Gdyby Rosja napadła na Polskę…

Jest październik 2019 roku. Rosja koncentruje duże siły w obwodzie kaliningradzkim i na Białorusi. Moskwa twierdzi, że to ćwiczenia, ale z informacji polskich służb wynika, że manewry są jedynie przykrywką do rozpoczęcia inwazji na Rzeczpospolitą i kraje nadbałtyckie. Czy wyniszczone czystkami i niedoposażone Wojsko Polskie będzie w stanie stawić skuteczny opór? Zdaniem generałów Mieczysława Gocuła, byłego szefa Sztabu Generalnego WP, Mirosława Różańskiego, byłego dowódcy generalnego oraz Waldemara Skrzypczaka, dawnego dowódcy Wojsk Lądowych, prawdopodobieństwo poniższego scenariusza jest bardzo wysokie...

Czołgi T-72 należące do WP, "grające" siły inwazyjne podczas ćwiczeń Anakonda 2012
Czołgi T-72 należące do WP, "grające" siły inwazyjne podczas ćwiczeń Anakonda 2012Marcin OgdowskiINTERIA.PL

Sześć godzin po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji 16 Pomorska Dywizja Zmechanizowana przestała istnieć jako zorganizowany i zdolny do obrony związek taktyczny. Intensywność ataku była tak wielka, że straty - w zależności od brygady - sięgały od 40 do 50 procent stanu osobowego. W sprzęcie zaś były jeszcze wyższe.

"Trudno to nazwać walką..." - generał Radosław Sawicki, szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, miał ponurą minę. Na pozycje broniącej Warmii i Mazur "szesnastki" Rosjanie zrzucili masę stali, używając rakiet, samolotów i artylerii. Intensywności tej "obróbki" nie dało się porównać z niczym znanym z prowadzonych na przestrzeni ostatnich lat wojen. W efekcie polskie oddziały rozpierzchły się - tylko nieliczne były w stanie podjąć obronę. Tam, gdzie dochodziło do starć, dawały o sobie znać wojskowy kunszt i siła woli Polaków. Rosyjskie czołgi i transportery płonęły, piechota ginęła. Lecz napór Rosjan, ich liczba i determinacja, stworzyły walec nie do zatrzymania. Armia rosyjska wkraczała właśnie do Elbląga, jej czołówki pancerne dotarły do przedmieść Olsztyna. Uderzający z obwodu kaliningradzkiego wróg zajął już Mrągowo, Mikołajki, Ełk.

Siły inwazyjne, które rozpoczęły atak z terenu Białorusi, wbiły się we flanki pozycji obronnych 16 Dywizji, a niżej - na wysokości Białegostoku - stanęły naprzeciw najdalej wysuniętym oddziałom 1 Warszawskiej Dywizji Zmechanizowanej. Stolicę Podlasia poddano bez walki - nie licząc krótkiej wymiany ognia między rosyjskimi zwiadowcami a żołnierzami z podlaskiej brygady WOT. Skoncentrowane wcześniej między białoruskim Grodnem a Wołkowyskiem trzydywizyjne zgrupowanie parło na Warszawę, by oskrzydlić ją od północy. Oś natarcia była doskonale widoczna - biegła wzdłuż drogi ekspresowej E-8. "Dopiero co skończyliśmy modernizację tej trasy..." - gorzkie myśli zagościły w głowie Sawickiego. "Czteropasmówka posłuży teraz Ruskim do szybszego przemieszczania".

- Nie tak to powinno wyglądać - szepnął.

Ostrzał rosyjskich pozycji (wschodnia Ukraina)/zdjęcie ilustracyjneDariusz ProsińskiINTERIA.PL

Na drodze Rosjan - poza oddziałami osłonowymi wojsk operacyjnych - w Zambrowie stał batalion "terytorialsów". Generał nie liczył na spektakularną obronę - wiedział, że nieprzyjaciel zatrzyma się dopiero na wysokości Ostrowi Mazowieckiej. Tam na rosyjskie czołgi czekały polskie Leopardy 2. Jeśli wcześniej nie zniszczy ich lotnictwo wroga, Sawicki zyska kilkanaście godzin. Kiedyś dowodził brygadą Leopardów, znał wysoką wartość tych niemieckich pojazdów. Mogły zniszczyć właściwie wszystko, czym dysponowali Rosjanie, lecz czy zdołają podjąć równorzędną walkę?

Maszyny były na wyposażeniu żołnierzy 1 Dywizji od niedawna - wcześniej Leopardy znajdowały się na stanie 14 Lubuskiej Dywizji Pancernej. Odwodowej, rozlokowanej przy granicy polsko-niemieckiej. Zmiana koncepcji rozmieszczenia polskich sił - przeforsowana przez Partię Sprawiedliwości - zakładała przesunięcie większego potencjału na wschód kraju. W jej ramach odtworzono 1 Dywizję, a należące do niej cztery bataliony pancerne wyposażono w czołgi dotąd stacjonujące na zachodzie. "Czternastka" - przez lata najsilniejszy związek taktyczny tego typu w Europie - dostała czołgi z wojskowego muzeum. Ta roszada, w efekcie której 250 Leopardów znalazło się w okolicach Warszawy, podzieliła środowisko mundurowych. Ale dziś rozmowy na ten temat były właściwie bezprzedmiotowe. Liczył się fakt, że najwcześniej przezbrojony z batalionów 1 Dywizji jeździł Leopardami już dwa lata - dość, by mówić o gotowości operacyjnej. Pozostałe trzy raptem kilka miesięcy.

Na domiar złego kończyła się amunicja wyprodukowana w Niemczech. Zapasów zaś nie odświeżono. Pancerniacy zmuszeni byli używać pocisków polskiej produkcji. Lepszych niż pierwotne partie - których egzemplarze potrafiły wybuchać w lufie - lecz nadal mniej skutecznych niż niemieckie oryginały. Taki był praktyczny wymiar obsesji polityków, by dostawy dla sił zbrojnych RP oprzeć na nieefektywnym rodzimym przemyśle obronnym.

A to nie było jedyne zmartwienie szefa sztabu. Rosyjskie ugrupowanie, skoncentrowane na wysokości białoruskiego Brześcia, też nie próżnowało. Nieprzyjacielskie dowództwo rozdzieliło je na dwie części. Siły operujące bardziej na północ wzięły z marszu Terespol, dwie godziny później Białą Podlaską, a teraz zmierzały w kierunku Siedlec. Nie trzeba było wielkiej wyobraźni i znajomości planów nieprzyjaciela, by wiedzieć, że celem tej grupy było podejście pod polską stolicę od strony wschodnich i południowych dzielnic.

"Nie tak łatwo, skurwysyny" - pogroził w myślach Sawicki. W Siedlcach i okolicy czekały na Rosjan liczne oddziały 1 Dywizji, które - jak wynikało z raportów - mimo poważnych strat zachowały zdolność bojową. Generał pokładał nadzieję głównie w izraelskich przenośnych wyrzutniach rakietowych Spike. Polska miała ich ćwierć tysiąca, na tym odcinku około trzydziestu. W ostatnim półroczu kończyły się terminy przydatności niemal dwustu najstarszych rakiet - wojsko więc sporo strzelało. Teraz - Sawicki zatarł ręce - doświadczenie operatorów powinno przynieść odpowiedni skutek. Oczyma wyobraźni generał widział dziesiątki płonących rosyjskich czołgów.

Zniszczony rosyjski czołg (wschodnia Ukraina)/zdjęcie ilustracyjneDariusz ProsińskiINTERIA.PL

Ta bitwa miała dopiero nadejść, inne starcia toczyły się już na drugiej osi natarcia zgrupowania brzeskiego armii rosyjskiej. Na przedmieściach Lublina krwawą jatkę czołówkom zmechanizowanym wroga sprawiały właśnie oddziały 6 Brygady Powietrznodesantowej. W polskich planach nie przewidywano obrony tego miasta - spieszonych spadochroniarzy użyto w działaniach opóźniających. "Czerwone berety" wywiązywały się z zadania znakomicie, ale było jasne, że niebawem będą musiały opuścić pozycje. Spadochroniarzy szkolono do walk w okrążeniu - mogliby zostać w Lublinie i wytrwać w nim jeszcze kilka dni - szkoda jednak było tracić w ten sposób jedną z najlepszych brygad Wojska Polskiego. W tym rejonie obronę zamierzano ustanowić na Wiśle, z silnymi punktami oporu w Dęblinie, Puławach, Kazimierzu Dolnym i Sandomierzu.

Rosjanie mogli tu utknąć na dłużej - pod warunkiem, że nie użyją swoich sił skoncentrowanych na Ukrainie*.

Południowy front, póki co, nie został otwarty.

- Chociaż tyle... - westchnął Sawicki.

Właśnie mściła się na Polsce odkładana przez lata decyzja o zakupie systemu obrony przeciwrakietowej. Nie było czym zestrzeliwać rosyjskich rakiet, samoloty przeciwnika niemal bezkarnie hasały po polskim niebie. Obrona przeciwlotnicza istniała jedynie w zalążkowej formie, biało-czerwone lotnictwo już na początku otrzymało potężne uderzenie. Rosjanom udało się zniszczyć jeszcze na ziemi jedną trzecią samolotów F-16. Rakiety podobne do tych, które obróciły w perzynę bazę w Łasku, bez trudu raziły wiele innych najważniejszych instalacji obronnych Rzeczpospolitej. Wróg zaatakował między innymi wszystkie porty i stałe lotniska, fabrykę amunicji i zakłady remontowe. Zniszczył siedem z dwunastu baz materiałowych WP, liczne budynki dowództw oraz elementy wojskowego systemu łączności. I wciąż zadawał Polakom kolejne ciosy.

- Zambrów padł - ten komunikat prędzej czy później musiał wybrzmieć. Sawicki spojrzał na dowódcę WOT. Pająk zachowywał się jak ojciec na meczu szkolnej ligi, w którym drużyna syna właśnie dostawała solidne baty.

- A czego się spodziewałeś? Że twoi chłopcy zrobią tam Stalingrad? - zadrwił pod nosem szef sztabu. Mimo to było mu żal kolegi. Właściwie to żałował wszystkich, którzy w tych dniach nosili mundur Wojska Polskiego.

Stanowiska polskiego moździerza (Afganistan)/zdjęcie ilustracyjneMarcin OgdowskiINTERIA.PL

Omiótł wzrokiem Strategiczne Centrum Dowodzenia, pełne mężczyzn i kobiet ze wszystkich rodzajów sił zbrojnych. Siedział przy długiej ławie, w wygodnym fotelu. Niczym w kinie miał poniżej kilka rzędów z podobnymi siedziskami, a na wprost gigantyczny ekran z mapą Polski i najbliższego sąsiedztwa. To był prawdziwy cud techniki, bodaj najnowocześniejsze urządzenie w Wojsku Polskim. Zawarte na nim dane odwzorowywały sytuację na teatrze działań wojennych niemalże w czasie rzeczywistym. Aktualizowano je w oparciu o meldunki spływające z poszczególnych dowództw - część z tych czynności odbywała się automatycznie, część za sprawą ludzi siedzących poniżej Sawickiego. On sam miał przed sobą komputer, na który otrzymywał wszystkie raporty - te ważniejsze anonsowali mu podwładni z niższych rzędów, dzwoniąc na telefon stojący przy klawiaturze.

Oprócz tego aparatu generał miał jeszcze do dyspozycji urządzenie do łączności niejawnej, za pomocą którego mógł się łączyć ze wszystkimi abonentami sieci. Jedna z linii zarezerwowana była dla zwierzchnika sił zbrojnych RP. Sawicki właśnie uświadomił sobie, że niebawem będzie musiał jej użyć.

Sytuacja, w jakiej znalazła się Rzeczpospolita, była dramatyczna.

*          *          *

- Jasiu, chyba czas na "Iglicę"? - Sawicki spojrzał oczekująco na szefa zespołu doradców, generała Wirskiego. Tamten nie zwlekał z odpowiedzią, szybko kiwnął głową.

"Iglica" była kryptonimem operacji odwetowej, w której zamierzono użyć najgroźniejszej broni z arsenału WP - pocisków manewrujących JASSM. Polska zakupiła od Amerykanów 70 takich rakiet, wynoszonych do miejsc odpalenia przez samoloty F-16. Służyły one do precyzyjnego rażenia umocnionych obiektów o istotnym znaczeniu strategicznym, daleko poza linią frontu.

W "Iglicy" - choć jej nazwa mogła się kojarzyć z kremlowską Basztą Spasską - nie chodziło o uderzenie w siedzibę prezydenta Rosji. Atakowanie stolicy mijało się z celem - Moskwa miała doskonałą obronę przeciwlotniczą i przeciwrakietową. Skutecznych prób jej przełamania mogli się podjąć co najwyżej Amerykanie. Polacy nie mieli ani tylu rakiet, ani odpowiednich systemów walki radio-elektronicznej. A nawet gdyby udało im się razić wybrane cele, szybko padliby ofiarą własnego sukcesu. Sawicki znał regułę samoograniczenia, wywodzącą się jeszcze z czasów zimnej wojny. Amerykanie nie zamierzali zmieniać Moskwy i Leningradu w sterty gruzu w pierwszym rzucie. Rosja - wówczas ZSRR - bez tych dwóch ośrodków była bowiem niczym. Pozbawiona tego, co najcenniejsze, odpowiedziałaby z całą siłą, nie oglądając się na katastrofalne dla świata skutki.

Takie ryzyko, w odpowiednio mniejszym zakresie, miało też zastosowanie w polsko-rosyjskim konflikcie. Z komputerowych symulacji - które przeprowadzano w Sztabie Generalnym WP - jasno wynikało, że odpowiedzią na zbombardowanie Moskwy byłoby uderzenie w Warszawę z użyciem taktycznej broni jądrowej.

Wizja zniszczeń i skażenia w centrum kraju skutecznie odstraszała dowództwo Wojska Polskiego. Kwatera Główna NATO "zdecydowanie odradzała" Polakom działania odwetowe, skierowane w Moskwę. Tych nie dałoby się przeprowadzić także z technicznych powodów. JASSM-y miały zasięg do 900 kilometrów, za krótki, żeby dolecieć do stolicy Federacji Rosyjskiej po wystrzeleniu znad polskiego terytorium. Skuteczne użycie gwarantował rajd silnego zespołu F-16 nad Zatokę Fińską, skąd do Moskwy było już tylko 750 kilometrów. Jednak polskie maszyny, aby tam dolecieć, musiałyby zatankować w powietrzu. Program MRTT, który przewidywał zakup samolotów transportowo-tankujących, został kilka lat temu uwalony w zaciszu gabinetów MON. Politycy zamiast tego sprezentowali sobie pięć nowiutkich odrzutowców do przewozu VIP-ów. Sawicki pamiętał wściekłość kolegów w stalowych mundurach, dla których był to kolejny przykład samorozbrojenia armii.

F-16 Polskich Sił Powietrznych/zdjęcie ilustracyjneBartek BeraINTERIA.PL

Bez samolotów-cystern "efy" szesnaste spadłyby do morza. Nikt zaś z sojuszników nie kwapił się do pomocy Polsce w niebezpiecznej rozgrywce. Nie znaczyło to, że JASSM-y były bezużyteczne. "Iglica" zakładała uderzenie w bazy w Kaliningradzie, Bałtyjsku i Donskoje. Ich poważne uszkodzenie odcięłoby na wiele dni Flotę Bałtycką od zaplecza logistycznego. Gdyby dodatkowo udało się zatopić część jej jednostek na wodzie - a takie zadanie mogły z powodzeniem wykonać oba Nadbrzeżne Dywizjony Rakietowe - rosyjskie działania na Bałtyku zostałyby mocno ograniczone. Wówczas zapewne nie doszłoby do desantów na Wybrzeżu, a tym samym oddziały przeciwnika nie wyszłyby na tyły formującej się linii polskiej obrony. Losów wojny od razu by to nie zmieniło - na razie najważniejsza bitwa toczyła się między Wisłą a Bugiem. Plan dawał jednak czas i tworzył miejsce na przybycie sojuszniczych posiłków.

Gdyby te nie nadeszły, "Iglica" byłaby jak honorowa bramka w przegrywanym zero do dziesięciu meczu. "Niechby skurwysyny poczuły, że jesteśmy jak osa - łatwo nas pacnąć, ale potrafimy też użądlić" - generałowi spodobało się to porównanie.

Znów spojrzał na wielki wyświetlacz - na Bałtyku nie notowano aktywności rosyjskich okrętów. Nie licząc zbombardowanych obiektów, także w całym nadmorskim pasie panował spokój. Rosjanie - z jakichś powodów - czekali z wyprowadzeniem uderzenia od strony morza.

Tymczasem piloci z 31 Bazy Lotnictwa Taktycznego wracali znad Warmii, gdzie zbombardowali kolumny pancerne wroga. Szef sztabu wiedział, że za godzinę załogi "Jastrzębi" znów mogą być w powietrzu. To od niego zależało, z jakim zadaniem. "Teraz albo nigdy! - miał ochotę krzyknąć.

Polskie F-16 w akcji/zdjęcie ilustracyjneBartek BeraINTERIA.PL

Lampka na telefonie zamigała. Sawicki uniósł słuchawkę.

- Pilny raport z Dowództwa Sił Powietrznych - meldował oficer z niższych ław. - Mapa już się aktualizuje.

Szef sztabu znieruchomiał. W odniesieniu do myśliwców system odwzorowujący aktualną sytuację zaprojektowano tak, że pojedyncze oznaczenie przypisano całemu kluczowi maszyn. Trójkątny punkcik był zatem na mapie obecny tak długo, jak długo w powietrzu znajdował się choć jeden z trzech "efów" szesnastych. Teraz wszystkie trójkąty zaczęły znikać. Jeden po drugim.

Sawicki kliknął w najświeższą wiadomość. Na kilka chwil - gdy cieszył się wizją płonących składów Floty Bałtyckiej - wrócił mu dobry humor. Teraz znów spochmurniał, czytając krótki raport. Wracającą do bazy eskadrę biało-czerwonych zaatakowało aż 70 rosyjskich myśliwców Su-35. Generał spojrzał ponad monitor. W prawym górnym rogu mapy sztabowej pojawił się ekran. Administrator rozszerzył go do takiej wielkości, by każdy z obecnych na sali widział dokładnie transmitowany obraz. Ten pochodził z kamery zainstalowanej w kabinie F-16. "Istny Top Gun..." - skojarzenie z kultowym filmem samo przyszło do głowy. Wirujące w ogromnym tempie ujęcia nie pozostawiały wątpliwości - samoloty prowadziły walkę manewrową, rzadkość we współczesnym lotnictwie. Skoro rakiety załatwiały sprawy na odległość, a paliwo trzeba było oszczędzać, nie ćwiczono jej zbyt często ani w polskim, ani w rosyjskim lotnictwie.

Lecz to starcie musiał ktoś wygrać.

- Mam skurwysyna! - wraz z obrazem transmitowano też dźwięk z kabiny "efa", w której z kolei słychać było głosy innych pilotów. Strategiczne Centrum Dowodzenia wypełniło się dźwiękami walczących o życie i zabijających mężczyzn. To był festiwal wzajemnych ostrzeżeń, radosnych zawołań, rozpaczliwych próśb, paskudnych przekleństw. Jego natężenie słabło z sekundy na sekundę.

Potem rozległo się głośne "pik, pik, pik!" - komunikat o namierzeniu wiązką lasera.

- Cześć, żegnajcie! - zdołał krzyknąć pilot, po czym ekran wypełnił się szumem. Admin zwinął go dopiero po chwili, odsłaniając północne rubieże teatru działań.

- Czy stało się to, o czym myślę? - generał Wirski wciąż był poruszony tym, co zobaczył i usłyszał.

- Tak Jasiu, właśnie straciliśmy resztę naszego lotnictwa - potwierdził Sawicki. - Chuj bombki strzelił, "Iglicy" nie będzie - dodał.

Schował twarz w dłoniach. Jeszcze trzy lata temu był zwyczajnym dowódcą brygady - jednogwiazdkowym generałem. Wielkie czystki się skończyły, nastał czas dla takich jak on - ambitnych oficerów, sprawdzonych na szczeblu taktycznym. Ale sprawy toczyły się za szybko. Dwa lata później Sawicki był już generałem dywizji i dowódcą komponentu wojsk lądowych, jedenaście miesięcy po tym awansie dostał kolejną gwiazdkę. Latem tego roku, jako generał broni, odebrał nominację na szefa sztabu generalnego. Błyskawiczna kariera, nieczęsta nawet w czasie wojny. W warunkach pokoju przejście z etatu dowódcy brygady na obecne stanowisko winno zająć minimum dziewięć lat. I dopiero po dwóch latach pełnienia funkcji najważniejszego oficera w armii można było mówić o odpowiednim doświadczeniu. Sawickiemu dramatycznie go brakowało. Czuł też, że skala odpowiedzialności zwyczajnie go przerasta. "W normalnych okolicznościach strzeliłbym sobie w łeb" - uznał. Nie było w tym ani grama teatralnej pozy...

Marcin Ogdowski

Cytowany fragment pochodzi z książki Marcina Ogdowskiego pt.: "(Dez)informacja", która ukazała się wiosną tego roku, nakładem wydawnictwa Warbook. To powieść osadzona w realiach współczesnej Polski, będącej celem hybrydowego ataku ze strony Federacji Rosyjskiej. Generałowie Gocuł, Różański i Skrzypczak to autorzy recenzji okładkowych.

-----

* Scenariusz zakłada przegraną Petra Poroszenki w przyszłorocznych, wiosennych wyborach na Ukrainie, w wyniku czego do władzy w Kijowie wrócą prorosyjskie elity.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas