Kulisy wojny polsko-(biało)ruskiej
W tym konflikcie nasz kraj nosił swojską nazwę Wislandia, Białoruś nazywała się Monda, zaś Rosja była Barią. Cała ta wewnątrzsłowiańska jatka trwała dwa tygodnie, pod czujnym okiem... gajowego.
Jak czytamy w specjalnym opracowaniu przygotowanym dla mediów, doszło wówczas "(...) do zmian ekip rządzących w Barii i Mondzie oraz rozpoczęcia przez nie ekspansji uzależniającej energetycznie państwa sojuszu Bezpieczny Euroland (tak, najpewniej dla niepoznaki, nazywano Unię Europejską - dop. red). Monda wysunęła także roszczenia terytorialne wobec Wislandii".
Epicentrum wokół Orzysza
"W zaistniałej sytuacji Wislandia podjęła kroki w celu dywersyfikacji dostaw gazu i ropy ze źródeł niezależnych od Barii" - czytamy dalej w rzeczonej broszurce.
Niestety, gaz-rurkowych szantażystów ten pęd do samodzielności tylko rozzłościł. I tak doszło do "(...) zaostrzenia sytuacji kryzysowej i siłowej próby osiągnięcia celów politycznych (...) z wykorzystaniem Sił Zbrojnych Mondy przeciwko Wislandii".
Konflikt miał charakter lokalny, krótkotrwały, o średniej intensywności. Istniała jednak - jak przestrzegano w cytowanym opracowaniu - groźba jego eskalacji.
Nieprzyjaciel usiłował wedrzeć się do Wislandii od strony morza, jednak najsilniejsze uderzenie wyszło pod koniec września z obwodu kaliningradzkiego (nie wiedzieć czemu, należącego do Mondy) oraz z rejonu Brześcia.
Choć działania zbrojne objęły znaczne połacie województw podlaskiego i warmińsko-mazurskiego, ich epicentrum znalazło się w ostępach leśnych i na łąkach wokół Orzysza. Tam właśnie na agresorów - w obozie Wislandii pieszczotliwie określanych mianem "mendziarzy" - czekali dzielni wojacy z 15 Brygady Zmechanizowanej (i nie tylko).
A wraz z nimi niemniej odważni reporterzy INTERIA.PL.
Tych ostatnich pierwszy kontakt z wojskiem nastawił bardzo optymistycznie. Zdarzenie miało miejsce późnym wieczorem na stacji benzynowej w Orzyszu, pod którą - z piskiem, jaki wydaje z siebie wyżyłowany tylny most samochodu - zajechał terenowy (sic!) honker.
Jednak nie o jego bak w tym przypadku chodziło. Celem żołnierskiej eskapady okazał się przystacyjny sklepik, a właściwie zawartość jego lodówek.
I tak nieobyci w kwestii kreatywnego wykorzystania wojskowego ekwipunku dziennikarze na własne oczy zobaczyli, że ładownice typu Lubawa znakomicie nadają się do przenoszenia puszek piwa.
A skoro o alkoholu mowa - nie od dziś wiadomo, że to największy wróg żołnierza w Wislandii. Tak przynajmniej sądzi żandarmeria wojskowa, która zdaje się nie wiedzieć, że w czasach Ludowego Wojska Polskiego każdemu szwejkowi (trepom również), przed walką należała się działka spirytusu.
O ich bezwzględności przekonali się żołnierze, którzy zmagania pod Orzyszem zakończyli z uszkodzonymi kończynami. Z placu boju zwiozła ich karetka, która natknęła się na patrol żandarmerii.
"Połamali się? Połamali. No to coś z nimi nie tak" - najwyraźniej w ten sposób kalkulowali stróże wojskowego prawa. Dmuchali poszkodowani, dmuchał kierowca i sanitariusz. Dopiero po sprawdzeniu stanu trzeźwości pojazd z czerwonym krzyżem mógł ruszyć dalej.
5 października Wislandia szykowała się do odparcia ostatniego ataku Mondy. Efekt tego starcia zdawał się być przesądzony, skoro na linii frontu wizytę zapowiedział prezydent, w towarzystwie ministra obrony i całej obsługującej obu VIP-ów asysty.
Niestety, prezydencki konwój dotarł na rubież z kilkudziesięciominutowym opóźnieniem. Zwierzchnik Sił Zbrojnych nie widział więc podniebnych wyczynów dwóch Su-22, które zrzuciły bomby na niewidzialną, ale obecną na przedpolu Mondę. "Suki", w dodatku z bombami na pokładach, nie mogły bowiem zbyt długo krążyć nad Orzyszem.
- Jakby coś się stało... - wyjaśniał naszym reporterom jeden z oficerów Wislandii, celowo nie kończąc zdania.
Polatać mogły za to śmigłowce. Choć widać je było w okolicach rubieży znacznie wcześniej (czyli o czasie), przez wiele minut trzymały się na dystans. I weszły do akcji dopiero wtedy, kiedy na specjalnie zbudowanej trybunie stawił się prezydent.
Razy, jakimi obdzieliły - wciąż niewidzialną - Mondę Mi-24, były ledwie wstępem do ataku na lądzie. Chwilę później na "teatrze działań" pojawiło kilkanaście czołgów, które po przejściu przez własne pozycje pognały do przodu miażdżyć wroga.
Szkoda tylko, że zwinne - jak na 30-letnie staruszki - T-72 szły dokładnie wytyczonym szlakiem. I o ile lepsze wyszłyby zdjęcia, gdyby nie ociężała strażacka drynda, wlokąca się za tankami...
Po wojnie doły trzeba zasypać
A wszystko przez gajowego. Prezydent prezydentem, szantaż gazowy szantażem, lecz w okolicach Orzysza rządzi gajowy. I owszem, pozwoli, by na jego terenie Wislandia toczyła wojenkę z Mondą - ale na jego zasadach. Żadnego palenia lasu, zostawiania śmieci, wpuszczania nieczystości w glebę. A jeśli komuś przyjdzie do głowy kopać, to niech zapamięta, że po wszystkim doły trzeba zasypać!
"Gajowy" to określenie umowne, przypisane zbiorowości inspektorów ochrony środowiska i leśniczych. Niezbyt lubianych w wojsku, w którym wielu jeszcze pamięta mistrzowskie dokonania z zakresu sztuki kamuflażu. Mistrzowskie, gdyż za ich sprawą znikały czołgi, transportery, ciężarówki i... całe zagajniki lasów.
Kiedy w czasach Ludowego Wojska Polskiego namioty musiały stać równiuśko w jednym rzędzie, później nikt się tym już nie przejmował. Ale kiedy w brygadzie logistycznej, która rozwinęła się pod Orzyszem, zjawił się gajowy, stare wróciło.
"Macie miejsce tu i tu" - usłyszeli wojskowi i - chcieli czy nie - z artystycznego nieładu musieli zrezygnować.
Magazyn pustych skrzynek
Zresztą to niejedyne ustępstwo logistyków na rzecz gajowego. To przez niego niemal wszystko, co w czasie wojny z Mondą robili, musiało być na niby. Weźmy taki polowy punkt tankowania - stacja rozwinięta elegancko, a w ogromnych gumowych zbiornikach... woda. "Za paliwo gajowy by nas zabił" - usłyszeliśmy.
Albo magazyn amunicji, pełen pustych skrzynek. By były pełne, trzeba by je trzymać w specjalnych dołach. A kopać nie wolno.
W tym towarzystwie tylko kompania remontowa mogła nie czuć się ofiarą gajowego. Zdarzyło się bowiem - jak to w czasie wojny - że musiała naprawić zepsuty samochód. I naprawdę nie miał znaczenia fakt, że był to star... kompanii remontowej.
Zwycięski obóz Wislandii
Wszystkie opisane sytuacje wydarzyły się naprawdę. Atak Mondy na Wislandię przewidywał scenariusz zakończonych kilka dni temu ćwiczeń Anakonda 2010.
Kto wygrał? Prezydent i minister obrony, którzy wizytowali "tereny walk", nie byli zbyt rozmowni. Nieco więcej cierpliwości dla dziennikarzy miał szef Sztabu Generalnego WP, gen. Cieniuch. Mówił wszak coś o "końcówkach dowodzenia", określając w ten sposób rzeczywiste ruchy wojsk, wtórne wobec działań sztabowców. Zaś na ustalenia, kto zwyciężył, kazał czekać dwa tygodnie.
Jednak kiedy zespół reporterski INTERIA.PL opuszczał Orzysz, żaden z oficerów Wislandii niższego szczebla nie miał wątpliwości, że znajduje się w obozie zwycięzców.
Marcin Ogdowski