Zrozumieć arabską rewolucję
Z doktor habilitowaną Justyną Zając o strachu przed islamem i wolnościowych aspiracjach narodów arabskich rozmawia Małgorzata Schwarzgruber
Justyna Zając: - Jestem ostrożna w prostym odnoszeniu teorii domina do państw arabskich. Mimo pewnych podobieństw kraje te różnią się między sobą. Wszystkie mają niedemokratyczne systemy rządów oraz trudną sytuację społeczną i gospodarczą, ale jednak w różnym stopniu są zaawansowane we wprowadzaniu reform. W różnym stopniu dotyka je także problem islamskiego fundamentalizmu i terroryzmu.
WikiLeaks ujawnił depeszę amerykańskiego ambasadora w Algierii z 2008 roku, który pisał o "wulkanie w przededniu erupcji". Podobne doniesienia płynęły z Maroka. Jak dalece więc ostatnie wydarzenia były zaskoczeniem?
- Zaskoczeniem był dla mnie tak silny oddolny ruch społeczny w Tunezji i Egipcie, który można potraktować jako zalążek społeczeństwa obywatelskiego. Ludzie skrzyknęli się za pomocą internetu i przez kilkanaście dni koczowali na placu Tahrir. O ile można było spodziewać się wybuchu społecznego niezadowolenia, o tyle trudno było przewidzieć jego skalę oraz czas. Od wielu lat sytuacja ekonomiczna w krajach arabskich jest bardzo trudna, kiedy jednak w 2010 roku znacznie wzrosła cena pszenicy, której Egipt sporo importuje, żywność zdrożała i to była ta kropla, która przelała czarę goryczy.
Rewolucje wybuchają nie wówczas, gdy sytuacja się pogarsza, ale kiedy się poprawia, mówił w wywiadzie dla "L'Observateur" francuski historyk Henry Laurens.
- Nawet jeśli wskaźniki ekonomiczne idą w górę, poprawy nie odczuwają wszyscy, bo rozwarstwienie społeczeństwa jest ogromne. Większość żyje za mniej niż dwa dolary dziennie. Na egipskie i tunezyjskie ulice wyszli ludzie wykształceni, korzystający z internetu, świadomi tego, co się dzieje.
- Używanie słowa "rewolucja" w tym przypadku jest, w moim przekonaniu, zbyt daleko idące. Na rozwój wydarzeń wpływa wiele czynników. Dotychczas kraje te były rządzone silną ręką, nie ma opozycji, która mogłaby nie tylko przejąć władzę, lecz także ją utrzymać i przeprowadzać reformy. Problemy pozostaną. Dotychczasowe próby wprowadzania demokracji na przykład w Iraku nie nastrajają optymistycznie. Sami Irakijczycy przyznają, że potrzebują władzy silnej ręki. Nie mówimy oczywiście o reżimie podobnym do tego, jaki stworzył Saddam Husajn, ale o silnej władzy centralnej.
Francja, chcąca utrzymać wpływy w Tunezji, poniosła klęskę. Czy świat zachodni, ogarnięty strachem przed islamem, nie docenił wolnościowych aspiracji narodów arabskich?
- Rzeczywiście fundamentalizm islamski budzi ogromne obawy w państwach europejskich. W połowie lat dziewięćdziesiątych ówczesny sekretarz generalny NATO Willy Claes zasłynął powiedzeniem, że fundamentalizm islamski jest największym zagrożeniem dla Europy Zachodniej od upadku komunizmu. Państwa, w których mieszka najwięcej imigrantów - Francja, Włochy, Hiszpania, Wielka Brytania - są najbardziej narażone na ataki terrorystyczne; przypomnijmy sobie zamachy w Madrycie i Londynie. Islamski fundamentalizm silny jest w państwach położonych w niedalekim sąsiedztwie Europy, w Iraku, Afganistanie, Pakistanie, Jemenie. W regionie Sahelu - w Czadzie, Nigrze, Nigerii, Mali działa Al-Kaida Islamskiego Maghrebu.
Co jest ważniejsze w polityce bliskowschodniej UE: demokracja czy stabilność?
- Mimo że Unia Europejska buduje własną tożsamość na takich wartościach, jak demokracja, prawa człowieka, wolność, państwom członkowskim zależy na stabilności tego regionu. W polityce śródziemnomorskiej Unia nie jest jednomyślna, wyraźnie widać tarcia między północnymi a południowymi krajami. Pierwsze naciskają na przestrzeganie demokratycznych standardów i praw człowieka, dla drugich ważniejsza jest stabilizacja regionu, nawet za cenę istnienia reżimów niedemokratycznych. Stąd oświadczenie egipskiej Najwyższej Rady Wojskowej o respektowaniu zobowiązań prawnomiędzynarodowych, a zwłaszcza traktatu pokojowego z Izraelem, zostało przez te państwa przyjęte bardzo pozytywnie; był to bowiem sygnał o chęci utrzymania dotychczasowego kursu w polityce Egiptu wobec sąsiadów.
Dlaczego UE zareagowała na wydarzenia w północnej Afryce dopiero po tygodniu? Prezydent Obama zdążył wysłać do Kairu Franka Wisnera, byłego ambasadora w Egipcie, a Bruksela ledwie zajęła stanowisko.
- UE przechodzi ostatnio kryzys - i polityczny i ekonomiczny. Premiera Berlusconiego czeka proces sądowy, prezydent Sarkozy musi odpierać oskarżenia o korupcję, kanclerz Angela Merkel ogłasza fiasko polityki multikulturowej, Belgia od dziesięciu miesięcy nie ma rządu, Grecja, Irlandia, Hiszpania, Portugalia zmagają się z problemami finansowymi. Kryzys ekonomiczny skłonił kraje strefy euro do zawężonej współpracy we własnym gronie. Kłopoty wewnętrzne Unii i jej państw członkowskich negatywnie wpływają na jej skuteczność w polityce zewnętrznej.
Traktat lizboński miał nadać UE nową dynamikę. Czemu nie nadał?
- Traktat stworzył pewne mechanizmy skutecznego działania UE, ale wspólna polityka zagraniczna i bezpieczeństwa pozostała w formule współpracy międzyrządowej. Decyzje nadal podejmują szefowie 28 państw. W Unii brakuje też silnego przywództwa; przewodniczący Rady Europejskiej Herman van Rompuy i szefowa unijnej dyplomacji Cathrine Ashton nie należą do osób cieszących się autorytetem międzynarodowym.
Jaką strategię powinna przyjąć UE wobec państw północnej Afryki?
- Unia musi traktować państwa afrykańskie w sposób zróżnicowany i realizować projekty z tymi krajami, które chcą współpracować. Powinna w większym stopniu wsłuchać się w ich opinie i uwzględnić je w propozycjach konkretnych projektów.
W 2007 roku prezydent Sarkozy zaproponował powołanie Unii Śródziemnomorskiej, w której ramach miały współpracować państwa leżące nad Morzem Śródziemnym. Ten pomysł zablokowały Niemcy, obawiające się wybicia Francji na lidera tej grupy. Zmieniono nazwę na Unia dla Śródziemnomorza (oficjalna nazwa Unia na rzecz Regionu Morza Śródziemnego) i włączono wszystkie państwa UE. Jak Pani ocenia jej dotychczasową aktywność?
- Unia dla Śródziemnomorza w zasadzie nie funkcjonuje. Część zaplanowanych spotkań ministerialnych została odwołana. Niemal dwa lata zajęło powołanie sekretariatu, który ma koordynować prace tej międzynarodowej organizacji. Na spotkaniach państw członkowskich trudno o porozumienie, bo nie można na przykład uzgodnić definicji słowa "terroryzm" albo ustalić, jak określić obszary okupowane przez Izrael od 1967 roku. Przedstawiciele krajów arabskich i Izraela nie chcą nawet siedzieć przy jednym stole.
- To niewątpliwie jedna z głównych przyczyn niepowodzenia tej inicjatywy. Ale istnieją także inne - konflikt turecko-cypryjski czy spór Maroka z Algierią o Saharę Zachodnią. Ponadto UE i państwa arabskie mają różne priorytety działania. Unia chce dyskutować o migracjach czy terroryzmie, a nie o likwidacji zadłużenia czy liberalizacji handlu produktami rolnymi, na czym zależy państwom arabskim. Odmienne interesy utrudniają porozumienie.
Co Unia Europejska może zaoferować państwom północnej Afryki?
- Programy pomocowe, jak na przykład MEDA, który został zastąpiony finansowaniem z Europejskiego Instrumentu Partnerstwa i Sąsiedztwa. Do tej pory Unia przekazała w ramach programów kilkanaście miliardów euro, ale są problemy z wykorzystywaniem tych środków. Z jednej strony, nie pomaga unijna biurokracja, z drugiej - kraje arabskie nie są przygotowane instytucjonalnie. Spośród państw Afryki Północnej najwięcej dotychczas skorzystały z tej pomocy Tunezja, Egipt i Maroko.
W Sharm el Szejk w Egipcie spotkali się ostatnio przywódcy państw arabskich i założyli fundusz: 2 miliardy dolarów mają zostać przeznaczone na tworzenie nowych miejsc pracy i pomoc młodym przedsiębiorcom. Czy wskazują w ten sposób kierunek, w jakim powinna pójść unijna pomoc?
- Poprawa sytuacji gospodarczej to najważniejsze zadanie. Od tego zaczęły się zamieszki w Tunezji. Wzrost cen wywołał rozruchy w Egipcie. Co drugi Egipcjanin nie skończył 25 lat, osoby po studiach nie mogą znaleźć żadnej pracy. Takich problemów nie rozwiązuje się z dnia na dzień.
Jaki będzie dalszy los Unii dla Śródziemnomorza?
- W najbliższych latach nie spodziewam się wielkich sukcesów tego projektu. Uwaga uczestników Unii dla Śródziemnomorza skoncentrowana jest obecnie na innych problemach: izraelsko-palestyński proces pokojowy znajduje się w głębokiej zapaści, podzieleni są Palestyńczycy, co znacznie utrudnia wyjście z impasu. Kolejne państwa arabskie przeżywają wstrząsy wewnętrzne. Tymczasem kraje UE mają własne problemy, borykają się z kryzysem finansowym. Czeka je kolejna fala tysięcy uchodźców, którzy dotrą na kontynent. Wiemy, że Unia potrzebuje imigrantów, ma jednak problem z określeniem polityki imigracyjnej, dotychczasowe modele - odmienne w różnych krajach - się nie sprawdziły.
WIZYTÓWKA
Doktor habilitowana Justyna Zając jest pracownikiem Instytutu Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego. Specjalizuje się w problematyce Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu, polityce zagranicznej UE, USA i Polski. Jest członkiem Komisji Strategicznego Przeglądu Bezpieczeństwa Narodowego, powołanej przez prezydenta RP Bronisława Komorowskiego.
Tytuł pochodzi od INTERIA.PL