Zawstydziłem ludzi
- To był szok. Lodowa pustynia, bezkres bieli. Po kilku dniach czułem się jak w jakiejś gęstej zawiesinie między snem a jawą. Ten oniryczny klimat bardzo dawał się we znaki. Nie wyobrażam sobie, jak można tam wędrować samemu - mówi o biegunie północnym Jasiek Mela, najmłodszy na świecie zdobywca obu biegunów i jednocześnie jedyny niepełnosprawny, który tego dokonał.
O Jaśku Meli (ur. 30 grudnia 1988 r.) stało się głośno, gdy w 2004 r. razem z Markiem Kamińskim, Wojciechem Moskalem i Wojciechem Ostrowskim wyruszył na biegun północny. Piętnastoletni wówczas chłopak po amputacji lewego podudzia i prawego przedramienia (Jasiek części kończyn stracił w wyniku porażenia prądem o napięciu 16 tys. woltów, gdy w lipcu 2002 r. schronił się przed deszczem w niezabezpieczonym budynku stacji transformatorowej) został najmłodszym człowiekiem i jednocześnie jedynym niepełnosprawnym na świecie, któremu się to udało.
Jeszcze w tym samym roku, razem z Markiem Kamińskim i Wojciechem Ostrowskim, dotarł na biegun południowy. Przed nim na ten wyczyn nie zdobył się ani nikt młodszy, ani żaden niepełnosprawny. Podróżnik na swym koncie ma także wejście na Kilimandżaro (2008 r.), Elbrus (2009 r.) oraz na El Capitan (2010 r.).
Obecnie Jasiek Mela prowadzi fundację Poza Horyzonty, która za swój cel stawia sobie pomoc osobom po amputacjach. Oprócz zbierania pieniędzy na protezy, fundacja stara się także aktywizować takie osoby m.in. zapraszając je do uczestnictwa w, bliskich i dalekich, wyprawach. Przede wszystkim, by pokonywali oni bariery nie geograficzne, a swoje własne. Właśnie o woli pomagania, pracy w fundacji i o tym, jak udało mu się dojść na bieguny opowiada dziennikarzowi portalu INTERIA.PL.
Marcin Wójcik, INTERIA.PL: Jak Jasiek Mela został najmłodszym w historii zdobywcą obu biegunów?
Jasiek Mela: - To długa historia, a najbardziej wkurzające jest to, że jest w niej wiele punktów zupełnie niewyjaśnionych. Najprościej rzecz ujmując, pewnego dnia, zupełnie nie bezpośrednio, trafiłem na Marka Kamińskiego. Kiedy leżałem po wypadku w szpitalu mając 13 lat, rodzice szukali kogoś, kto mógłby być dla mnie nie "głaskaczem po rączce", ale "kopniakiem w tyłek". Pomyśleli, że takim kimś mógł być właśnie Marek Kamiński. Moja mama znała się z nim z dawnych lat. Dawna znajomość, ale wystarczyło, by uczynić pierwszy krok. Poprosiła go, by mnie odwiedził w szpitalu. To spotkanie niestety nie wypaliło, bo ja miałem wiele operacji, przez które byłem raczej mało komunikatywny (śmiech). A Marek, jak to Marek, zawsze był w drodze. I tutaj pojawia się element "x", czyli dlaczego po czymś takim, czyli nawet nie kontakcie tylko informacji o mnie, Marek wyszedł z propozycją takiej wyprawy? Później dowiedziałem się, że razem z przyjaciółmi zastanawiał się jak mi pomóc. Proteza protezą, ale to tylko narzędzie. Chcieli zrobić ze mną jakiś wyjazd i tak ewoluowały pomysły: polskie góry, spływ kajakowy, Norwegia... W końcu Wojtek Ostrowski, przyjaciel Marka, rzucił pomysł: a może biegun północny? I tak zostało.
Jak zareagowałeś, gdy dowiedziałeś się, że Marek Kamiński chce cię zabrać na biegun?
- Na początku w ogóle nie zrozumiałem o co chodzi. To było moje pierwsze spotkanie z Markiem, parę miesięcy po tym, jak wyszedłem ze szpitala. Chwila rozmowy w dużym biurze podróżnika. Na ścianie wisiała gigantyczna mapa świata z zaznaczonymi miejscami, które Marek już odwiedził. Była tam też tablica, na której były pozapisywane pomysł na rożne wyprawy: lot w kosmos, przeprawa przez dżunglę, nurkowanie w Bajkale. To zrobiło na mnie ogromne wrażenie, ale nadal nie rozumiałem całej tej sytuacji. On nagle wypalił z propozycją wspólnej wyprawy na biegun. To było totalnie odrealnione, bo niby z jakiego powodu mieliśmy razem iść? Absolutnie go nie znam, on nie zna mnie...
- Poza tym, dopiero zaczynałem się uczyć życia na nowo. Po pierwsze, psychicznie akceptować siebie, co szło mi na początku jak po grudzie, a po drugie - czynności manualnych i chodzenia na protezie. A tu nagle pomysł takiej wyprawy: Marek Kamiński i 13-latek bez ręki i nogi pochodzący z przedmieścia Malborka. To niemożliwe! Ale kiedy zrozumiałem, że to propozycja na serio, zacząłem ją rozważać. Nie podjąłem decyzji od razu. Powiedziałem Markowi: "To brzmi genialnie, ale prawda jest taka, że ja nic o tym nie wiem. Wiem, że biegun północny to Arktyka, no bo nie Antarktyda. Że zimno, śnieg, lód, może niedźwiedzie, pingwiny. W sumie nie wiem, które gdzie. To jest za mało informacji. Co to znaczy bardzo zimno? -10 czy - 100 stopni? Nie zamarznę?". Potrzebowałem czasu do namysłu. Marek dał mi kilka książek, dzienników z wypraw. Wojtek Ostrowski dał mi kilka filmów, które nakręcił pod czas wypraw z Markiem, żeby zobaczył o co w tym wszystkim chodzi. Dopiero tydzień czy dwa po tym spotkaniu podjąłem decyzję. Nadal pełen wątpliwości, powiedziałem: zacznijmy.
Jak myślisz, dlaczego jeden z najlepszych polarników na świecie chciał iść na biegun z tobą?
- Głęboko wierzę w to, że w życiu każdego z nas jest tak, że gdy spotykamy ludzi, to coś sprawia, że przy jednych się zatrzymujemy, a przy innych nie. Chyba wszystkich najważniejszych ludzi w moim życiu spotkałem przez niezwykłe zbiegi okoliczności. No, może nie licząc rodziców (śmiech). To nie były planowane spotkania, tylko opóźniony tramwaj, wyjazd, na który miałem nie jechać... To jest chyba powód, dlaczego akurat ja zostałem przez Marka wybrany na taką wyprawę. Nie sądzę, by on wtedy jeździł regularnie po szpitalach. Być może doszedł do takiego etapu w życiu, kiedy wyprawy robione dla niego samego przestały mu wystarczać. I jak to zazwyczaj bywa, mistrz zaczął szukać swojego ucznia. Może pomyślał, że wyprawa z tym chłopaczkiem bez ręki i nogi będzie większym wyzwaniem niż iść znów na ten biegun z zamkniętymi oczami. Na pewno było to dla niego ogromne wyzwanie.
A dla ciebie? Nie bałeś się?
- Miałem ogromne obawy, czy w ogóle dam sobie radę. To nie było tak, że Marek podsunął mi papiery i powiedział: "Podpisujesz, to jedziesz". Bo tak naprawdę, jedyne co mógł mi zagwarantować, to że zaczniemy się przygotowywać. Nie było wiadomo, czy mój organizm da sobie radę i czy znajdziemy sponsorów. My trenowaliśmy, ale nie wiedzieliśmy co będzie dalej. To nie była żadna obietnica. To była próba. A półtoraroczny okres przygotowań do wyprawy był pełen momentów zwątpienia, bo nie było żadnego pewnika, że się uda pojechać. Dodatkowo spotkaliśmy jeszcze ludzi, którzy nas od tego pomysłu odciągali.
Dlaczego niektórzy chcieli was zniechęcić?
- Marek stworzył zespół konsultantów, w skład którego wciągnął ludzi z rożnych dziedzin: kardiologa, chirurga naczyniowego, fizjoterapeutę, protetyka i jeszcze kilku innych. Każdy z nich miał mnie przebadać i w pewnym momencie podpisać, że np. z moim sercem będzie ok. Jedna z kobiet, która była w tym zespole wycofała się z niego, mówiąc wprost, że weszła do niego po to, by odciągnąć nas od tego projektu. Uważała, że to jest niebezpieczne, że to jest zbędne ryzyko. Cenię ją, bo nie sabotowała wyprawy, ale takie sytuacje sprawiały, że czasem wątpiłem w to, czy wyprawa ma sens. Teraz uważam, że miała sens nie tylko dlatego, że się udała. Poznałem Marka dosyć dobrze i wiem, że to nie jest gość, w przeciwieństwie do wielu podróżników, który bazuje na szczęściu. Jest bardzo wiele osób, które wracają z wypraw, jeżdżą po kraju i opowiadają, jak im świetnie poszło pokazując zdjęcia, na których ledwo uszyli z życiem. Uważam, że śmierć w górach z powodu swojej głupoty, a to jest najczęstszy powód, to żadne bohaterstwo. Ogromnie cenię w Marku to, że nigdy nie idzie po trupach do celu. Najważniejsze zawsze było bezpieczeństwo. Wiem, że to prędzej ja bym nalegał, byśmy szli dalej.
Ile trwa wyprawa na biegun?
- Wszystko zależy od punktu, w którym się startuje. Jest kilka technik. Można wykonać trawers Arktyki czy Antarktydy - wtedy idzie się od jednego brzegu, przez biegun, do drugiego. To jest najbardziej sportowa droga, można powiedzieć, że jedyna prawdziwa. Drugą drogą jest dążenie od brzegu do bieguna i wracanie jakimś środkiem transportu. A jeszcze inną jest wyznaczenie sobie jakiegoś odcinka do pokonania. Nasze wyprawy był właśnie taką pigułą, kwintesencją. Ale na pewno nie były to wyzwania sportowe. Nie osiągnęliśmy czegoś niesamowitego pod względem wysiłku, bo na biegunie północnym pokonaliśmy odcinek o długości 100 km, a na południowym - 200 km. Chociaż dla mnie ten czas, 10 dni w przypadku pierwszej wyprawy i 15 dni na drugiej, był wystarczający bym dostał w kość. Niemniej jednak, to było niesamowite.
Jak tam jest?
- Bardzo dziwnie. Zupełnie inaczej, niż się spodziewałem. Przed wyprawą, tak naprawdę, nie miałem pojęcia, jak tam będzie, czy mój organizm da sobie radę: czy nie skostnieją mi palce i nie będę się w stanie ruszyć? Nie było żadnych możliwości przetestowania tego, bo jedyna opcja to pojechać w podobne warunki, czyli właśnie tam. To był dla mnie szok. Lodowa pustynia, bezkres bieli. Po kilku dniach czułem się jak w jakiejś gęstej zawiesinie między snem a jawą. Ten oniryczny klimat bardzo dawał się we znaki. Nie wyobrażam sobie, jak można tam wędrować samemu. Chyba bym zwariował. Przy pierwszej wyprawie, na biegun północny, wydawało mi się, że to będzie przede wszystkim trud fizyczny. I był, ale największym wyzwaniem był wysiłek psychiczny. Wszechobecna biel poprzecinana tylko wstęgami szczelin, z jednej strony, jest bardzo wyzwalająca. Z drugiej strony, przestrzeń potrafi przytłaczać.
Dlaczego?
- To jest trochę tak jak z wolnością. Dlatego, że na takiej wyprawie jest niesamowicie dużo przestrzeni, w każdym tego słowa znaczeniu: przestrzeni wizualnej, ale także przestrzeni dla myśli. Wstajemy rano, ubieramy się, jemy liofilizowane śniadanie, kończymy codzienne notatki w zeszyciku. Potem pakujemy wszyscy śpiwory oraz namioty na sanie i zaczynamy iść. Obieramy kurs i jeżeli nie mijamy żadnych szczelin, a one po drodze raz się piętrzą jedna za drugą, a czasami nie ma ich w ogóle, to zwyczajnie człapiemy prosto przed siebie. Z jednej strony jest to wysiłek fizyczny, a z drugiej jest to w zasadzie cały dzień na przemyślenia. O ile na początku to jest wyzwalające, o tyle później staje się to przymusem.
O czym myślałeś, gdy człapałeś przez biegun?
- Na pewno nie o przestrzeni wokoło. Ona jest zbyt monotonna, powtarzalna, by skupić uwagę człowieka na dłuższą chwilę. To było dla mnie trudne i odkrywcze, bo nie przypuszczałem wcześniej, że to mogłoby stanowić taką trudność podczas wyprawy. Z początku robiłem sobie "dzienny plan przemyśleń" - taki spis rzeczy, o których będę rozmyślał. Później, gdy te wszystkie najważniejsze rzeczy były przemyślane po pięć razy, musiałem knuć przemyślenia nieco na siłę, by zająć głowę. Przypominałem sobie książki, które przeczytałem, scenariusze gier komputerowych... Pewnego dnia wymyśliłem, że skoro cały mój ruch to jest takie monotonnie regularne a-b, a-b, lewa-prawa, lewa-prawa, narta za nartą, to układało mi się to w ciekawą rytmikę. Skojarzyło mi się to z modlitwami. Właściwie, to sam nie wiem, kiedy się tyle wymodliłem, co na tych wyprawach (śmiech). W największym szoku byłem jednak, kiedy na konferencji prasowej po wyprawie ktoś zapytał Marka jak on sobie radzi z tą monotonią. Odpowiedział, że układa swój ruch w rytm modlitwy i odmawia różańce. Wtedy pomyślałem: "Stary, szliśmy obok siebie i obaj odmawialiśmy różańce, nie mając pojęcia co robi drugi!".
A kiedy już doszliście do bieguna północnego, to co tam zobaczyłeś?
- Nic, białą pustkę. Teoretycznie, byłem na to przygotowany. Wiedziałem, że ta kraina lodowa porozdzielana jest na kry, które się cały czas przesuwają, dryfują w jedną albo drugą stronę. Gdybyś poszedł na sam biegun, GPS pokazałby ci gdzie to jest, wbił tam flagę i siedział przy niej dobę, to 24 godziny później przesunąłbyś się według GPS-u nawet o 15-20 km. To jest miejsce zupełnie symboliczne. Pamiętam jedno z pierwszych zdań, które tam wypowiedziałem. Najpierw do kamery powiedziałem, że jest fajnie (na ów czas najbardziej wysublimowany przymiotnik jaki znałem). Ale potem powiedziałem chłopakom, że tyle się męczyliśmy, tyle dni przygotowań, po to żeby zobaczyć zaspę ze śniegu i lodu, jakich setki czy tysiące po drodze. Dopiero potem zrozumiałem, gdzie tak naprawdę jesteśmy i co oznacza to miejsce.
Z tego co mówisz, łatwo nie było, ale jednak nie zrezygnowałeś. Co cię mobilizowało, by cały czas iść?
- Przede wszystkim to, że strasznie dużo pracy zostało już w to włożone. Nie tylko naszej czwórki. To tak jak w zespole jest frontman, ale są jeszcze dźwiękowcy na backstage'u. Oprócz nas było też wielu ludzi, bez pracy których nie wyruszylibyśmy na tę wyprawę. Wiedziałem, że mogę powiedzieć, że wymiękam i nikt nie będzie miał mi tego za złe. Ale gdybym powiedział, że mam to gdzieś, bo mi się nie chcę, czułbym, że zawodzę nie tylko siebie, ale także ich i marnuję tę pracę.
- Drugim czynnikiem było poczucie, że nie robimy tego tylko dla siebie, żeby się wozić po festiwalach i mówić jacy to jesteśmy genialni, bo pod względem wyczynu przejście stu kilometrów po lodzie to nic niezwykłego. Co innego dla osoby niepełnosprawnej, wątpiącej w swoje możliwości. Nie wiem, czy to moja zaleta czy wada, ale jestem cholernie uparty. Jednak bez upartości takie rzeczy się nie udają. Postanowiliśmy pokazać, że wszyscy ci, którzy uważają, że nam się nie uda, są w błędzie, a wszystkim innym, że sami mogą walczyć o swoje marzenia. Muszę przyznać szczerze i pokornie, że przed wyprawą, gdy Marek opowiadał, że jest właśnie taki cel, to ja podchodziłem do tego z przymrużeniem oka. Ale kiedy wróciliśmy z wyprawy, zaczęliśmy dostawać masę listów i maili. Byliśmy zapraszani na spotkania. Dla mnie to było dziwne, że ludzie chcieli byśmy o tym opowiadali. Nie tylko o tym ile było stopni, w co byłem ubrany, ale bym się dzielił swoim osobistymi przeżyciami.
Czemu chcieli to wiedzieć?
- Ludzie pisali, że to daje im kopa. Ktoś, komu się wydawało, że ma przekichane, bo mu się nie chce czy ma mało pieniędzy, kiedy zobaczył, że ktoś niepełnosprawny daje sobie radę, dostał kopa do działania. Nie żeby zaraz wyruszyć na biegun, ale by wyznaczać sobie cele małymi krokami. Nie myślałem, że ta wyprawa jest aż tak symboliczna. Przyznam szczerze, że wyprawa na biegun północny była dla mnie wyprawą czysto egoistyczną, gdzie ja chapałem dla siebie. Ja chciałem sobie udowodnić, że jestem twardziel, że nie wymięknę, że dam sobie radę. Potem zmieniło to swój wymiar. Zrozumiałem, jak bardzo ludzie potrzebują po prostu przykładu. Nie gadania, ale dowodu, że się da. Jeżeli jakiś chudziutki chłopczyk, bez ręki i nogi w wieku 15 lat wlezie na biegun, to rzeczywiście i oni mogą zacząć. To był początek naszej drogi do zawstydzania ludzi. Mówię: "Stary masz dwie ręce, dwie nogi, a czegoś tam nie robisz. Nie dlatego, że los tak chciał, tylko dlatego że ci się nie chce i szukasz wymówek. Więc bierz się w garść albo bądź dalej takim kaleką, bo kalectwo to stan umysłu, bariera, którą sobie tworzysz. A jak chcesz, to przełam to, tak jak my".
Zdobycie bieguna północnego zmotywowało cię do wyruszenia na południowy?
- Po pierwszej wyprawie absolutnie nie mieliśmy zamiaru, by iść na drugi biegun.
Dlaczego?
Byliśmy okrutnie zmęczeni. Na wyprawie byłem kompletnie wyprany z sił i wkurzony już po tym, jak musiałem wyjść z jedynego przyjemnego miejsca tam, czyli mojego śpiwora i ubrać po pięć warstw spodni i kurtek. Fatalna była też pogoda. Na biegunie często występuje zjawisko nazywane whiteout, które sprawia, że w powietrzu tworzą się kryształki lodu i ledwo widać czubek własnego nosa. Zdarzało mi się, że człapałem do przodu, patrzyłem pod swoje buty i wpadałem w zaspę śniegu, której nie widziałem. Były momenty, kiedy czułem się niebezpiecznie i najchętniej znalazłbym się gdziekolwiek indziej, tylko nie tam. To nie jest tak, że udało nam się z palcem w nosie dojść na biegun. To był cud.
Czemu tak uważasz?
- Najtrudniejszą z zastanych tam sytuacji był ogromnie silny dryf. Lód, po którym szliśmy, cały czas się przesuwał, pechowo w kierunku południowym. A my mieliśmy jasno wyznaczony czas powrotu - po 10 dniach miał przylecieć po nas samolot i zgarnąć nas stamtąd, gdzie będziemy. Był taki moment, że mieliśmy dwa dni do końca wyprawy, a od dwóch dni staliśmy w miejscu. To, co udało się nam przejść w ciągu dnia, minus to, co nas w międzyczasie cofnęło i minus to, co w nocy jeszcze dociągnęło dawało równe zero. Do bieguna zostało nam chyba 22 km i marne szanse, że coś się zmieni. Ale cudem się zmieniło, wiatr ustał, a nam się udało dojść. Prawdę mówiąc, rzutem na taśmę. Ostatniego dnia szliśmy i szliśmy i zamiast normalnie się położyć spać wieczorem, rozstawiliśmy namioty, zjedliśmy kolację, spakowaliśmy się i ruszyliśmy dalej, byle się tylko wyrobić. Gdy wróciliśmy z bieguna, ostatnią myślą było, by pełznąć dalej. Ale później, gdy zobaczyliśmy, jaki plon przyniosła ta wyprawa, zaczęliśmy się zastanawiać nad drugim biegunem. Marek stwierdził, że to byłoby świetne dopełnienie. Stwierdził, że jeżeli robić to kiedykolwiek, to w tym samym roku. Mieliśmy pół roku na przygotowanie się do wyprawy. Jakimś cudem starczyło.
Która wyprawa, na biegun północny czy południowy, była dla ciebie trudniejsza?
- Biegun północny na tle innych wypraw jest unikalny, bo był pierwszy. To jest jedyny i tak naprawdę najważniejszy argument. Każda kolejna wyprawa byłą trudniejsza technicznie, bo na południowym mieliśmy 200 km do pokonania w trudniejszych warunkach atmosferycznych. Tam jest wysoko, jest mniej tlenu, jest mniejsze ciśnienie i cały czas wieje wiatr. Zawsze w tym samym kierunku - w twarz. Na biegunie południowym było po prostu dużo trudniej. Wiedziałem jednak, co mnie tam może czekać, więc psychicznie czułem się dużo silniejszy.
Jak bardzo biegun południowy rożni się od północnego?
- Na północnym lód, po którym się idzie ma grubość 1,5 metra, a na południowym - jakieś 1,5 km. Pod północnym jest morze, a południowy jest kontynentem. Tam nie ma żadnych dryfów, lód nie pęka tak spontanicznie, choć w niektórych rejonach jest mnóstwo nawet kilkusetmetrowych szczelin. Sama droga jest jeszcze bardziej monotonna.
Ale za to, na samym biegunie jest coś więcej niż tylko śnieżna zaspa...
- ...o tak! To był ogromny motywator. Już kilkanaście kilometrów przed biegunem na horyzoncie pojawił się jakiś mały punkcik i to jest niesamowite, jak bardzo to zmienia nastawienie człowieka. Generalnie na biegunie nie widzisz, gdzie idziesz, wydaje ci się, że chodzisz w kółko. Masz tylko GPS, ale wierzyć takiemu urządzeniu? A tam, jak widzisz ten punkt, to myślisz: "Tak, tam właśnie idę" i lgniesz do tego miejsca. To było jak podmuch wiatru w żagle na tym lodowatym morzu.
Który z biegunów bardziej ci się podobał?
- Północny jest dużo ciekawszy. Nieziemsko piękne rzeźby lodowe, które wyrzeźbił sam Bóg, pełne kolorów, od błękitnego po szmaragdowy. Może to mały zakres kolorów, ale tam ich tak brakuje, że i to cieszy oko. Za to zanim dotrzesz na południowy, to trzeba przelecieć przez całą Amerykę Południową z krótszymi i dłuższymi przystankami po drodze, np. w Punta Arenas na południu Chile czekaliśmy dwa tygodnie na samolot. Sporo czasu, by ten teren poznać. To był dodatkowy smaczek tej wyprawy.
Chciałbyś jeszcze wrócić na bieguny, albo przynajmniej na jeden z nich?
- Wrócić może nie, bo i po co? Jest tyle innych miejsc na ziemi, nawet takich śnieżno-lodowych. Oczywiście, gdybym miał okazje, to bardzo bym chciał, ale jakbym miał sam wybierać, wybrałbym inne miejsce. I tak nie starczy mi w ciągu życia czasu, by zobaczyć wszystkie miejsca.
Czyżbyś stał się najmłodszym zdobywcą biegunów mimo woli?
- Trochę tak. Przynajmniej w niektórych sytuacjach. Na pewno nie był to mój plan, czy wielkie marzenie. Niektórzy nawet sugerowali, że był jakiś konkursik, a ja zostałem wybrany... Zupełnie nie. Ta historia nawet dla mnie jest dość tajemnicza i w życiu bym w nią nie uwierzył, gdyby ktoś mi ją wywróżył rok wcześniej. Wziąłbym takiego wróżbitę za wariata.
Czego nauczyły cię wyprawy na biegun?
- Konsekwencji, ale też niepoddawania się. Nie przejmowania się zdaniami ludzi, że coś jest bez sensu, że coś jest niemożliwe, że się nie da. Takie zdania nawet czasami wpływają na mnie mobilizująco. Myślę sobie: "Ja wam ludzie pokaże czy się da czy się nie da!". Ktoś może uważać jedno, a ty coś innego...
- Obecnie jeżdżę do ludzi po wypadkach, do szpitali i do domów dziecka, gdzie czekają osoby potrzebujące dobrego słowa, a czasem kopniaka w tyłek. Narzędziem do pracy jest historia mojego życia i wszystkiego, co się wydarzyło. I nikt mi nie powie: "Ty, stary, bo ty gadasz głupoty". To, co mówię, to są przykłady z mojego życia. Mam dowód na to, że po wypadku można się podnieść. Dowód na to, że nie pochodząc z zamożnej rodziny można spełniać swoje marzenia, nawet te kosztowne. Do pierwszych wypraw zostałem zaproszony, do kolejnych to już ja zapraszałem innych. Niezależnie, jak wygląda twoje życie, ty masz na to życie wpływ. To są konkrety, a nie zdania przeczytane z książki. To nadaje sens temu, co się wydarzyło.
O jakiej podróży marzysz?
- Kiedyś pojechałem na spotkanie z jednym z podopiecznych naszej fundacji, do małej miejscowości pod Łodzią. Przyjechałem na wizytę trochę, by chłopaczka kopnąć w tyłek, a trochę by pobyć z nim i z jego rodzicami. Zawsze bardzo mnie cieszy to, że ludzie mnie przyjmują bardzo ciepło. Zawsze obiad, rozmowa z całą rodziną. Pamiętam taki moment, kiedy oni mi powiedzieli, że ja to mam takie fajne życie: wędrówki, podróże na krańce świata, spektakularne wyzwania... A oni, życie jak życie, rodzina jak rodzina, miejscowość jak miejscowość. Taki banał. Zupełna monotonia, normalność. Ja im wtedy powiedziałem, że mam wrażenie, że wszystko w życiu jest podróżą. A taką najbardziej niezwykłą podróżą, jaką możesz odbyć, którą powinieneś odbyć, jest misja stworzenia rodziny.
- Uważam, że podróże bywają czymś niezwykłym, bywają poszukiwaniem siebie. Ale bardzo często bywają ucieczką. Często człowiek biega, z pozoru czegoś szuka, ale nic nie znajduje. Bardzo często podróżnicy są nieszczęśliwymi ludźmi, którzy jakoś szukają, szukają i nic nie odnajdują, albo odnajdują coraz mniej. Są daleko od siebie i innych. Świetnie jest jeździć po świecie, ale najbardziej na świecie to ja bym chciał osiąść w jednym miejscu, założyć rodzinę i mieć poczucie, że robię coś naprawdę dobrego, czyli być w stanie przelewać swoje wartości na takiego małego ludzika. Bardzo mi się podoba, że w fundacji robimy dużo dobrych rzeczy, czasem spektakularnych, szokujących. "Damy radę, patrzcie zrobimy kosmiczne rzeczy" - mówimy. Ale najbardziej mi się marzy, by mieć swoje małe, ale najważniejsze cele. Żeby potrafić zmieniać siebie, w takich drobnych rzeczach, by nie zawodzić siebie, swojej ukochanej dziewczyny Ani. By nie zawsze być wielkim Jaśkiem Melą, wielkim podróżnikiem, tylko być po prostu fajnym chłopakiem, który dba o porządek wokół siebie i żeby nigdy nie zatracić w sobie umiejętności zauważenia tego, co w człowieku ważne. Wokół nas panuje straszny syf. A tak naprawdę jest dużo fajnych, prostych rzeczy, których warto się trzymać. Komplikujemy sobie życie, zapominając co jest ważne i jak bardzo łatwo jest w życiu osiągnąć szczęście. Strasznie chciałbym się nie zatracić w tych duperelach. Mam obok siebie najbardziej niezwykłą kobietę na świecie i dużo więcej mi do szczęścia nie trzeba.
Czy paradoksalnie nie jest tak, że tzw. zwykli ludzie zazdroszczą wielkiemu Jaśkowi Meli życia, a ty im?
- Dokładnie tak jest. To, co robię jest rzadsze, dlatego wydaje się bardziej niezwykle. Ale zdecydowanie ja im zazdroszczę tego, że są w jakimś swoim miejscu. Naprawdę dużo cenniejsze niż podróżowanie jest poczucie tego, że masz miejsce, w którym jesteś potrzebny. W którym czujesz się swój, w którym ty coś dostajesz, ale też coś od siebie dajesz, a nie tylko jeździsz z miejsca na miejsce, kolekcjonujesz.
- Każdy człowiek ma jakąś niesamowitą historię życia, o czym przekonałem się masę razy. Niektórym wydaje się, że chłop z biednej dzielnicy nie może nic wiedzieć o życiu, bo co on mógł przeżyć? Często okazuje się, że tacy ludzie mają niewiarygodne przeżycia. Ale jest i na odwrót, często spotyka się ludzi bogatych, prowadzących pozornie fantastyczny tryb życia, w których oczach widać egzystencjalną pustkę. Chcą zrobić coś coraz większego, kupić coś coraz droższego, a potem stają się więźniami rzeczy, zależności, sytuacji. Ja niewiarygodnie sobie cenie swoją wolność.
Czy postrzeganie ciebie, jako chłopaka bez ręki i nogi, który zdobył oba bieguny i parę gór bardziej cię wkurza czy pomaga w prowadzeniu fundacji?
- I jedno, i drugie. Bardzo mnie wkurza, bo nie jest kwintesencją tego, kim jestem. Z drugiej strony, jasne, że ułatwia mi to pracę. Otwarte ścieżki do mediów przekładają się na pozyskanie partnerów czy promowanie tego, co robimy. Staram się ugrać na tym coś dobrego, dawać coś innym ludziom.
- To, że akurat ja miałem okazje pójść na taką czy inną wyprawę, to był ten "nieprzypadkowy przypadek", ale to nie ja o tym postanowiłem. Owszem, nie powiem, bardzo dużo pracy w to włożyłem, ale ja dostałem szansę. Mało kto ma tak, że przychodzi do niego Marek Kamiński i mówi: "Stary, teraz to jest ten moment, masz okazję. Powiedz tak albo nie". Najtrudniej jest zrobić w życiu pierwszy krok i się zebrać do działania. Ja miałem łatwiej, tak więc w bardzo małej części jest to moja zasługa. Dla mnie dużo ważniejsze jest to, jakim jest się człowiekiem. To, na co ty sam sobie zapracowałeś. Dlatego tak cenię sobie wyjazdy autostopowe z moją dziewczyną. Kiedyś jeździłem do niej stopem przez całą Polskę, teraz jeździmy wspólnie w różne miejsca. Może nie są to wyjazdy tak spektakularne, może póki co nie na krańce świata, ale w pełni nasze. Osobiście najbardziej cenię takie osoby, które nie mają silnych pleców, genialnych sponsorów, tylko są cholernie uparte w tym, co robią i mają przekonanie, że to co robią, jest tego warte.
A ty, co chciałbyś robić?
- Bardzo odnajduję się w prowadzeniu fundacji. Przede wszystkim dlatego, że pracuję z niesamowitymi ludźmi i bardzo wiele się przy tym uczę. Z jednej strony konkretnych rzeczy, organizowania różnych wydarzeń i wyjazdów, ale i ułatwiania naszym podopiecznym powrotu do normalnego życia. Uczę się także cech, które nie są we mnie mocno zakorzenione, np. punktualności czy bycia bardziej obowiązkowym.
- Mam poczucie, że nasza praca jest wartościowa, bo zmienia życie ludzi. Czasami małymi krokami, a czasami takimi księżycowymi. Gdy spotykam ludzi, których los ciężko doświadczył i stracili nadzieję, a potem widzę ten promyk w oku i przelatujące myśli "może jednak nie jest tak źle", to aż chce się żyć. A gdy potem dzięki naszej pracy stają znów na swoje nogi (choć jedna bywa metalowa), to nam samym udziela się ta radość. Kapitalnie jest czuć się potrzebnym. Czasem ludzie pytają, co ja robię dla siebie. Dla mnie działanie w fundacji, pomaganie jest absolutnym egoizmem. To jest tak, jak pisał Anthony de Mello, że każde zachowanie człowieka jest w jakiś sposób egoistyczne. Kiedy dajesz na tacę, to trochę by komuś pomóc, a trochę dla siebie, by ten plusik dopisali ci w niebie. Kiedy robisz coś dobrego zupełnie bezinteresownie, to robisz to też dla siebie, bo się wtedy czujesz wartościowym gościem. I nie ma w tym absolutnie nic złego. Ja uważam, że ludzie powinni być egoistami. Powinni tylko używać do tego swojego poczucia bycia dobrym i faktycznie sensownych narzędzi, prowadzących stricte do dobrych uczynków. Dla siebie i innych.
Dziękuję za rozmowę.