Przyszłość pola bitwy

"Niepowtarzalna okazja do sprawdzenia rosyjskiej technologii". Polska wykorzysta ukraiński poligon?

Zachodni instruktorzy i specjaliści już dawno powinni być wysłani na Ukrainę. Jednak nie po to, by szkolić ukraińskich żołnierzy, ale by się od nich uczyć. Bo takiego „poligonu”, jaki powstał w wyniku działań Rosji w Donbasie i na Krymie, w Europie nie było od czasu II wojny światowej.

Krytykując armię Ukrainy, najczęściej nie zastanawiamy się, w jakich warunkach i przeciwko komu musi walczyć. Tymczasem pamiętajmy, że ukraińscy żołnierze, bez dobrze zorganizowanego wyższego dowództwa, jednolitego zaplecza politycznego, logistyki, łączności i przemyślanego planu działania, przez rok zatrzymują Rosjan "tylko" na terytorium obwodów ługańskiego i donieckiego.

Wbrew pozorom władze na Kremlu wcale nie przejmują się tym, że na Ukrainę wyjadą zachodni instruktorzy, by szkolić tam wojsko. Doskonale bowiem wiedzą, że efekty takiego szkolenia mogą się pojawić dopiero po wielu miesiącach. Rosjan o wiele bardziej niepokoi wiedza, jaką Zachód może zdobyć od ukraińskich wojskowych, w tym o: stanie wyszkolenia rosyjskiej armii, możliwościach jej systemów uzbrojenia oraz o nowej taktyce działania.

Reklama

Tego na pewno nie można było dowiedzieć się w Afganistanie i Iraku. Dlatego NATO-wscy wojskowi powinni postrzegać Ukrainę nie tylko jako problem, z którym Europa nie może sobie poradzić od ponad roku, ale jako kraj, który pozwolił przejrzeć Europie na oczy. Konflikt ukraiński pokazuje, czym rzeczywiście jest rosyjska władza i jak radzić sobie z argumentami, których używa, realizując politykę zagraniczną i wewnętrzną.

To dlatego rosyjska propaganda stara się cały czas pokazać Ukrainę jako kraj, który będzie wciąż potrzebował pomocy i w który trzeba będzie wpompować bardzo dużo "europejskich" pieniędzy. Polska również dała się zwieść tej opinii, chociaż tak naprawdę konflikt ukraiński może nam pomóc w wielu dziedzinach. Tylko czy resort obrony zdaje sobie z tego sprawę?

Ministerstwo Obrony Narodowej dopiero planuje wysłanie instruktorów wojskowych na Ukrainę, co może oznaczać, że resort obrony nie zrobił wcześniej nic, by zdobyć choć część wiedzy, jaką posiadają ukraińscy żołnierze o rosyjskiej armii. Być może takie kroki zostały przedsięwzięte skrycie, ale oficjalne komunikaty temu wyraźnie zaprzeczają.

Przykładowo konflikt na Ukrainie zaczyna być wykorzystywany do manipulowania planem modernizacji technicznej sił zbrojnych ("Od kilku dni trwają intensywne prace nad doraźnymi zmianami w planie modernizacji technicznej sił zbrojnych w związku z sytuacją na Ukrainie"). Tymczasem wydanie ponad 100 miliardów złotych powinno być wcześniej poprzedzone gruntowną analizą zagrożeń i potrzeb. Na wschodzie Ukrainy nie wydarzyło się przecież nic, czego by wcześniej nie dało się przewidzieć. Przykładowo w tle operacyjnym polskich ćwiczeń wojskowych już dawno wskazywano na możliwość wykorzystania przez Rosjan ludności narodowości rosyjskiej i białoruskiej. Tak więc "zielone ludziki" nie powinny być dla polskich żołnierzy żadnym zaskoczeniem.

Co więcej nasza sytuacja geopolityczna nie pogorszyła się, ale - w pewnym sensie - poprawiła. Europa zorientowała się, że nasza "ostrożność" w stosunku do Rosjan nie jest wcale wynikiem rusofobii wynikającej z doświadczeń historycznych. Natomiast Ukraina z kraju prokremlowskiego zmieniła się w bastion oporu przed rosyjskim wojskiem i dopóki nim jest, nic nam nie grozi z jego strony.

Zmiany w planie modernizacji technicznej powinny opierać się na wnioskach, jakie zostaną wyciągnięte z analizy konfliktu, ale tej analizy bez wysłania specjalistów na wschód nie uda się zrobić. Minister obrony Tomasz Siemoniak zapowiedział, że zostanie przygotowany specjalny szkoleniowy program dla ukraińskich żołnierzy. Przy jego pisaniu potrzebni są jednak Ukraińcy, jest więc doskonały pretekst, by ich do siebie zaprosić.

Na polskich uczelniach wojskowych już dawno powinni wykładać wycofani z frontu ukraińscy dowódcy, którzy kierowali np. obroną lotniska w Doniecku czy bronili się w kotle Debalcewe. W polskich wojskowych ośrodkach szkoleniowych powinni pracować ukraińscy podoficerowie, gdyż to oni mogą pokazać polskim żołnierzom, jak zatrzymuje się rosyjskie czołgi i jak przeżyć artyleryjską nawałę ogniową.

Na podstawie ich wiedzy można by wypracować rozwiązania, jak nie dopuścić do takich katastrof, jakimi były kotły w Iłowajsku, Doniecku i Debalcewe. Gdyby polskie instytuty wojskowe i przemysłowe zbadały sprzęt, który Ukraińcom udało się zdobyć w walce z rosyjskimi żołnierzami, i odkryły jego słabe punkty, można byłoby zastanowić się nad sposobem, jak je wykorzystać. I to tego typu rady są tym, czego Ukraina teraz naprawdę potrzebuje. A nie musztra czy regulaminy.

Europejczycy, a w tym Polacy, mają obawy odnośnie dużych możliwości rosyjskiego uzbrojenia. Jest to zresztą wykorzystywane przez propagandę Kremla, któremu na rękę jest strach przed Iskanderami, samolotami Su i MiG oraz czołgami T-90.

Teraz pojawiła się szansa, by sprawdzić rzeczywistą wartość broni wykorzystywanej przez rosyjską armię. Bo nikt już chyba nie ma złudzeń, że po roku wojny separatyści nadal korzystają tylko z przejętych magazynów ukraińskich sił zbrojnych. Dla Rosjan byłoby to nie na rękę, ponieważ Zachód miałby konkretne dowody na stałe dostawy rosyjskiej broni na Ukrainę. Polska natomiast mogłaby ukierunkować działania swojego przemysłu na systemy przeciwdziałające realnemu, a nie tylko przewidywanemu zagrożeniu.

Zupełną niewiadomą stanowią np. rosyjskie systemy bezzałogowe, które tak naprawdę są nam znane tylko z nazwy. Nie wiemy nic o ich możliwościach lotniczych i systemach obserwacyjnych ani o sposobie prowadzenia łączności i odporności na zakłócenia. Rosjanie prawdopodobnie używają w konflikcie z Ukrainą tylko niewielkich bezzałogowców, takich jak Eleron-3 i Tachion-3 (z konstrukcją "latające skrzydło"), czy niewielkich klasycznych górnopłatów bezzałogowych Leer-3 i Orłan-10.

Same płatowce nie zachwycają rewolucyjnymi rozwiązaniami, a współpraca, jaką Rosjanie nawiązali z Izraelem, wyraźnie świadczy o ich problemach technicznych w tej dziedzinie. Oficjalnie jest jednak wszystko w porządku, o czym przekonują chociażby komunikaty na stronie Minoborony oraz foldery handlowe.

Rzeczywistość może być jednak zupełnie inna. Ukraińcy informowali o zestrzeleniu kilku rosyjskich dronów i teraz jest czas, by poprosić o wypożyczenie wraków. Wydajność ich silników pozwoliłaby określić prawdziwy zasięg i autonomiczność rosyjskich bezzałogowców. Głowica obserwacyjna dałaby wgląd na możliwości rosyjskiego przemysłu optycznego, mogłaby także wskazać źródło dostaw elementów, które nie są produkowane w Rosji. Urządzenia łączności dałyby szanse na znalezienie sposobu na zakłócenie systemów bezzałogowych, jak również na ich przechwytywanie w czasie działań.

Przy okazji warto również zaproponować Ukraińcom wypożyczenie pochodzących z dostaw rosyjskich i przechwyconych wyrzutni rakietowych ognia zaporowego np. typu Grad. I nie ma tu znaczenia, że posiadamy podobny system uzbrojenia, ponieważ otrzymalibyśmy sprzęt w konfiguracji rosyjskiej. Warto poznać rzeczywiste wyposażenie tych wyrzutni w sprzęt łączności, sposób pozycjonowania, celowania i prowadzenia ognia. Być może pozwoliłoby to w przyszłości efektywniej wykorzystywać polskie radary rozpoznania artyleryjskiego do dokładniejszego określania położenia stanowisk ogniowych.

Podobnie w przypadku broni pancernej ‒ czołgi, bojowe wozy piechoty i transportery opancerzone na pewno nie są wysyłane na Ukrainę ze starych magazynów, ale ze stacjonujących w Zachodnim Okręgu Wojskowym Rosji jednostek wojskowych. Teraz możemy mieć wgląd w ich rzeczywiste wyposażenie, możliwości i odporność na wykorzystywaną w Polsce broń przeciwpancerną. Proste testy pozwoliłyby bez problemu określić m.in., czy Ukraińcom nie wystarczyłyby zamiast relatywnie drogich rakiet Javelin o wiele tańsze przenośne granatniki przeciwpancerne - np. typu Carl Gustaf, produkowane przez szwedzką spółkę Saab Bofors Dynamics. Amunicja do tej klasy systemu uzbrojenia jest o wiele tańsza niż do wyrzutni Spike i Javelin, a ponadto ich przechwycenie przez Rosjan nie wpłynęłoby na bezpieczeństwo Polski.

Ważne są nawet rosyjskie mundury, ich kamuflaż, rodzaj materiału oraz obuwie. Rosjanie są na pewno bardziej przyzwyczajeni do trudnych warunków pogodowych, ale to wcale nie oznacza, że nie muszą się chronić przed zimnem. I teraz trzeba tylko sprawdzić jak bardzo.

Współpraca z Ukrainą wymaga dużej rozwagi. Ale jak się okazuje może ona przynieść korzyść obu stronom, o ile zostaną podjęte odpowiednie kroki. Konieczne jest jednak określenie celów współpracy i pewne zdecydowanie w działaniu.

Maksymilian Dura

Defence24
Dowiedz się więcej na temat: rosyjskie wojska | wojna w Ukrainie | Wojsko Polskie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy