Denis Urubko: Rosyjski łobuz z polskim obywatelstwem
Zdobył Koronę Himalajów i Karakorum, wspiął się na dziesięć siedmiotysięczników i wytyczył nową drogę na Cho Oyu. Denis rozrabiaka. Cyborg-rozrabiaka. Poznaj bliżej niezwykłego himalaistę i początki jego przygody z górami dzięki książce "Absurd Everestu".
Nie mierzy tętna i nie łyka leków, nie bierze odżywek, ocieplacze uważa za niedozwolone, butle z tlenem za wykluczone. W górach nawet z jedzeniem jest na bakier: kiedy się wspina, pości. Tylko przed wysiłkiem i po nim zagryza ser i czekoladę. Uwielbia rywalizację, zarówno z innymi jak i z samym sobą.
Powtarza, że bycie pierwszym na szczycie to honor. Ale honorem jest też pomóc innym: w górach partnerstwo jest dla niego wszystkim. W 2001 roku sprowadził z Lhotse polską himalaistkę Annę Czerwińską, w 2018, z Nanga Parbat, Élisabeth Revol.
Jak sam mówi: kocha życie i nie zamierza akceptować zwyczajności. "Absurd Everestu" opowiada o początkach himalajskiej przygody Denisa — pierwszym pobycie w najwyższych górach świata i przyjaźni z Simone Moro.
Wyprawa w Himalaje była spełnieniem jednego z marzeń młodego i ambitnego sportowca z Kazachstanu. Urubko nie tylko relacjonuje przebieg wyprawy, ale też pisze o tym, że góry uczą cenić życie.
Przeczytaj fragment książki "Absurd Everestu":
Co innego można robić na Dachu Świata? Oglądać pamiątki pozostawione na szczycie? To, co należało do przeszłości, nie miało znaczenia. Nawet gdyby tutejsza zaspa była obsypana złotem i perłami, myślę, że nie zwróciłbym na to uwagi.
Niesamowite uczucie osiągnięcia celu dawało szczęście i wprawiało w ekstazę bliską narkotycznej. Tak długo walczyłem o zwycięstwo, tak długo i wbrew wszystkiemu marzyłem o najwyższych górach świata. Odczuwałem radość całym swoim jestestwem. Uśmiech był może niezgrabny i niefotogeniczny, ale całkowicie szczery. Dzięki ci, losie, że dałeś mi to mgnienie na Evereście, chwilę, której nigdy nie zapomnę.
Gdy po kilku minutach doszedłem do siebie, próbowałem działać racjonalnie, odpowiednio do wagi wydarzenia. Apa, który zdążył już dotrzeć na szczyt, z filozoficznym spokojem obserwował moje egzaltowane zachowanie. Pewnie uznał, że gdy już się nasycę tym wszystkim, natychmiast ruszę w dół.
Nic bardziej mylnego. Wprawdzie widoczność była zerowa, ale przecież mogłem uwiecznić jeden obiekt: siebie. Nie aparatem, ale kamerą! Po coś ją w końcu dźwigałem. Nawet pogoda jakby wspierała ten pomysł. Zasłona obłoków zrobiła się cieńsza, śnieg nie walił już tak gęsto, zrobiło się jaśniej. A może to ja złapałem oddech i wreszcie spojrzałem na świat bardziej trzeźwo?
W ślad za Apą na szczyt weszło kilka innych osób. Byli to wspinacze, których wyprzedziłem przed Wierzchołkiem Południowym. Chłopcy poszli za naszym przykładem, a teraz po kolei wynurzali się z mgły snującej się na grani.
Stanowili pstrokate stadko papug, a może po prostu w tej czarno-białej przestrzeni kolory wydawały się jaskrawsze niż były w rzeczywistości. W ich oczach musiałem wyglądać podobnie: jak nachalnie ubarwiona plama. Zająłem najwyższy punkt szczytu i starałem się prezentować jak najbardziej znacząco. Wyciągnąłem kamerę i radośnie pomachałem do wspinaczy: "Cześć! Jesteśmy w najwyższym punkcie!".
Ich sylwetki nie wyrażały żadnych emocji. Ledwie doczołgali się do zaspy. Nawet nie dali rady unieść dłoni w górę. Nie szkodzi! Mogłem obdzielić swoim triumfem kilka osób. Wyciągnąłem z kombinezonu kabel, a potem akumulator. Półtora kilograma! Stojący obok mnie Szerpa, który dotarł na szczyt wraz ze wspinaczami, odsunął maskę, odchrząknął i oszołomiony zapytał:
- Co to?
- Bateria! - odparłem zadowolony.
- Przecież to akumulator do skutera - trzeźwo zauważył Apa.
- Oczywiście.
- Machnąłem ręką w stronę Wierzchołka Południowego.
- Mój przyjaciel Simone zaraz przyciągnie tu motocykl.
- Radośnie zarechotałem.
Czy mi zdawało, że Szerpowie spojrzeli na mnie jak na wariata? Nie miałem niczego, co mógłbym ofiarować bogom zamieszkującym Everest. Może oprócz radości, ale zapewne tej nie potrzebowali. Mogłem natomiast zabrać coś na pamiątkę - dla siebie i przyjaciół. Wyciągnąłem chorągiewki sponsorów - firmy Adani i hotelu Regent - i uwieczniłem je na filmie.
"Wschód to delikatna sprawa - przemknęło przez moją głowę - a najważniejsze są relacje międzyludzkie". Jeżeli masz przyjaciół, wiele zniesiesz. Głód, nienawiść, nawet wojnę. Najważniejszy jest pokój, świat bez wojen - mniej więcej w tym duchu mówiłem do obiektywu kamery.
Rozwinąłem flagę Kazachstanu i dumnie ją uniosłem. Niebieskie płótno, orzeł machający żółtymi skrzydłami... Byłem wdzięczny temu krajowi. Pozwolił mi pozostać sobą, mogłem w nim żyć tak, jak chciałem. Dawać z siebie wszystko podczas treningów, osiągać szczyty, zwyciężać podczas zawodów.
Krótko: niech żyje wolność i swoboda, a po nas choćby potop! Uśmiechnąłem się, złożyłem flagę i schowałem ją za pazuchą. Ech, młodość! Pragnienie absolutu wciąż tkwiło w moim sercu. Nigdy nie należałem sam do siebie, ale to także mogło być formą wolności. Od dziesięciu lat żyłem w stanie absurdu i nie narzekałem. Strach, szczęście, porażki i zwycięstwa nie miały granic.
- Jestem na Dachu Świata! - zawołałem do nieba, które było tak blisko. Niech wszyscy to usłyszą: - Jestem tu!
Ta chwila była wiele warta. Trzeba było schodzić. Wrócić do rzeczywistości. Apa już ruszył w dół. Widać, doszedł do wniosku, że poradzę sobie sam. Przez chwilę widziałem jeszcze jego sylwetkę, potem skryła ją mgła. Chłopcy, którzy doszli na szczyt po nas, czekali, kiedy wreszcie ruszę tyłek z najwyższego szczytu świata i pozwolę świętować innym.
Żegnaj, Evereście! Kto wie, czy jeszcze do ciebie wrócę. Rozejrzałem się, ale nad Himalajami drgała jedynie mglista zasłona.
Czułem jednak, że pod moimi stopami znajduje się cały świat, a ja patrzę na niego dosłownie i w przenośni z góry. Zejście jest trudniejsze niż wejście - dogmat, który wrył się w moją świadomości po dziesięciu latach uprawiania alpinizmu, zadźwięczał niczym dzwonek, gdy tylko zrobiłem pierwsze kroki w dół.
Raki były sprawdzone i pewne, ale należało zachować rozwagę. Źle postawiony krok, chwila nieuwagi i leciało się do Kotła Zachodniego, dwa i pół kilometra niżej. Nie chciałem opuszczać szczytu.
Po raz ostatni, zanim sylwetki ludzi i flag przykryła biała zasłona, odwróciłem głowę. Dosyć! Zdobycie Everestu to już przeszłość. Nikt mi tego nie odbierze, ale lepiej wrócić żywym i zdrowym. Chodzi przecież o to, żeby mieć miłe wspomnienia.
Na Uskoku Hillary’ego pomimo mgły dostrzegłem jakiegoś wspinacza z czekanem w ręku. Pokonywał skałę tak, jakby z balkonu wdrapywał się na dach.
Kiedy wyszedł mi na spotkanie, zauważyłem najpierw jego rozpięty kaptur kombinezonu. Przypominał fałd skórny australijskiej agamy kołnierzastej. W Kazachstanie występowała jej krewniaczka - krągłogłówka uszasta. Ona również, kiedy czuła strach, rozkładała podobny kaptur.
Potem rozpoznałem plecak. Sterczała z niego biała rurka dochodząca do maski tlenowej - ubiegłego wieczoru własnoręcznie ją tam przykręciłem. Simone!
- Hej! - wychrypiałem.
- Dobrze cię widzieć.Przyjaciel opadł na jedno kolano. Jego włosy były oszronione, skóra wydawała się ziemista, jednak w oczach tlił się ogień. Wesołek z niego. Odsunął maskę.
- Daleko do szczytu? - zadał najważniejsze pytanie.
- Sto pięćdziesiąt metrów, nie więcej - odparłem. Z ulgą opuścił ramiona, jakby ktoś z zewnątrz rozluźnił uścisk.
- Ciężko. Ale dam radę - oznajmił.
- Viva Italia! - Próbowałem dodać mu sił. - Na szczycie są ludzie, Simone.
- Jak u ciebie?
- W porządku. Trochę zmęczony.
- Dawaj do namiotu, dopóki wszystko gra. Zrób herbatę.
Skinąłem głową. O czym on gada? Herbata, namiot... Nie bardzo to ogarniałem.