Space Jam: Mecz, który ukształtował pokolenie
Guma Turbo do gęby, Tegesy do kieszeni, do plecaka skitrana lipna oranżada (nie zapomnij zgarnąć otwieracza) i można iść do kina. Na co? Na "Kosmiczny mecz", ma się rozumieć.
Bo powiedzmy sobie jasno: kto nie oglądał, ten trąba, że tak pozwolę sobie delikatnie sparafrazować słowa mistrza Gombrowicza. Polscy małoletni miłośnicy amerykańskiej koszykówki i kreskówek, przed przeszło ćwierćwieczem dostali z dalekiego USA prezent, o który nawet nie śniłoby im się poprosić. Oto Michael Jordan staje na parkiecie obok Królika Bugsa i razem toczą bój nie tylko o przyszłość animowanego świata równoległego, który istnieje gdzieś na drugim końcu golfowego dołka, ale i o talenta odebrane sportowej śmietance.
Ba, od początku zalatywało to jedynie marketingowym skokiem na nasze kieszonkowe, ale czy komukolwiek to przeszkadzało? A skąd. Jordan, świeżo po swoim powrocie do Chicago Bulls, był wtedy niczym mesjasz, już nie taki młody bóg koszykówki, któremu za aureolę robiła obręcz od kosza. Chyba nie prowadzono żadnych statystyk mogących dowieść prawdziwości tego stwierdzenia, ale zaryzykuję i powiem, że na początku lat dziewięćdziesiątych był chyba najpopularniejszym człowiekiem na świecie I nie mogły tego zmienić żadne dochodzące niechętnych uszu podszeptywania niewiernych, że nasz idol to mało lubiany przez innych gbur rozpychający się łokciami. Skoro trzyma sztamę z Bugsem, to jest swój.
Dla rzeszy zakochanych fanów odhaczony przed przeszło dwoma dekadami seans "Kosmicznego meczu" był jedynie potwierdzeniem domniemywań o boskości numeru 23, a pielgrzymka do pobliskiego kina (czy też po kasetę do osiedlowej wypożyczalni) istnym wyznaniem wiary. Nie da się przecenić mitotwórczego potencjału filmu Joego Pytki oraz jego roli formacyjnej dla sporej części pokolenia wychowanego tuż po transformacji ustrojowej i zapatrzonego na wszystko, co kolorowe i zachodnie, najlepiej amerykańskie. Dziecięca naiwność i młodzieńcza niewinność pozwoliły myśleć, że ten mariaż świata rzeczywistego z animowanym jest znakiem z niebios, że oto nadeszła nowa era kina, dla którego nie ma żadnych granic. Może i przesadzam, raczej na pewno, przepuszczając "Kosmiczny mecz" przez filtr osobistej nostalgii. Lecz podobnych emocji i mnie, i moim rówieśnikom dostarczała wtedy chyba tylko myśl o rok młodszym i równie niecierpliwie wyczekiwanym, pełnometrażowym "Mortal Kombat". Był to kolejny dowód na istnienie doskonałości i, gdy miało się ze trzynaście lat, najlepszy film na świecie.
Prawdą jest jednak, że chłonęliśmy jak gąbki wszystko, co miało metkę "made in USA", jeszcze zachłyśnięci możliwościami, jakich nie miało starsze rodzeństwo, i nieświadomi konsumenckich pułapek. Lecz nie oznacza to, że nasi koledzy i koleżanki zza oceanu "Kosmiczny mecz" ocenili inaczej, bynajmniej. Nudni krytycy oczywiście kręcili nosami, lecz nie był to film dla państwa dziennikarzy, ale dla Kasi, Michaela, Małgosi i Johna, że tak przywołam Majkę Jeżowską, na której koncercie byłem niedługo wcześniej. Stąd też nie dziwota, że film Pytki z jednej strony zebrał recenzje albo słabe, albo letnie, ale zarobił ćwierć miliarda zielonych, a kawałek "I Believe I Can Fly" szybko stał się najchętniej granym numerem na całym świecie.
Pomysł na połączenie animacji i świata rzeczywistego nie był nowy, ale nadal uchodził za cokolwiek karkołomny. Cóż, nawet Robert Zemeckis, autor "Kto wrobił królika Rogera?", rozumnie przestrzegał producenta filmu, Ivana Reitmana, przed podobnym krokiem, mówiąc, że niemal go to wykończyło. Lecz tak się składa, że obaj zarobili na swoich projektach krocie.
Same plany na film parujący obie ikony, sportu i kreskówek, dojrzewał przez parę lat, bo Jordan i Bugs mieli za sobą występy reklamowe, tyle że machnięto na wszystko ręką po tym, jak ten pierwszy odszedł na emeryturę i zamienił kultowe już buty Nike na baseballowy kij. Kiedy jednak kilka lat później koszykarz założył czerwone spodenki Chicago Bulls raz jeszcze, studio nie czekało długo i czym prędzej zwerbowało Pytkę, żeby, nie zwlekając, ruszał z produkcją.
Nie było to łatwe, bo mało kto chciał grać u boku animowanych postaci i dwumetrowego sportowca, ale kiedy już pochylono się nad stołami kreślarskimi, to półtora roku później miano gotowy film. Zabójcze tempo udało się narzucić dzięki zatrudnieniu aż siedmiuset osób po obu stronach oceanu. Opłaciło się jednak, bo film wyszedł jeszcze na fali medialnego szumu związanego z powrotem Jordana do NBA i, jak już pisałem, zarobił furę pieniędzy.
To powiedziawszy, "Kosmiczny mecz", oglądany dzisiaj, nie oszukujmy się, jest wywołującą nostalgiczny, serdeczny uśmiech ramotą, tak jak przez lata była nią jego oficjalna strona internetowa, nadal zresztą istniejąca (choć dzisiaj już podpięta pod witrynę sequela) i będąca wyjątkowym dokumentem z początku internetu. Stąd nie sposób chyba traktować nadal lubianego filmu Pytki inaczej jak pocztówki z dzieciństwa wysłanej do nas przez nas.
Dlatego ciekawy jestem, jak poradzi sobie "Kosmiczny mecz: nowa era", niby sequel, ale niezależny od oryginału, tym razem z LeBronem Jamesem. Czy pójdą na niego dzisiejsze dzieciaki, dla których Ameryka nie jest już fantazją? Czy raczej ich rodzice, chcąc przypomnieć sobie dawne emocje? Przekonamy się niebawem, bo film debiutuje na ekranach 16 lipca.
Ale sam pomysł nie jest żadną fanaberią zrodzoną z potrzeby chwili, bo plany realizacji sequela narodziły się bezpośrednio po premierze oryginału, myślano nawet, żeby, po tym, jak Jordan odmówił udziału, sięgnąć po mistrza innej dyscypliny sportowej. Brano pod uwagę Tony’ego Hawka i Tigera Woodsa, a nawet i Jackiego Chana. Ale wszystko spaliło na panewce i temat przysechł na lata. Być może potrzebowano narodzin kolejnej gwiazdy?
Cóż, dziś nie ma większej od Jamesa. Co ciekawe, od lat toczy się fanowska i ekspercka dysputa na temat tego, kto jest największym graczem w historii NBA. Z reguły padają wtedy dwa spodziewane nazwiska: pana J. i pana J. Powiem tyle: niech rozstrzygnie o tym kosmiczny mecz.