Cała ściana śniegu

Pod Śnieżką, przy zakręcie Śląskiej Drogi u wylotu Białego Jaru, ustawiono pomnik z granitowych głazów. Upamiętniał on ofiary lawiny, która Białym Jarem zeszła 20 marca 1968 roku. Wkrótce kolejna lawina pomnik ów zniszczyła. Góry nie żartują. Ale na makabryczny żart z dwóch ofiar tej tragedii zdobył się człowiek, którego wielu poszukiwaczy skarbów uważa za guru tego środowiska...

Masyw Śnieżki. Na jej stokach, w dolinie Białego Jaru, 20.03.1968 r. zeszła lawina
Masyw Śnieżki. Na jej stokach, w dolinie Białego Jaru, 20.03.1968 r. zeszła lawinaOdkrywca

W tamtym marcu tu, pod Śnieżkę, dochodziły echa tego co działo się w Warszawie, Poznaniu, Gdańsku i innych ośrodkach akademickich Polski, choćby w niedalekim Wrocławiu. Bunt polskich studentów przeciwko cenzurze, w obronie "Dziadów" Adama Mickiewicza w reżyserii Kazimierza Dejmka, zdjętych ze sceny Teatru Narodowego w Warszawie, przeszedł do historii pod eufemistyczną nazwą wydarzeń marcowych.

Wiatr zagłuszył śpiew

Ale w Karpaczu i pobliskich Bierutowicach (obecnie część Karpacza przemianowana w 1991 r. na Karpacz Górny) życie toczyło się wtedy w koleinach wyznaczanych przez pogodę. W Karkonoszach marzec 1968 roku nie był śnieżny, ale za to bardzo wietrzny. Śniegu zaś napadało sporo w poprzednich miesiącach. Wysoko w górach silny wiatr oznaczał zbliżające się niebezpieczeństwo. Nawiewał śnieg w miejsca, skąd mógł runąć w dół w formie lawiny. Tamtej zimy pierwsza zeszła w Karkonoszach 17 marca. Porwała siedmiu turystów, ale wszystkich udało się uratować. To ostrzeżenie zlekceważono.

Stefan Wereniuk z Warszawy, który jako pilot w środę, 20 marca 1968 roku, poprowadził wycieczkę turystów ze Związku Radzieckiego, nie miał uprawnień przewodnika górskiego. Zlekceważył też rady ratowników, którzy ostrzegali przed wyprawami w rejon Białego Jaru, zwłaszcza nie oznakowanym szlakiem. Ale chęć pokazania Rosjanom uroku polskich gór była silniejsza. Około godziny 10 Rosjanie wyruszyli w góry sprzed Domu Zagranicznej Turystyki Młodzieżowej w Karpaczu. Grupa turystów składała się z czternastu obywateli ZSRR, obywatela NRD oraz pilota. W drodze dołączyła do nich inna grupka Niemców. Na tej samej trasie, tego dnia, znalazły się siostry, mieszkanki Łodzi. Jedna z nich wspominała później: "Para młodych ludzi idąca cały czas przed nami zawróciła. Wróciło też kilka osób idących przed tą parą. Ale z dołu idą nowi. Tym razem Rosjanie. Nie boją się śliskiej ścieżki, nie odpycha ich silny wiatr. Są młodzi, ciekawi. Obcy, nowy i piękny kraj - trzeba zobaczyć jak najwięcej. Schodząc ze ścieżki przepuszczamy ich - im się spieszy. Jedna z dziewcząt prosi kolegę, by zaśpiewał. Wiatr zagłusza melodię".

"Całe zbocze przed nami rusza"

Łodzianki były zmęczone. "Nastrój krajobrazu - wspominała jedna z nich - tak radosny początkowo, zmienia się w groźny. Siostra stwierdza, że dalej nie chce iść. Ten wiatr tak dmie, wyje, a tu bardzo stromy spadek". Dochodziła godzina 11:00. I wtedy to się stało. "Całe zbocze przed nami rusza, rusza cała ściana śniegu wprost na nas. Skaczemy w lewo, w kierunku drzew. Siostra krzyczy: Lawinaaa!". To kolejny fragment wspomnień świadka tragedii. Czoło lawiny miało 15 metrów wysokości. 50 tysięcy ton białego puchu w ciągu minuty zasypało całą grupę turystów, którą przed chwilą minęły siostry z Łodzi.

Akcję ratowniczą rozpoczęto błyskawicznie. Na miejsce tragedii przybyli ratownicy górscy: Polacy i Czesi, żołnierze Wojsk Ochrony Pogranicza i podchorążowie Oficerskiej Szkoły Radiotechnicznej z Jeleniej Góry. Kilka lat później, pod koniec 1971 roku, a więc zanim jeszcze na dobre życie społeczne w Polsce nie opanowała gierkowska propaganda sukcesu, która z góry zakładała ograniczanie rozpowszechniania wszelkich informacji, zdjęć i filmów z miejsc wielkich i małych katastrof w PRL, nakładem Wydawnictw Artystycznych i Filmowych ukazał się album fotografii reporterskiej "Samo życie". Na stronach 141 i 142 zamieszczono dziesięć wstrząsających zdjęć z Białego Jaru, wykonanych w tamtą marcową środę przez red. Eugeniusza Wołoszczuka, wrocławskiego fotoreportera Centralnej Agencji Fotograficznej. Widać nań dziesiątki wojskowych i cywilnych ratowników przeczesujących lawinisko. W zwałach śniegu natrafiają oni już tylko na zwłoki - głównie młodych ludzi.

Dziewiętnaście ofiar

Uratowano pięć osób. Aż pięć. Pozostali nie mieli żadnych szans. Ilu ich było? Oficjalne źródła twierdzą, że dziewiętnastu: 13 obywateli ZSRR, czterech Niemców z NRD i dwóch Polaków. Wśród nich był też polski pilot radzieckiej wycieczki. Liczbę 19 ofiar lawiny w Białym Jarze podają autorzy "Słownika geografii turystycznej Sudetów" w tomie "Karkonosze". Listę 19 ofiar opublikowały też 4 kwietnia 1968 roku "Nowiny Jeleniogórskie". Tymczasem najnowsze źródła mówią o 21 ofiarach. Skądinąd wiadomo, że w kwietniu, ale już po ukazaniu się wspomnianego numeru jeleniogórskiego tygodnika, gdy część zgromadzonego w Białym Jarze śniegu stopniała, odnaleziono kolejne zwłoki.

Niemal równo 21 lat po tragedii w Białym Jarze, bo 1 kwietnia 1989 roku, na łamach kombatanckiego tygodnika "Za Wolność i Lud" ukazał się artykuł Stanisława Siorka "Tajemnica Bursztynowej Komnaty - dolnośląski ślad". W wydanej w 1993 roku książce "Zaginiona komnata" pisałem o tej publikacji: "Gdy na chłodno przeanalizuje się treść tego obszernego artykułu, dziwić może tylko jedno. Dlaczego redakcja zakwalifikowała go do druku? Wszak trudno wyobrazić sobie większe pomieszanie faktów, hipotez i domysłów z ohydną manipulacją, która w obliczu śmierci dziewiętnastu niewinnych ludzi może być odczytana jako insynuacja".

Hitlerowska przeszłość ojca

Zmarły w 1998 roku Stanisław Siorek był emerytowanym oficerem wrocławskiej Służby Bezpieczeństwa PRL, który na starość zajął się szukaniem skarbów ukrytych przez hitlerowców na Dolnym Śląsku, przede wszystkim zaś w Sudetach. Przeglądając opublikowaną przez "Nowiny Jeleniogórskie" listę ofiar tragedii w Białym Jarze, zwrócił uwagę na dwa nazwiska. Na figurującą pod numerem 15. Ingeborg RINGEL z Zwickau, urodzoną w 1932 roku oraz na umieszczonego pod numerem 18. Bolesława KOROLEWSKIEGO z Warszawy, urodzonego w 1913 roku.

Odkrywca

"Nazwiska Ringel i Korolewski napisałem dużą czcionką, gdyż pierwsze ma być pseudonimem, a drugie po usunięciu litery o będzie identyczne jak nazwisko komisarza radzieckiego do spraw odnalezienia komnaty - Krolewskiego. (...) Gdyby nie to nieszczęsne o, mielibyśmy niemałą sensację. Ci dwaj ludzie, te dwa nazwiska tak nierozłącznie ze sobą związane poprzez tajemnicę Bursztynowej Komnaty, pojawiają się w Karpaczu; idą osoby je noszące doliną Białego Jaru i tam tragicznie obie, razem z innymi, giną" - pisał Siorek w 1989 roku.

Rzecz jasna, ani pani Ringel (Siorek fałszywie uznał, że Ingeborg jest imieniem męskim, co już najlepiej świadczy o wiedzy tego oficera pracującego we wrocławskiej Służbie Bezpieczeństwa na "odcinku niemieckim"), ani pan Korolewski nie mieli z Bursztynową Komnatą nic wspólnego. Pierwsza nosiła tylko takie samo nazwisko, jakie kiedyś redakcja wychodzącego w NRD czasopisma "Freie Welt" użyła za pseudonim kryjący oficera hitlerowskiej Abwehry, którą po zdymisjonowaniu i aresztowaniu admirała Wilhelma Canarisa formalnie włączono do Waffen SS. Oficer ów naprawdę nazywał się Gustaw Wyst, a pseudonim nadano mu po to, aby hitlerowska przeszłość ojca nie zaciążyła nad życiem syna.

Pożar w Sali Rycerskiej

Wyst - zdaniem jego syna Rudolfa - był tym, który w 1945 roku miał ukryć Bursztynową Komnatę. Druga z wymienionych przez Siorka ofiar tragedii w Białym Jarze miała pecha, że jego nazwisko było podobne do nazwiska sekretarza Komitetu Obwodowego Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików), a po XIX Zjeździe Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego w Kaliningradzie - Weniamina Dmitriewicza Krolewskiego - który w latach 50. XX wieku stał na czele specjalnej komisji szukającej w gruzach dawnego Królewca Bursztynowej Komnaty.

Zostawmy w spokoju pamięć o Ingeborg Ringel i Bolesławie Korolewskim, i zatrzymajmy się przy przywołanej przez Siorka postaci Krolewskiego. Pod pseudonimem W. Dmitriew i wspólnie z niejakim W. Jeraszowem napisał książkę "Tajna jantarnoj komnaty", którą wydano w Rydze w 1961 roku. To zbeletryzowana historia Bursztynowej Komnaty, w której roi się od błędów faktograficznych, i to nawet w tych sprawach, które na przełomie lat 50. i 60. minionego wieku można było bez większego trudu ustalić. Autorzy książki poszli jednak na łatwiznę, przede wszystkim nie weryfikując zeznań świadków przesłuchiwanych przez komisję Krolewskiego lub wcześniej przez NKWD czy służby specjalne Armii Czerwonej, do których protokołów towarzysz sekretarz miał dostęp.

Jego życzenia spełniano błyskawicznie, i bez żadnych ceregieli przed komisją stawiali się na przykład więzieni w ZSRR generałowie dawnego Wehrmachtu. O pracach komisji Krolewskiego dobrego zdania nie miał Awenir Owsjanow z Kaliningradu, który zanim zaczął szukać skarbów i krzewić wśród Rosjan z obwodu kaliningradzkiego wiedzę o dawnych Prusach Wschodnich, służył w Armii Radzieckiej dochodząc aż do stopnia pułkownika. Jako młody oficer saperów brał udział w wysadzeniu w powietrze resztek ruin zamku królewieckiego. Gdy w kwietniu 1995 roku rozmawiałem z Owsjanowem w jego biurze w Kaliningradzie, powiedział mi, że komisja Krolewskiego prowadziła prace bez jakiegokolwiek generalnego planu, chaotycznie i powierzchownie.

Raport tajnego współpracownika?

Często wielokrotnie szukano w tym samym miejscu, głównie w stojących jeszcze ruinach zamku, nie sięgano do materiałów źródłowych. Było zapewne dziełem przypadku, że Krolewski doszedł do generalnie słusznego wniosku, że w marcu 1945 roku Bursztynowa Komnata nadal znajdowała się w zamku królewieckim, chociaż nie w piwnicach - jak napisali autorzy książki "Tajna jantarnoj komnaty" - ale w Sali Rycerskiej w skrzydle północnym. I skrzydła tego nie opuściła już przed rozpoczętym 6 kwietnia 1945 roku szturmie Armii Czerwonej na stolicę Prus Wschodnich. Tam też skrzynie z tym arcydziełem osiemnastowiecznej sztuki barokowej najprawdopodobniej w nocy z 10 na 11 kwietnia spłonęły w pożarze zaprószonym przez pijanych czerwonoarmistów, w ten sposób świętujących zdobycie Festung Königsberg. I oto cała tajemnica Bursztynowej Komnaty.

Na koniec wróćmy do Karpacza w tamtym pamiętnym marcu 1968 roku. Opublikowane w "Za Wolność i Lud" 21 lat później bzdury, Stanisław Siorek próbował uwiarygodnić zmyślonym - na co wszystko wskazuje - raportem tajnego współpracownika SB, który w przeddzień tragedii w Białym Jarze miał zauważyć, że w Karpaczu, przy kawie w jakiejś knajpie, pewien obywatel NRD oglądał starą niemiecką mapę Karkonoszy z odciśniętą nań pieczątką Gustaw Georg Ringel.

Na mapie - pisał Siorek - "były naniesione kolorowym ołówkiem dwa punkty w rejonie Białego Jaru, oznaczające położenie dwóch prastarych szybów kopalnianych na zboczu Śnieżki, noszących nazwę Heinrich i Gustaw. Szyby te nie są wymieniane na współczesnych mapach, ale istnieją. Opisał je profesor Tadeusz Dziekoński w swojej pracy pt. Wydobywanie i metalurgia kruszców na Dolnym Śląsku od XIII do połowy XX wieku wydanej przez Ossolineum".

"Wiarygodny" oficer

Zdaniem większych ode mnie znawców historii górnictwa dolnośląskiego, profesor Dziekoński źle umiejscowił oba szyby. Ponoć interesujące poszukiwaczy tak zwanego złota Wrocławia kopalnie, wydrążono nie na zboczu Śnieżki, ale w kilkukilometrowej od niej odległości i w dodatku po czeskiej obecnie stronie Karkonoszy. Faktem jest, że podczas zakrojonych na dużą skalę poszukiwań, prowadzonych w latach 80. w polskich Karkonoszach przez ekipy ministerstw: Obrony Narodowej i Spraw Wewnętrznych PRL, na szyby te nie natrafiono. I dam głowę sobie uciąć, że w marcu 1968 roku ani kiedykolwiek indziej żaden ze wschodnioniemieckich turystów nie posiadał przy sobie mapy z pieczątką pseudonimu, które kiedyś nadano ojcu Rudolfa Wysta. To kolejna fantazja Siorka.

Zresztą wszystko wskazuje, że ojciec Rudolfa nie miał nic wspólnego z Bursztynową Komnatą, może poza wielce prawdopodobną hipotezą, że podczas wojny Gustaw Wyst mógł oglądać to arcydzieło sztuki, gdy eksponowano je w zamku królewieckim. Jego syn zaś w papierach pozostawionych przez ojca przeczytał o jakiejś tajnej akcji tego oficera Abwehry w służbie Waffen SS. Papiery młody Rudi zniszczył, a treść dokumentu po wielu latach odtworzył z pamięci. A ta go zawiodła.

Z tej historii nieodparcie nasuwa się jeden wniosek. Jeśli Służba Bezpieczeństwa miała więcej tak "wiarygodnych" oficerów jak Stanisław Siorek, można tylko współczuć tym, którzy historię Polski Ludowej oglądają dzisiaj przez pryzmat dokumentów bezpieki.

Leszek Adamczewski

Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas