NAJGORSZE WYNALAZKI ŚWIATA

Latające samochody miały zastąpić te z ulic. I co? Nic z tego nie wyszło!

Convair to firma, która zasłynęła budową najcięższych z ciężkich bombowców II Wojny Światowej i Zimnej Wojny. Ich B-24 Liberator zdemolował niemiecką i japońską machinę wojenną. B-36 Peacemaker był pierwszym naprawdę międzykontynentalnym bombowcem zdolnym do przewożenia bomb jądrowych i odegrał kluczową rolę w hamowaniu powojennych zapędów ZSRR.

Ale mniej więcej w tym samym czasie, w którym w hangarach firmy powstawał kolosalny Peacemaker, w jednym z budynków obok - zdecydowanie mniejszych budynków - inżynierowie Convaira pracowali nad czymś o wiele bardziej osobliwym. 

Wielkie podniebne marzenie o małym Convair Model 118

Convair Model 118 miał niewiele wspólnego z wielkim bombowcem. Zdecydowanie więcej z taksówką. Składał się z niewielkiego, czarnego samochodu, przypominającego nieco “syrenę", podczepionego pod wyposażone w silnik skrzydło przypominające nieco pozbawioną kokpitu Cessnę 152. Miał być prawdziwą rewolucją, dzięki której latanie stałoby się równie powszechne, co prowadzenie auta. Zmienić USA z kraju autostrad w kraj lokalnych lotnisk, między którymi poruszałyby się chmary latających samochodów. 

Reklama

Firma była przekonana, że to pomysł za miliard dolarów. Szacowano, że uda się sprzedać około 160 tys. ConvAirCarów, za mniej więcej 1500 dolarów sztuka. To zaledwie o ok. 40 proc. więcej niż wynosiła wówczas cena normalnego nowego samochodu. 

Co ciekawe, pomysł ConvAirCara pochodził jeszcze z czasów wojny, gdy inżynierowie firmy proponowali stworzenie latających jeepów do przeprowadzania szybkich rajdów komandosów. Ale pierwsze marzenia o latających samochodach, pojazdach łączących wszystko, co najlepsze w autach i samolotach, sa jeszcze starsze: legendarny inżynier Glenn Curtis już w 1917 r. stworzył “Autoplane", wyposażony w trzy skrzydła samochód który jednak niestety nigdy nie zdołał wzbić się w powietrze. 

ConvAirCar latał, i to całkiem przyzwoicie. Ale zamiast 160 tys. sztuk, firma stworzyła tylko dwa prototypy. Jeden z nich uległ wypadkowi bo podczas lotu skończyło się paliwo. 

Pomysły na tworzenie samochodów ze skrzydłami powracały potem przez dziesięciolecia, ostatnio w formie słowackiego AirCara czy amerykańskiej Terrafugii. Wraz z rozwojem dronów dołączyły do nich nowsze wariacje na temat “latającego auta", które rezygnują z kół zaimast tego sadzając pasażera we wnętrzu gigantycznego drona. I te, i te pojazdy mają jednak realizować ten sam cel: uwolnić nas od tyranii dróg i autostrad i otworzyć przed nami niebiosa. Tylko... czy to w ogóle jest dobry pomysł?

Latający samochód jako zabawka to jedna z najfajniejszych rzeczy, jakie można sobie wyobrazić. Niewielkie, szybkie urządzenie, które pozwala w każdej chwili wzbić się w niebo i wysoko, ponad korkami, odlecieć w siną dal. Ale czy ta zabawka rzeczywiście nadaje się do czegoś innego, niż rozrywka? Czy latające samochody, jak chcą ich zwolennicy, mogą stać się rozwiązaniem naszych transportowych, a może i klimatycznych problemów?

Zwolennicy osobistych, latających samochodów - bez względu na to, czy mówimy o latających samochodach “classic", które na kołach jadą na lotnisko by potem odlecieć w dal, jak i o ich nowoczesnych kuzynach startujących i lądujących pionowo, przedstawiają kilka dużych zalet takich urządzeń. Pierwszą ma być zminimalizowanie ruchu na drogach. Sieć niewielkich lotnisk pozwoliłaby zredukować ruch na średnich i dalekich dystansach, podczas gdy “latające taksówki" w postaci dronów XXL mogłyby w znacznym stopniu zmniejszyć natężenie ruchu nawet w dużych miastach, przewożąc pasażerów ponad ulicami. Do tego pasażer, korzystając z takich pojazdów, dotarłby w każdy punkt miasta w kilka minut. Koniec ze staniem w korku w drodze do pracy. Latające auta miałyby też wiązać się z mniejszymi emisjami, niż transport kołowy, bo ich nowoczesne modele są najczęściej elektryczne, a  ich baterie można ładować dzięki odnawialnym źródłom energii. Przeniesienie większości naszego transportu w górę pozwoliłoby też przywrócić miasta pieszym i rowerzystom, a szerokie ulice i ogromne parkingi zastąpić parkami czy innymi cennymi dla mieszkańców obiektami. 

Cena, cena i jeszcze raz cena

Tyle że rzeczywistość może nie być taka różowa. Zacznijmy od ceny: latające samochody są drogie, dlatego zapewne stać na zakup własnego będzie stać tylko nielicznych. Pozostali będą korzystali z nich jak z ubera czy taksówki. A to w dłuższym terminie jest po prostu drogie i może zniechęcić wielu potencjalnych klientów, którzy będą woleli zostać przy swoim starym dieslu. Ani korki, ani zanieczyszczenia nie znikną więc jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. 

Ale okazuje się, że jeśli latające auta mają pojawić się na naszym niebie w naprawdę masowej skali, inne ich zalety również zaczynają wyglądać wątpliwie. Badania wykazały, że, rzeczywiście, są efektywniejsze energetycznie nawet od elektrycznych samochodów, ale jedynie na średnich i długich dystansach. Oznacza to, że w przypadku krótkich podróży, na przykład w obrębie jednego miasta, latający samochód zużywa zdecydowanie więcej energii, i może powodować wyższe emisje, niż nawet spalinowe auto. 

Do tego latające samochody nie potrzebują co prawda dużej sieci dróg, ale wciąż muszą gdzieś startować i lądować. Dopóki mieszkasz w domu na przedmieściach - możesz sobie wylądować w ogródku. Ale w mieście każdy metr przestrzeni jest na wagę złota. Flota latających taksówek wymagać więc będzie stworzenia zupełnie nowej infrastruktury. Lądowiska muszą tworzyć na tyle gęstą sieć, by latające taksówki były wciąż praktycznym środkiem transportu - czyli powinny być w odległości umożliwiającej dojście do najbliższego spokojnym spacerem. A to oznacza, że albo poświęcimy sporą część miasta na platformy do startu i lądowania taksówek - czyli w zasadzie pozostawimy w spokoju wielkie, betonowe parkingi - albo lądowiska będą rozsiane na tyle rzadko, że trzeba będzie do nich dojeżdżać samochodem. W obu przypadkach “odzyskanie miasta dla pieszych" może się po prostu nie udać. 

Co lata, może też i... spaść!

Pozostaje jeszcze ostatni, zasadniczy problem: bezpieczeństwo. Dziś piloci przechodzą długotrwałe, precyzyjne szkolenia, a do wypadków i tak dochodzi. Pojawienie się na niebie tysięcy latających samochodów oznacza, że albo proces nauki ich pilotażu ulegnie uproszczeniu, albo, co bardziej prawdopodobne, że pojazdy takie będą w zasadzie zautomatyzowane, a osoba przewożona z miejsca na miejsce nie będzie miała wpływu na to, co się z nią dzieje. W obu przypadkach powstaje to samo pytanie: czy jesteśmy gotowi oddać swoje bezpieczeństwo, bezpieczeństwo innych uczestników ruchu i, co może najważniejsze, bezpieczeństwo przypadkowych przechodniów i mieszkańców poniżej w ręce zupełnych amatorów albo algorytmów, które - jak to komputery - co jakiś czas natkną się na jakąś lukę w oprogramowaniu? Tu błąd nie będzie oznaczał po prostu zderzenia z latarnią, ale deszcz odłamków spadających w dół. 

Mimo to inwestorzy są przekonani, że inwestycja w latające samochody to świetny interes. Bank Morgan Stanley szacuje,  że rynek krótkodystansowych miejskich podróży lotniczych na żądanie może do 2040 r. osiągnąć wartość 850 mld dolarów. Może warto więc uzbroić się na wszelki wypadek w pancerny parasol. 

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: latający samochód
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy