7 najdziwniejszych i najbardziej śmiercionośnych broni w historii świata
Bomba gejowa czy pistolet wywołujący wymioty - nie trzeba nikogo przekonywać, że kreatywność ludzka nie zna granic. Zwłaszcza, jeśli chodzi o pozbawianie drugiego człowieka życia.
"Jeśli ja nie zabiję jego, to on wykończy mnie" - to podstawowa zasada każdej wojny. Dopiero jak się przeżyje, można obnosić się ze zwycięstwem, przyjmować wyrazy uznania, być hołubionym jak starożytny heros.
Jednak by pławić się w luksusach, wypinać piersi do medali, czy cieszyć się walorami dopiero co wyzwolonych dziewcząt trzeba posiadać broń, która nie spowoduje, że przeciwnik będzie turlał się ze śmiechu, gdy jej użyjemy.
W historii broni zdarzały się wynalazki, które były zarówno śmiertelnie niebezpieczne dla użytkowników, jak i wrogów. Były również takie, które budziły jedynie uśmiech politowania. Jednak znakomita większość była naprawdę zabójcza. Dziś opowiemy o niektórych broniach, które były czasem śmieszne, czasem absurdalne, ale łączyło je jedno: ich konstruktorzy mieli nadzieję, że z ich pomocą wygrają każde starcie.
Ogień grecki
Naprawdę nikt do końca nie wie, jak z tym ogniem było. W starożytności zwany był ogniem bizantyjskim. W Bizancjum zwano go ogniem rzymskim, albo morskim. Nie do końca wiadomo, kiedy pojawiła się w nazwie Grecja.
Do dziś nieznany jest dokładny skład tego przodka napalmu. Podobno miała to być receptura złożona z ropy naftowej, smoły, saletry, siarki, soli kamiennej, żywicy i palonego wapna. Mieszanina ta miała się zapalać po zetknięciu z wodą morską, wytwarzając przy tym ogromne ilości ciepła.
Ogień grecki miał zostać wynaleziony 29 kwietnia 674 roku w czasie oblężenia Konstantynopola, a autorem przepisu na morderczą ciecz miał być syryjski chemik Kalinnikos z Helipolis. Choć prawdopodobnie, podobnie jak Edison postąpił z żarówką, tak i Kalinnikos zrobił z ogniem greckim - pożyczył sobie wyniki doświadczeń Greków, nieco udoskonalił, ładnie opakował i zaczął sprzedawać jak swoje.
Ostatni raz użyto ognia greckiego w walce w czasie powstania Aleksego Branasa w 1187 roku. Nawet wówczas przepis na niego był największą tajemnicą Bizancjum. Tylko oni go produkowali i tylko oni używali go bojowo. I to bardzo skutecznie! W 678 roku bizantyjska flota uzbrojona w "garnki ogniste i syfony", które zionęły ogniem na 75 metrów rozgromiła flotę arabską, ratując tym samym państwo przed muzułmańskim najazdem.
Wcześniej i później wielu próbowało odkryć tajemnicę ognia greckiego. Niestety nikomu się nie udało. Do podobnych efektów doszli dopiero Amerykanie w czasie II wojny światowej, ale to jest już zupełnie inna historia...
Zwłoki
Może to brzmi dziwnie i strasznie, ale prawda jest taka, że zwłoki były jedną z najlepszych broni biologicznych od czasów, kiedy zauważono, że można się zarazić różnego rodzaju chorobami. Nie było ważne, czy były to zwłoki konia, krowy czy człowieka. Jeśli podrzucenie trupa miało pomóc wygrać bitwę czy całą kampanię, nie wahano się ani chwili.
Już Aleksander Macedoński zatruwał w czasie odwrotu studnie zwłokami koni, a w osadach, które miały opuścić jego wojska zostawiano zwłoki zmarłych na choroby zakaźne. W ten, dość brutalny sposób, skutecznie opóźniał pościg za swoimi wojskami.
Chyba najbardziej znane użycie zwłok w czasie bitwy miało miejsce w 1346 roku pod Kaffą, czyli dzisiejszą Teodozją. Tatarzy oblegali miasto, które wówczas należało de facto do Republiki Genui. Wśród żołnierzy wybuchła epidemia dżumy. Gdy liczba zmarłych Tatarów zaczęła być znaczna, a oblężenie zagrożone, dowódcy wpadli na pomysł, aby podrzucić kilka martwych ciał do miasta.
Na przedmurzu ustawiono kilka katapult, z pomocą których podrzucono kaffajczykom kilkanaście trupów żołnierzy zmarłych na dżumę. Efekt był piorunujący: miasto zdobyto w ciągu kilku dni. Jednak pojawiły się też skutki uboczne: wielu mieszkańców miasta uciekło i rozniosło dżumę po całej Europie. Wielu historyków sądzi, że właśnie ta bitwa była początkiem epidemii dżumy, która zabiła jedną czwartą mieszkańców Europy.
Chu Ko Nu
Czyli samopowtarzalna kusza. Marzenie każdego fana fantastyki i odtwórstwa historycznego. Kusza taka ma bardzo prostą i solidną budowę, a w dodatku była łatwa w obsłudze. Do tego stopnia, że można było bardzo szybko przeszkolić nawet największego wioskowego niedojdę w jej obsłudze. Bełty znajdowały się w specjalnym pojemniku, który dziś nazwalibyśmy magazynkiem.
Bełt opadał do prowadnicy po odciągnięciu zamka, podobnie jak to się dzieje w karabinach z zamkiem dwutaktowym. W broni palnej pierwszy ruch - do tyłu - powoduje odryglowanie i usunięcie łuski. Drugi ruch - do przodu - dosyła następny nabój i zaryglowuje komorę nabojową. Tu wyglądało to podobnie, a ruchy były odwrotne - do przodu i do tyłu.
Ten drugi ruch równocześnie umieszczał bełt na prowadnicy, napinał cięciwę i od razu oddawał strzał. Następnie wystarczyło przeładować, ponownie przymierzyć i znów strzelić. Chińczycy wyposażali w taką broń całe oddziały kuszników.
Ta niezwykła broń pojawiła się już w IV wieku przed naszą erą. Jednak dopiero w latach 181-234 n.e. Chu Ko Nu zyskało wielką popularność. Wówczas też powstała wersja "wielolufowa", która mogła strzelać 3-4 bełtami na raz.
Co ciekawe, jeszcze dziś Chu ko Nu można znaleźć na wyposażeniu sił specjalnych niektórych państw świata.
Panjandrum
Broń, która na szczęście dla obu walczących stron nie wyszła nigdy poza fazę projektowania. Była tak samo niebezpieczna dla żołnierzy nią walczących, jak dla wrogów. Została ona opracowana w 1943 roku przez Department of Miscellaneous Weapons Development - miejsce, gdzie wymyślano najdziwniejsze bronie Aliantów. Ilość dziwactw, jaka wyszła z biur projektowych DMWD wystarczyłaby na kilka takich artykułów.
Rzeczone Panjandrum zostało zaprojektowane do niszczenia betonowych umocnień Wału Atlantyckiego. Urządzenie składało się z dwóch drewnianych kół o średnicy 3 metrów, połączonych bębnem, który zawierał około tony materiałów wybuchowych. Napęd stanowiły rakiety, które rozpędzały tego potwora do 97 km/h.
Niestety każdy z testów kończył się widowiskową katastrofą. A to urwała się rakieta i poleciała w kierunku obserwatorów, a to tracono nad nim kontrolę i jeździł sobie w każdą możliwą stronę, a to najzwyczajniej w świecie eksplodował ku uciesze letników odpoczywających w Leytonstone. Projekt całkowicie skasowano, kiedy podczas pokazów dla generalicji tuż po wyjechaniu na plażę najpierw urwały się rakiety z jednego z kół, a pojazd z pełną prędkością ruszył w stronę obserwujących, rozganiając ich na wszystkie wiatry. Gdy już generałom śmierć zajrzała w oczy, Panjandrum zawrócił w stronę brzegu i tam rozbił się na kamieniach. Po takim pokazie generałowie bez żalu zrezygnowali z tej broni.
Schallkannone
Działo dźwiękowe było jednym z pomysłów genialnego architekta, a później ministra uzbrojenia i amunicji III Rzeszy, Alberta Speera. To on odpowiadał za plany budowy Germanii - nowej stolicy Wielkiej Rzeszy. Opracowaniem projektu zajął się dr Richard Wallauschek.
Działo dźwiękowe składało się z dużych parabolidalnych reflektorów o średnicy 3 metrów oraz wielu rurek, które wychodziły z komory spalania, w której następowały ciągłe wybuchy metanu. Długość komory spalania odpowiadała dokładnie jednej czwartej długości fali fal dźwiękowych wytwarzanych przez trwający eksplozji. Każdy wybuch inicjował falę uderzeniową w konsekwencji tworząc wiązki dźwięku o wysokiej amplitudzie. Ten tworzył falę bardzo wysokiego ciśnienia, którą w teorii można było wyrzucić na odległość około 50 metrów. Niestety działo nie weszło do produkcji.
A miało szansę zrobić furorę. Dziś działa dźwiękowe są wprowadzane do sił zbrojnych wielu państw. Korzystają z nich przede wszystkim jednostki porządkowe, a o ich skuteczności już kilka osób mogło się przekonać. Wszystko dzięki temu, że niemiecki pomysł podchwycił amerykański naukowiec Guy Obolensky i od 1949 roku prowadził dla US Navy badania nad niezabijającą bronią.
Bomba gejowa
To kolejna broń, która nie miała zabijać. Na pomysł zaprojektowania niezwykłej broni wpadli decydenci w Pentagonie w 1994 roku. Choć sam pomysł użycia feromonów nie był nowy i wywodził się z lat 70., po wojnie w Zatoce Perskiej zaczęto traktować go poważnie.
Air Force's Wright Laboratory z Dayton w stanie Ohio przeprowadzało badania nad użyciem hormonów, na co wydano dziesiątki milionów dolarów. Pod egidą Pentagonu powstały dwa raporty, które sugerowały, że bomby zawierające kobiece hormony spowodują zniewieścienie żołnierzy przeciwnika. Uważano również, że odpowiednie preparaty chemiczne są w stanie, przedostając się przez skórę i układ oddechowy żołnierzy, spowodować że ci zmienią orientację seksualną i rzucą się na siebie w miłosnej ekstazie.
Na szczęście ktoś w Pentagonie poszedł po rozum do głowy i cały projekt skasowano, a jego autorzy okryli się wieczną hańbą, otrzymując w 2007 roku pokojową nagrodę Ig Nobla za chęć szerzenia miłości. Niestety nikt z dowództwa sił powietrznych nie przybył na wręczenie nagród...
Pistolet powodujący wymioty
Pozostajemy wśród broni, które nie mają zabijać, a obezwładniać przeciwnika. Tym razem "inteligencją" wykazali się przedstawiciele marynarki wojennej USA, która zażyczyła sobie pistolet, który będzie wywoływał, między innymi, wymioty. Broń ma wysyłać fale, które mają doprowadzić do zawrotów głowy, mdłości, a ostatecznie do wymiotów.
Plan zakładał, że dzielni marines strzelają z takiego pistoletu przez ścianę, grzecznie czekają, aż przeciwnicy doprowadzą mieszkanie do stanu knajpianego zagłębia dowolnego polskiego miasta w niedzielę nad ranem, po czym wchodzą do mieszkania i skuwają potulnych, osłabionych przeciwników. Nie wiadomo oficjalnie, ile pieniędzy pochłonęły badania, ale z broni zrezygnowano.
Natomiast wiadomo, że Departament Bezpieczeństwa Krajowego wydał 800 tysięcy dolarów na badania nad bronią, która działa podobnie, a zwie się LED Incapacitator. Ona z kolei powala przeciwnika częstotliwością błysków, powodując mdłości. Zrezygnowali z badań, kiedy spadła na nich krytyka wszystkich zainteresowanych, łącznie z meksykańskimi emigrantami, którzy stwierdzili, że broń jest... niehumanitarna.