko w sprzyjających warunkach. Kiedy samotnie przemierza się taką lodową pustynię, to różne awarie sprzętu czy głębokie załamanie pogody też mogą doprowadzić do potencjalnie niebezpiecznych sytuacji. Tak - podjęłam ryzyko, ale zrobiłam co mogłam, by je zminimalizować.
Rozmawiałem kiedyś z żeglarzem Szymonem Kuczyńskim, który powiedział, że przy tego typu samotnych wyprawach niektórzy decydują się na wycięcie zdrowego wyrostka robaczkowego, żeby wykluczyć jego zapalenie podczas ekspedycji. Pani również myślała o takich detalach przygotowując się do wyprawy?
- Nie powiem, że o tym nie myślałam, ale chyba aż tak bardzo ten temat nie spędzał mi snu z powiek. Choć rok przed moją podróżą Henry Worsley zmarł, podczas próby samotnego trawersu Antarktydy, na zapalenie otrzewnej. Jasne, jest to realne ryzyko. Przed wyprawą na Antarktydę byłam u stomatologa, zrobiłam niezbędne badania, usunęłam woreczek żółciowy, bo pojawiły się drobne kamienie. O całym tym ryzyku związanym ze zdrowiem czy ze szczelinami myślałam przed podróżą. Tam, na miejscu, należy się już skupić na swojej robocie, bo wtedy rozmyślanie o ryzyku i strach niczemu dobremu nie służą.
Co było dla pani najtrudniejsze podczas tej wyprawy?
- Organizacja i przygotowania. W samotnej wyprawie jestem zdana na siebie i na to, co mam ze sobą. Sprzęt musi być jak najbardziej niezawodny. Z drobnymi awariami można sobie poradzić, ale już utrata namiotu, narty czy kuchenki to koniec wyprawy. Dlatego każdy szczegół musi być dobrze przemyślany. Ile kalorii, jakie narty, apteczka itd. Nawet liczba i jakość rękawiczek ma znaczenie. Część niezbędnego sprzętu miałam zdublowane, dwie kuchenki, zapasowe wiązania. Żeby nie zabierać dwóch par nart, miałam zestaw naprawczy, który pozwoliłby mi naprawić nawet złamaną nartę. To są miesiące przygotowań.
- W trakcie wyprawy najgorsze to było pole zastrug i white-out jednocześnie, prędkość przemieszczania spadała drastycznie. Nie daje się iść na nartach po pagórkach i jeszcze ciągnąć 100 kg na saniach, gdy ledwo widać czubek narty, bo dookoła jest biała mgła.
Zastrugi?
- Zastrugi to zaspy zmrożonego śniegu, mniejsze i większe pagórki, mogą mieć 20 cm albo trzy metry - powierzchnia, po której idzie się na nartach nie jest płaska, często zastrugi przypominają wzburzone, ale zastygłe morze. White-out - czyli biała ciemność, to jak bardzo gęsta mgła. Światło jest tak rozproszone że nie ma kontrastów, śnieg i mgła zlewają się, nie widać linii horyzontu i wszystko wydaje się być płaskie.
Czy na Antarktydzie spotkała pani żywe istoty?
- Nie spotkałam. Z Antarktydą kojarzą się pingwiny, foki, wieloryby. Są, ale na wybrzeżu, można je podziwiać płynąc jachtem. Wnętrze to biała pustynia, niezamieszkała przez zwierzęta. Tylko śnieg, lód i wiatr.
Czy istniało choćby teoretyczne zagrożenie życia lub zdrowia ze strony pogody?
- Teoretycznie anomalia pogodowe mogły spowodować zagrożenie życia. Grudzień i styczeń to antarktyczne lato, ale i tak warunki są bardzo surowe, silne wiatry, temperatury około minus 30-40 st. C. Podczas huraganowego wiatru łatwo o utratę namiotu czy wychłodzenie, a w trudnych warunkach pogodowych pomoc nie przyjdzie szybko.
Jaki moment lub obraz na Antarktydzie zrobił na pani największe wrażenie?
Było dużo pięknych miejsc i momentów, lodowce masywu Vinsona, dryfujący śnieg (śnieg porywany przez wiatr i falujący na nierównościach terenu), trzymetrowe, wyglądające jak rzeźby zastrugi. Jednak najbardziej inna od wszystkiego, co wcześniej widziałam, były olbrzymia przestrzeń, całkowita pustka i nieziemskie, wręcz księżycowe krajobrazy. I świadomość że w okolicy kilkuset kilometrów wokół mnie nikogo nie ma, to było fajne.
O czym się myśli, idąc ponad 1200 kilometrów przez 69 dni?
- Na początku przez kilka dni myśli krążą wokół domu i zwykłych, przyziemnych spraw - np. czy aby na pewno zapłaciłam wszystkie rachunki. Ciekawe jest to, że przez pierwsze kilkanaście dni miałam dużo snów, a później już zupełnie nic mi się nie śniło. Nie wiem, czy to z powodu zmęczenia, czy z uwagi na fakt, że zapomniałam o cywilizacji. Człowiek skupia się na tu i teraz.
- Jeśli pogoda nie dopisuje, to nie ma miejsca na rozmyślania. Trzeba utrzymać skupienie i poradzić sobie z trudnymi warunkami - m.in. żeby nie połamać nart na nierównym terenie w słabej widoczności. Na odcinku ostatnich 200 kilometrów, gdzie teren jest już bardziej płaski, myśli uciekały mi czasem do tego co zjem, gdy wrócę do domu. Generalnie, cieszyłam się że jestem na Antarktydzie i tą fantastyczną przestrzenią wokół mnie.
Czy choć przez sekundę pojawiła się myśl - po co mi to było?
- Nie miałam ani chwili zawahania czy zwątpienia. Po prostu szłam w kierunku bieguna. Człowiek wpada w pewien rytm i dąży do celu.
Taka wyprawa zmusza do refleksji?
- Ma się poczucie większej mocy, jakiegoś sensu życia. Po powrocie do domu tę energię człowiek jeszcze przez jakiś czas czuje. Niewątpliwie, większość rzeczy, które otaczają nas w takim normalnym życiu, przestaje mieć większe znaczenie, bo podczas takiej wyprawy ważne jest tylko przetrwanie i dążenie do celu. Myślę, że życie na Antarktydzie jest paradoksalnie dużo prostsze i dużo przyjemniejsze od tego naszego codziennego pędu cywilizacyjnego.
Po powrocie do domu przychodzi rozczarowanie właśnie tą cywilizacją?
- Zanim jeszcze dotarłam na biegun, już żałowałam, że za chwilę ta wyprawa się skończy i trzeba będzie wracać. Znów miałam to poczucie, że kończy się za szybko. Gdybym tylko mogła, to zostałabym na biegunie jeszcze kilka dni. Trudno się potem odnaleźć w codzienności.
Powiedziała pani kiedyś takie zdanie: Jechałam na Antarktydę po to, żeby zebrać siły na życie tutaj. Na jak długo starcza tych sił po powrocie do domu? Jak pani sobie wówczas radzi?
- Nie zawsze sobie radzę. Nie da się w życiu spełniać tylko i wyłącznie wielkich planów i marzeń. Na co dzień trzeba mieć mniejsze i nimi się cieszyć. Dążyć do celów, nawet skromnych. Nie trzeba od razu iść na biegun. Myślę, że również aktywność fizyczna najzwyczajniej w świecie pomaga w dobrym samopoczuciu.
Dokonała pani niezwykłej rzeczy, a mimo to stroni pani od mediów. Dlaczego?
- Brylowanie w mediach nie jest moją mocną stroną. To męczące zajęcie. Zdecydowanie wolę maszerować na biegun. To dla mnie dużo łatwiejsze.