Byłem egzekutorem

Z Janem Bohdanem Chmielewskim o działaniu grup egzekucyjnych Armii Krajowej i partyzantce w Puszczy Augustowskiej rozmawia Andrzej Wróblewski.

Jan Bohdan Chmielewski/fot. Zbigniew Furman
Jan Bohdan Chmielewski/fot. Zbigniew FurmanPolska Zbrojna

- Ze wspomnień Dąmbskiego rzeczywiście powiało grozą. Pytanie, jak bardzo są one podkoloryzowane? Czy ich autor chciał odbrązowić Armię Krajową, czy może na swoim przykładzie opowiedzieć bez ogródek o tym, co z człowiekiem może zrobić wojna? Tego już się nie dowiemy - jego intencje pozostaną w sferze domysłów. Nie ulega jednak wątpliwości, że skala tego typu wynaturzeń, którym sprzyja przecież każda wojna, zależała od wielu elementów: od nastawienia miejscowej ludności, od sposobu działania okupanta, a także od morale partyzantów i postawy ich dowódców.

Dąmbski tak opisuje jednego ze swych kolegów: "Gdy tylko zobaczył Ukraińców, oczy wychodziły mu na wierzch (...) i robił wrażenie człowieka, który dostał obłędu. (...) Z niesłychaną wprawą rozpruwał im brzuchy lub podrzynał gardła, aż krew tryskała po ścianach...".

- U nas, na Grodzieńszczyźnie i w Puszczy Augustowskiej, takie rzeczy były nie do pomyślenia, bo nie istniały aż takie animozje narodowościowe. Również stosunek do okupanta - czy to sowieckiego, czy niemieckiego - nie był wcale jednoznacznie nienawistny. Byłem świadkiem wielu zdarzeń, które mnie, młodemu wtedy chłopakowi, mogły namieszać w głowie. Widziałem upadek i ucieczkę polskiego wojska, a zaraz potem radość jednych i przerażenie drugich, gdy wchodziła Armia Czerwona. Widziałem ten entuzjazm, gdy po wywózkach na Sybir przyszła, niemal jak wyzwolicielka, armia niemiecka. Minęły kolejne trzy lata i znowu zobaczyłem radość, gdy pojawili się Rosjanie. Nie życzę nikomu, żeby w tak krótkim czasie i w tak młodym wieku musiał się rozeznawać, kto z kim i dlaczego przestaje.

- Wbrew wielu przekonaniom niekoniecznie zależał od narodowości. Duże znaczenie miało pochodzenie społeczne. Polski patriotyzm kwitł głównie na dworach i wśród miejskiej inteligencji, zwłaszcza tej grodzieńskiej, natomiast wieś była nastawiona obojętnie lub niechętnie, ale na pewno nie wrogo. Innymi słowy, zawsze ten kawał kiełbasy dostawaliśmy - nie musieliśmy go brać siłą, tak jak to bywało na kresach południowych. I już sam ten fakt powodował, że wojna partyzancka nie miała aż tak brutalnego oblicza. Oczywiście, gdy trafiał się Polak, który administrował jakimś niemieckim majątkiem i nie chciał się podzielić swoimi zapasami, to dostawał po gębie i następnym razem już sam z siebie oferował jakieś jadło. Ale nikomu nie przychodziło do głowy, żeby go za tego typu kolaborację z Niemcami karać śmiercią.

- Mało tego, nawet gdy robiliśmy najazdy na majątki czy leśniczówki prowadzone przez Niemców, to stawialiśmy ich pod ścianę, zabieraliśmy broń i żywność, ale żadnej krzywdy im nie robiliśmy. Pamiętam nawet, jak któregoś dnia, dobrze uzbrojeni, wyposażeni w granaty, zasadziliśmy się na niemiecki transport, który zaopatrywał posterunki żandarmerii. Starannie przygotowana zasadzka, a tu nagle okazuje się, że za całą ochronę tego transportu robi dwóch niemieckich żandarmów, starszych panów, którzy nie mieliby z nami żadnych szans. No i po prostu ręce nam opadły. Zeszliśmy ze zbocza wąwozu, wzięliśmy co należało, a oni nawet nie próbowali się bronić.

Zabawa w partyzantkę?

- No, może nie aż tak, choć zdarzały się i zabawne rzeczy - oczywiście z dzisiejszego punktu widzenia. Pamiętam, jak pojechałem kiedyś do Grodna i pochwaliłem się tam jednemu z kolegów, że współpracuję z partyzantką. Dwa tygodnie później - a mieszkałem wtedy w u ciotki w Dąbrówce, na południowym skraju Puszczy Augustowskiej - przyszedł list, wysłany normalnie wtedy działającą pocztą, w którym tenże kolega pisał, że chciałby wstąpić do partyzantki i liczy na to, że mu w tym pomogę. Aż nie chcę myśleć, co by się stało, gdyby otworzył go jakiś niemiecki policjant. Ogólnie jednak rzecz biorąc, nie przeprowadzaliśmy żadnych spektakularnych akcji. Z wojskowego punktu widzenia Puszcza Augustowska leżała jakby odłogiem. Nie było tam żadnych szlaków kolejowych, żadnego przemysłu czy nawet magazynów. Nasza działalność polegała głównie na zdobywaniu broni, a nawet nie tyle broni, co amunicji.

- To pewnie też, ale właściwie nie miałem innego wyjścia. Jesienią 1943 roku przyszedł do naszej chaty sołtys i powiedział, że musi wyznaczyć kontyngent młodych ludzi, którzy wyjadą na roboty do Niemiec. Decyzja była krótka. Znałem wiele osób z partyzantki, więc nie miałem problemu z nawiązaniem z nimi kontaktu, i już zimę z 1943 na 1944 rok spędziłem w lesie. To było zgrupowanie Mikaszówka-Brożany. Kwatera w głębokiej puszczy, pośród bagien, tak że nieraz sami mieliśmy trudności, żeby do niej trafić. Warunki były tam straszne: ziemianki przykryte darnią, po jednej stronie prycze, po drugiej stronie prycze, tu dwunastu chłopa i tu dwunastu chłopa. Nie było gdzie się umyć. I jeszcze ten straszliwy odór samogonu i machorki. Nie powiem, żeby była tam tak zwana fala, ale pojawienie się takiego gówniarza stało się okazją do kpin i zaczepek. A pasowaniem na mężczyznę było oczywiście wypicie tego obrzydliwego samogonu i zapalenie śmierdzącej machorki.

Rozprężenie? Brak dyscypliny?

- Trzeba zważyć, jacy ludzie wstępowali tam do partyzantki. To nie byli kryształowi patrioci, którzy kierowali się wyłącznie ideowymi motywami. Większość stanowili osobnicy, których do lasu zagnały jakieś kłopoty: ten nielegalnie ubił świnię, tamten musiał się ukrywać, a jeszcze innego podejrzewano o szaber. Jako Polakom trudno było im odmówić udziału w partyzantce. Dostawali broń i stawali się użyteczni.

Jan Bohdan Chmielewski/fot. Zbigniew Furman
Polska Zbrojna

Często był Pan wyznaczany do zadań bojowych?

- Tak samo jak inni. Ale sytuacja zmieniła się już niebawem po przejściu frontu, wiosną 1944 roku. Zginął nasz dowódca i nie bardzo wiedzieliśmy, jak się zachować: czy wyjść z lasu, a jeśli tak, to z bronią czy bez niej. W końcu zdecydowaliśmy, że z bronią. Pamiętam, że natknąłem się na kozacką konnicę. Jeden z żołnierzy zobaczył u mnie pistolet i kazał mi go natychmiast wyrzucić - pewnie wiedział, czym to może grozić. W każdym razie niektórzy z nas uznali, że wojna się skończyła i przeszli "do cywila". Ja należałem do tej grupy, która pozostała w konspiracji.

Czy głównym jej zadaniem była eliminacja tych, którzy zaczęli kolaborować z nowymi władzami?

- Nie wiem, czy głównym, choć z mojego punktu widzenia mogło to tak wyglądać. Któregoś dnia - a mieszkałem wtedy u matki, pod Grodnem - łącznik przekazał mi rozkaz, że mam doprowadzić grupę egzekucyjną do domu kolaboranta mieszkającego w sąsiedniej wiosce, na którym miał być wykonany wyrok. Gdy po zmierzchu przybyłem na umówione miejsce, skryty za krzakami, zobaczyłem kilku ludzi ubranych w mundury czerwonoarmiejców. Byłem zszokowany, ale po chwili spostrzegłem umówiony znak. Podprowadziłem ich pod dom tego człowieka, Polaka, który komunizował już przed wojną, a teraz przyjął sołectwo i pewnie za to miał być zlikwidowany. Wywołali go po rosyjsku i, zgodnie z planem, wyprowadzili dwa kilometry od domu - tam odczytali mu wyrok i zastrzelili.

Strzelała jedna osoba?

- Nie, co najmniej trzy. I ja też strzeliłem...

- Ona jedna w całej rodzinie wiedziała, że nadal jestem w konspiracji, i na pewno się domyśliła. Kiedy nocą wróciłem do domu, nic jej nie mówiłem, ale rano we wsi powstało wielkie poruszenie. Zobaczyła wóz, którym wieźli tego faceta, uczepione do tego wozu czworo czy pięcioro dzieci, lamentującą kobietę i wylegających na drogę, przeklinających ludzi. Zapytała tylko: "To ty?", a ja nie odpowiedziałem ani tak, ani nie. I zobaczyłem w jej oczach okropny żal, jakby z wielkim wyrzutem pytała mnie "dlaczego?"...

Czy Pan też zadawał sobie to pytanie?

- Rozterki przyszły trochę później. Wtedy byłem dumny, że mogę uczestniczyć w poważnych zadaniach, że obdarzono mnie tak wielkim zaufaniem. Byłem przekonany, że działam w słusznej sprawie, że istnieje ojczyzna, której trzeba służyć...

Był taki moment, który zadecydował o wycofaniu się z konspiracji?

- Nie, chyba nie... To był raczej ciąg zdarzeń i kwestia szybkiego dojrzewania. Na następną taką akcję poprowadziła mnie łączniczka - piękna dziewczyna, której twarz, po latach, starałem się odtworzyć, rzeźbiąc pomnik łączniczki, odsłonięty w 2001 roku w Józefowie pod Warszawą. Przepłynęliśmy wtedy promem na drugą stronę Niemna, gdzie czekało czterech czy pięciu innych konspiratorów. Ci już byli po cywilnemu i wszystko odbyło się tak jak poprzednio. Wiedziałem, że mamy zabić jakiegoś Polaka, ale nie miałem pojęcia dlaczego, i przypuszczam, że oni też nie wiedzieli. Nie pamiętam nawet jego nazwiska ani twarzy, bo było już po zmroku. Gdy wracaliśmy, dziewczyna powiedziała nagle, że to wszystko nie ma sensu, że już całe życie będziemy musieli coś ukrywać, bo przecież nigdy się do tego nie przyznamy. To zasiało wątpliwości: co innego przecież walka partyzancka, a co innego zabijanie z zimną krwią. Zaczęło do mnie docierać, że staję się człowiekiem od brudnej roboty.

- Nie było między nami żadnej więzi. Konspiracja była tak głęboka, że ja tych ludzi w ogóle nie znałem. Zresztą od początku do tego typu zadań wyznaczano z zasady tych, którzy nie uczestniczyli bezpośrednio w partyzantce. Nie wiem, jakiego pokroju byli to ludzie. Ja znałem tylko jednego, Witka, który akurat przejawiał niezdrowe instynkty i stwarzał wrażenie, jakby zabijanie sprawiało mu przyjemność. Kiedyś, gdy szedł na akcję, natknął się w lesie na sanie, którymi syn naszego sąsiada wiózł rosyjskiego wizytatora szkolnego. Bez żadnego zastanowienia Witek posłał mu serię i ranił przy tym w nogi tego Bogu ducha winnego chłopaka, który na całe życie został kaleką.

Nadal obowiązywała Pana przysięga?

- Po rozwiązaniu Armii Krajowej składałem ją po raz drugi, w 1945 roku, ale przyznam, że nawet nie pytałem, jakiej to konkretnie organizacji ją składam. Wiedziałem, że jest kontynuatorką AK, ale nie miałem zielonego pojęcia, jakie są jej cele. Wierzyłem, że patriotyczne. I zaraz potem nastąpiły zdarzenia, z którymi już naprawdę trudno było mi się pogodzić. Dowiedziałem się na przykład, że zapadł wyrok śmierci na mojego kolegę z partyzantki tylko dlatego, że przywdział - nie wiem, czy na ochotnika, czy z przymusu - mundur żołnierza ludowego Wojska Polskiego. Innego kolegę rozwalili, bo wrócił do domu, do Lipska, i widywano go ponoć, jak rozmawiał z rządzącymi się już tam komunistami. Zabili nauczyciela, który był w moim zgrupowaniu, ale mieszkał w innej ziemiance, bo chciał wrócić jak najszybciej do swego zawodu i odmówił złożenia ponownej przysięgi.

- Podobnych przypadków było znacznie więcej. Moja matka uratowała kilku ludzi, zaświadczając, że byli wcześniej w konspiracji, o czym nowa organizacja mogła nie wiedzieć, bo działaliśmy na bardzo rozległym terenie i dość rzadko kontaktowaliśmy się z innymi zgrupowaniami. Do tego jeszcze doszło polowanie ubecji na byłych akowców i przymusowa branka do wojska. W tym narastającym chaosie coraz bardziej stawało się jasne, że trzeba się wycofać.

Ujawnił się Pan?

- Nie. Za namową matki poszedłem do gimnazjum w Augustowie, gdzie nikt mnie nie znał, więc mogłem się nie przyznawać. I wytrwałem z tym przez wiele lat...

WIZYTÓWKA

Jan Bohdan Chmielewski

Artysta rzeźbiarz, emerytowany profesor Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, autor wielu pomników (między innymi Marii Konopnickiej w Suwałkach, Mikołaja Kopernika w Brazylii i USA, Żołnierzy Polskich w Narwiku, Janusza Korczaka w Warszawie). Zaprojektował laskę marszałkowską Sejmu RP. Urodzony w Grodnie, związany z Suwałkami. 18 września 2011 roku skończy 84 lata.

Polska Zbrojna
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas