Przeszłość forever, czyli nostalgiczne podróże w głąb telewizora
Nie przygody milczącego najemnika uwikłanego w wojny gwiezdne, nie przystojniacy z angielskich wyższych sfer i nie Nicolas Cage przeklinający, na czym świat stoi, ale odkurzeni karatecy znaleźli się na szczycie najchętniej oglądanych seriali telewizyjnych.
A przynajmniej według danych Nielsena, które co prawda biorą pod uwagę jedynie rynek amerykański oraz wyłącznie odbiorniki telewizyjne, lecz nawet ten wycinek (dodajmy, że i tak dość spory) całkiem trafnie ilustruje panującą sytuację: lubimy sztachnąć się nostalgią. Na tej samej liście pojawiają się też zresztą nowe przygody czarownicy Sabriny, poza tym zaskakująco chętnie oglądano starocie sprzed laty i tasiemce jak "Chirurdzy" czy "Zabójcze umysły". Lecz król mógł być tylko jeden, czyli "Cobra Kai", serialowa kontynuacja kinowego hitu z lat osiemdziesiątych.
Choć rankingu Nielsena nie można traktować jako wyroczni, to jednak fakt, że pierwsze miejsce przypadło swoistemu sequelowi trylogii "Karate Kid" (a może nawet i całej tetralogii, bo trudno orzec, czy twórcy nie szykują jeszcze jakieś sentymentalnej niespodzianki), jest cokolwiek symptomatyczny. O modzie na retro napisano już tyle, że nie ma sensu rozwodzić się raz jeszcze nad tymi samymi zagadnieniami, ale mylili się ci, którzy zainteresowanie minionym mieli za zjawisko efemeryczne, które rychło odejdzie do lamusa. Bynajmniej.
Nostalgiczne powroty do przeszłości to dzisiaj gruba jak pień gałąź popkulturowego świata. Po części wynika to bezpośrednio z kwestii czysto merkantylnych, bo łatwiej jest ograć ponownie znaną i lubianą markę, mającą już oddane grono fanowskie, niż stworzyć i wypromować coś zupełnie nowego. Lecz z drugiej strony nie musi to oznaczać typowo komercyjnego odcinania kuponu za kuponem. Częściej niż nie filmowcy starają się ująć temat z perspektywy, z braku lepszego słowa, postmodernistycznej, przetwarzać dany temat, a nie go odtwarzać.
I rzeczona "Cobra Kai" jest tego znakomitym przykładem, choć zastosowano jedną z prostszych sztuczek narracyjnych, mianowicie sprytnie odwrócono perspektywę i pozwolono niegdysiejszemu złemu wyłożyć swoje racje, tym samym budząc dlań szczerą sympatię oglądających. Innymi słowy, sprawdzono, co dzieje się długo po tym, kiedy już na ekranie wyląduje napis "The End".
Do tego dorzucono lekki retelling, czyli retrospektywnie przedstawiono niby dobrze nam znane wydarzenia, ale jakby w nieco innym świetle. A na tym można zbudować prawdziwie świeżą opowieść, która jest nie tyle nostalgiczną przynętą, co kreatywnym wykorzystaniem pozornie ogranego motywu. Nie zawsze jednak udaje się to aż tak dobrze.
Chybione były przecież powroty z martwych i "Skazanego na śmierć", i "Z archiwum X", których twórcy zupełnie nie zrozumieli reguł rządzących współczesną telewizją. Pary starczyło tam tylko na rozbieg, potem oglądalność spadała. Przyczyna była prosta: sama nostalgia to za mało, musi iść z nią pod rękę refleksja na temat współczesności i krytyczne spojrzenie na to, co się niegdyś stworzyło.
A oba seriale zaserwowały niemal dokładnie to samo, co przed laty, czyli archaiczne spektakle, o których da się powiedzieć jedynie, że tak już się dzisiaj nie kręci. Może to banał, ale sztuką jest ożenić stare z nowym. Nie wystarczy nakręcić więcej tego samego; to pójście po linii najmniejszego oporu. Dzisiaj coraz wybredniejsi widzowie już się na taką sztuczkę nie nabiorą.
Na przykład ogromny sukces "Stranger Things" wynika nie tylko z perfekcyjnej stylizacji na lata osiemdziesiąte, do których wzdycha pokolenie dzisiejszych trzydziestoparolatków (a przynajmniej do jego obrazu wyidealizowanego przez amerykańską popkulturę), ale i ze zrozumienia pewnych gatunkowych konwencji, które są sprawnym i strawnym zlepkiem tego, co było kiedyś, z tym, co jest teraz. Przykłady "Cobra Kai", nowych przygód Sabriny albo, jeszcze lepiej, "Miasteczka Twin Peaks", udowadniają dobitnie, że i bezpośrednia, przemyślana kontynuacja, i reboot jedynie inspirowany pierwowzorem, wyciągający zeń nowe znaczenia, mogą wypalić. I to jeszcze jak.
Gorzej wypada niepotrzebne i pośpieszne domykanie niedomkniętego. Zwijanie fabuły "Breaking Bad" przy pomocy filmu pełnometrażowego okazało się zabiegiem cokolwiek zbędnym i był to tytuł znacznie słabszy niż spin-off serialu, "Zadzwoń do Saula". Finał "Deadwood", również przekuty na prawie dwugodzinny film, też okazał się kapiszonem i chyba lepiej było pozostawić tę legendę niedopowiedzianą. Przeważyły, zapewne, kwestie komercyjne. Takie już są prawa rynku.
Rzecz jasna retro miłostki nie ograniczają się jedynie do telewizji i platform streamingowych. Bo choć do kin regularnie powracają dzisiaj dinozaury z parku jurajskiego, Godzilla i inni, to nie jest to klątwa ostatnich lat. Już ostatnia dekada minionego stulecia nafaszerowana była rozmaitymi próbami ożywienia tego, co długo leżało odłogiem. Pamiętacie może takie przeboje jak "Bardzo dziki zachód", tudzież "Rewolwer i melonik"? Nie? I bardzo dobrze.
Podobnie zapomniane są dzisiaj nowe wersje "Starsky’ego i Hutcha" albo "Diuków Hazzardu", pomijając już to, że i same oryginały nigdy nie były u nas specjalnie znane i uznane. Parę rzeczy jednak udało się nawet nie tyle ocalić od zapomnienia, co zbudować dzieła będące, jak "Cobra Kai", sprawnym dopasowaniem do teraźniejszej rzeczywistości cech dla danego tytułu charakterystycznych.
Trylogia o Planecie Małp, krwawy powrót małomównego Michaela Myersa, tudzież lifting Mad Maxa okazały się być prawdziwymi oryginałami o własnej osobowości, chociaż wyrosły z istniejących już, znanych marek. Zapewne nie bez znaczenia pozostaje fakt zaangażowania się w projekt twórców pierwowzoru, ale nie jest to przecież obligatoryjne.
Czy istnieje wobec tego recepta, która pozwala na stworzenie idealnego nostalgicznego tripu? Przepis na serial czy film będący równocześnie hołdem dla przeszłości, jak i całkowicie niezależnym i samodzielnym bytem? Oczywiście, że nie, to tylko mrzonki, ale poszukiwania nie ustają. Kibicujmy im.