Gry uliczne

Kto był kujonem i nosił niemodne okulary? Kto marzył o kolarzówce i na lodowisku wybił zęby? A kto, żeby zaimponować kolegom, uciekł z domu? Halina Młynkowa, Monika Richardson, Rafał Bryndal, Robert Gonera i Edyta Jungowska wspominają podwórkowe życie i zasady przetrwania w grupie, które czasem są aktualne do dziś.

fot. Krzysztof Opaliński
fot. Krzysztof OpalińskiTwój Styl
Twój Styl

Rafał Bryndal: Zawsze na czatach

Ulica w Toruniu, grupa chłopaków dwunasto-, trzynastoletnich. I ja. Lat osiem, marzący, by należeć do bandy. To był czas walk między dzielnicami, pamiętam, że na bijatyki chłopaki umawiali się w sadzie. Rwałem się, ale mnie nie brali, bo uważali, że jestem za słaby, za mały. Kibicowałem im więc z oddali, zza drzewa. I pomagałem, jak mogłem. Robiłem dla nich proce. Walka była ostra.

Gdybym miał choć kolarzówkę, na przykład jaguara, jak dwóch braci z podwórka, za którymi dziewczyny szalały, byłbym kimś

W mojej głowie ten uliczny konflikt urastał do rangi wojny domowej. Toruń słynął z hokeja, na naszej ulicy mieszkał znany król strzelców polskiej ekstraklasy Waldemar Załadas. Robiliśmy wszystko, żeby być jak najbliżej niego. Gdy przywieźli mu węgiel, rwaliśmy się, żeby zanieść do piwnicy. No i oczywiście graliśmy. Na boisku przed szkołą wylewaliśmy wodę, ktoś stawiał bramki.

Jak wszyscy nauczyłem się jeździć na łyżwach. Dowodem, że starsi przyjęli mnie do grupy, był fakt, że pozwolili stanąć na bramce. Efekt? Wybite zęby, podarte spodnie. Raz wywróciłem się tak, że poharatałem język. Jakie poświęcenie dla grupy! Sukces w sporcie był sprawą honoru. Z dzieciństwa zostało mi utożsamianie się z sukcesem innych, oglądam NHL, chodzę na mecze, gram w hokeja na rolkach.

Na podwórku organizowaliśmy wyścigi kolarskie. Ja się nie ścigałem, bo nie wierzyłem w swoje szanse, więc na zawodach mierzyłem czas. Wzbudzałem sympatię największych chuliganów, bo potrafiłem w odpowiednim czasie powiedzieć coś śmiesznego. Odpuszczali, wiedzieli, że mam swój świat, piszę wiersze, a znajomi ojca, muzycy, uczą mnie grać na pianinie i w ogóle mam artystyczną duszę. Nie oberwałem nigdy aż tak, żebym pamiętał. Raz podłożyłem bandziorowi nogę, wywalił się, a potem gonił przez całą dzielnicę. Miałem swoje skróty, więc uciekłem z prędkością bolidu, ale potem długo bałem się wychodzić z domu.

Spełniłem marzenie babci, kiedy zgłosiłem się do ministrantów. To był duży prestiż, nawet dla kolegów z podwórka, nieść na mszy Pismo Święte. Specjalnie szedłem na roraty o szóstej rano, dostawałem najważniejsze fuchy, bo nie było konkurencji. Kochałem się w Grażynce, blondynce z piegami. Czekałem pod jej domem w nadziei, że wyjdzie do sklepu. Gdy wychodziła, nieśmiało mówiłem: "Cześć, mogę cię odprowadzić?". Zgadzała się, szliśmy w milczeniu. Na tym się skończyło. Wybrała innego. Dla mnie to był dramat.

Wzbudzałem sympatię największych chuliganów, bo potrafiłem w odpowiednim czasie powiedzieć coś śmiesznego.

Gdybym miał choć kolarzówkę, na przykład jaguara, jak dwóch braci z podwórka, za którymi dziewczyny szalały, byłbym kimś. Nie bardzo miałem czym imponować, choć pamiętam, że tata przywiózł mi z Jugosławii kolorowe pisaki i samochody na resorach. Dumny wziąłem je do szkoły. Całe dzieciństwo miałem do siebie pretensję, że jestem za mało umięśniony, że wstydzę się na szkolnej dyskotece poprosić dziewczynę do tańca. Żal do siebie o to, że czegoś nie zrobiłem, mam przez całe życie. Tyle że wtedy na wszystko miałem jeszcze czas.

Nie wiem, co się stało z kumplami. Jeden ma czworo dzieci i wszystkie wyglądają jak on. Dziś w Warszawie mam grupę kolegów, z którymi spotykamy się w knajpach. Jeden z nich, mecenas, ostatnio powiedział: "Bryndal, my to jesteśmy tacy chłopcy z ferajny, tylko nam się podwórko do knajpy przeniosło. Wychodzimy z domu, przychodzimy tu, rozglądamy się, kto jest, kto przyjdzie, wszystko jest jak kiedyś". A ja nadal nie jestem liderem, tylko uzupełnieniem, kimś, kto w odpowiednim momencie powie coś śmiesznego.

Halina Młynkowa: Szkoła przetrwania

Koleżanki krzyczały pod moim oknem: "Halina, chodź do nas, idziemy bawić się nad rzekę". To była Katka, Hania, Nadia, Verka i Pavlinka. W wakacje beztrosko wybiegałam każdego dnia. Gorzej w ciągu roku. Wiedziałam, że nie mam szans na zabawę, dopóki nie odrobię lekcji i nie poćwiczę na fortepianie. Ojciec był człowiekiem z zasadami. Mama nie podważała jego decyzji. Czuliśmy przed nim respekt i bez negocjacji robiliśmy to, co do nas należało. Trochę zazdrościłam koleżankom luzu.

Zajęcia pozalekcyjne spowodowały, że z roku na rok coraz bardziej oddalałam się od moich podwórkowych koleżanek, aż w końcu całkowicie przestałam się z nimi spotykać.

Zajęcia pozalekcyjne spowodowały, że z roku na rok coraz bardziej oddalałam się od moich podwórkowych koleżanek, aż w końcu całkowicie przestałam się z nimi spotykać. Moją najlepszą przyjaciółką była Katka, młodsza o dwa lata. Widywałam ją tylko w weekendy i w wakacje. Na co dzień mieszkała w Hawierzowie. Tata ją lubił, bo miała ambicje. Okna naszych pokoi zwrócone były do siebie. Przeciągnęłyśmy pomiędzy nimi linkę jako symbol łączącej nas więzi i wysyłałyśmy do siebie listy.

Wymyślałyśmy razem układy taneczne do piosenek Kylie Minogue, a wieczorami dawałyśmy koncerty. Katka grała na akordeonie, ja na pianinie. Otwierałyśmy okna każda w swoim pokoju, ja krzyczałam: "Katka, trzy, cztery, już!". I grałyśmy. Na naszym podwórku wróg był jeden - obce dzieci, które przyjeżdżały do sąsiadów. Próbowaliśmy je przegonić. Gdy "tamci" kąpali się w rzece, czasem rzucało się kamieniem, ale tak żeby ochlapać, nie zranić. Raz nawet do ciotki któregoś z "tamtych", napisaliśmy list z pogróżkami. "Jeśli oni będą tu się tak panoszyć, popamiętacie wszyscy". Na sąsiadów Czechów zawsze można było liczyć. Obronili przed Czechami ze szkoły. Bo w szkole polsko-czeskiej były wojny. Miałam sześć lat, kiedy kolega, który dostał rękawicę bokserską na Gwiazdkę, uderzył mnie w brzuch tak mocno, że zrobiło mi się ciemno przed oczami. Było mi przykro. Wcześniej go lubiłam. Część polską i czeską szkoły dzieliła siatka, ale mieliśmy wspólną salę gimnastyczną, stołówkę i szatnie w jednym korytarzu, które oddzielała potłuczona szyba. Na wuef trzeba było przejść przez długą czeską szatnię. Oni na nas czyhali, żeby stłuc, oczywiście my też nie pozostawaliśmy dłużni.

Pisaliśmy do siebie listy, a kiedy mijaliśmy się na korytarzu, płonęłam ze wstydu i szłam bez słowa dalej. Rozstaliśmy się również bez słowa. W liście.

W szkole podstawowej miałam najprzystojniejszego chłopaka. Byliśmy parą, choć nigdy z nim nie porozmawiałam. Pisaliśmy do siebie listy, a kiedy mijaliśmy się na korytarzu, płonęłam ze wstydu i szłam bez słowa dalej. Rozstaliśmy się również bez słowa. W liście.

Gdy wracam do domu na Zaolzie, spotykam się z Katką, która też odwiedza rodziców. Kiedy byłyśmy już dorosłe, jej ojciec zburzył drewniany dom i postawił nowy, zaprojektowany tak, by okna jej pokoju wychodziły na moje. Do dziś zdarza nam się siedzieć w oknie i rozmawiać jak za starych czasów.

Twój Styl

Monika Richardson: Dla Moniki z Wrocławia...

Dzielnica Krzyki we Wrocławiu. Osiedle willowe. Jako ośmiolatka chodziłam tam, żeby na te domy popatrzeć. Myślałam: "Boże, czy kiedyś będę tu mieszkać?". Te poniemieckie wille z ogródkami uświadamiały mi, że jest jakiś lepszy świat niż ten w peerelowskim M4, w którym mieszkałam z mamą. Moje podwórko? Asfaltowe boisko, plac zabaw bez trawy, a wokół niego trzy dziesięciopiętrowe szare bloki.

Kochałam się w Grzesiu, który miał srebrny magnetofon, wynosił go przed blok i włączał "Life Is Life" zespołu Opus. Ojciec przysyłał mu płyty z RFN. Ta znajomość była haustem Zachodu. Zaczęłam więc słuchać Europe. Ale i tak nam nie wyszło.

Koszmarnie się ubierałam. Niemodne sweterki, okulary w turkusowych oprawkach. Chciałam mieć coś, co mnie wyróżni, więc postanowiłam obciąć włosy, a z tyłu wygolić. Mama, gdy mnie zobaczyła, wyrzuciła z domu. Dwadzieścia cztery godziny spędziłam u ciotki. Imponowałam rówieśnikom, bo dużo wiedziałam o muzyce. Słuchałam listy przebojów Trójki, prowadziłam kajet, w którym notowałam, która piosenka awansowała, która straciła. Pisałam listy miłosne do Marka Niedźwieckiego, a on kiedyś puścił "Private Dancer" dla Moniki z Wrocławia.

Chodziłam w chmurach. Na osiedlu kimś był tata Kasi, który jeździł tirem. W naszych oczach był ważniejszy niż rodzice innej dziewczyny - fizycy jądrowi. Tata kierowca przywoził z Czechosłowacji kolorowe drażetki "lentilki" i "bonparki", więc z Kasią przyjaźnić chcieli się wszyscy. Wrażenie robiło to, co było jakieś. Wiedzieliśmy, że ojciec jednej z dziewczyn w przeszłości siedział w więzieniu, ekscytujące było snucie teorii, co zrobił.

Chciałam mieć coś, co mnie wyróżni, więc postanowiłam obciąć włosy, a z tyłu wygolić. Mama, gdy mnie zobaczyła, wyrzuciła z domu. Dwadzieścia cztery godziny spędziłam u ciotki.

W ósmej klasie moi koledzy zaczęli dorastać i przesiadywać na ławkach z butelkami piwa. Papierosy, przekleństwa. Większość z nich wybrała zawodówkę samochodową. Ja, z inteligenckiego, opozycyjnego domu, w którym obok lektur czytałam gazetki podziemia, próbowałam ich nawracać: "Nie macie większych ambicji?". Czułam, jak mój świat podwórkowej kliki pęka na pół. Zaczęłam żyć w kontrze. Wybrałam najlepsze liceum i rozpoczęłam krucjatę, walkę ze światem bez wartości, zaczęłam chodzić do kościoła. Znajomi mamy mówili, że powinnam trochę wyluzować, ale na podwórku nie byłam sekowana za to, że zamiast przesiadywać na ławce, idę na nieszpory.

Pod koniec lat 80. powrót do Kościoła był dosyć powszechny. A ja w wierze szukałam autorytetu, punktu odniesienia. Z czasem utraciłam wiarę, którą miałam jako nastolatka, ale dobrze wspominam tamten czas, pomógł mi dojrzeć.

Dziś mieszkam w dużym domu, za dużym, ale przestrzeń jest zadośćuczynieniem za lata w klaustrofobii betonowego osiedla. Kilka miesięcy temu, gdy byłam we Wrocławiu, zajrzałam na swoje podwórko. W piaskownicy rosły duże brzozy, dzieci prawie nie było. Nie poczułam sentymentu do tego szarego, betonowego osiedla. Tylko tęsknotę za czasami beztroski.

Robert Gonera: Tomek Sawyer na gigancie

Twardogóra pod Wrocławiem. Gdy widzę we wspomnieniach tamto miejsce, myślę: Arkadia. Dom rodzinny, kawałek pola, sad, las i ogromne podwórze. Z chłopakami wspólnego podwórka nie mieliśmy. Skrzykiwaliśmy się na drodze i ustalaliśmy: będziemy dziś ryć w ziemi tunele i schrony. Budować indiańskie szałasy z drewna na opał? Ścigać się po drzewach? W okolicy był szpaler drzew, niedużych, sięgających najwyżej pierwszego piętra, choć nam wydawały się ogromne. Wdrapywaliśmy się na szczyt, a potem skakaliśmy z wierzchołka na wierzchołek jak małpy. Zleciałem pary razy. Ryzyko nie było ważne, ważne, że czułem się jak Tomek Sawyer.

Na dwór ruszałem zaraz po szkole, odrabianie lekcji zajmowało mi najwyżej pół godziny. Dzieciństwo było wtedy bardziej beztroskie. W małym mieście, z dala od wydarzeń politycznych. Pod koniec lat 80. w domu było coraz biedniej. Rodzice zaczęli uprawiać tytoń. Ciężka praca. Na kolanach na polu odrywałem liście od łodyg. I marzyłem... o dżinsach. Ale nie takich szerokich, jakie dostał mój brat, w stylu Africa Simone'a. Mnie interesowała kultura punkowa, więc spodnie zwężałem.

Na dwór ruszałem zaraz po szkole, odrabianie lekcji zajmowało mi najwyżej pół godziny. Dzieciństwo było wtedy bardziej beztroskie.

Miałem 13 lat, gdy znalazłem u brata wiersze Stachury. Przeczytałem w jedno popołudnie. Potem był Rimbaud, Milczewski-Bruno. Tomiki podrzucałem kolegom, a potem prowadziliśmy dekadenckie dyskusje o sensie życia. To były romantyczne czasy, w których wszyscy graliśmy na gitarach. Dziewczyny zdobywałem, pisząc lub cytując im wiersze.

W klasie byłem najmłodszy, bo poszedłem rok wcześniej do szkoły. Musiałem się wysilić, żeby utrzymać pozycję w grupie. Wciąż zadawać szyku. Kreowałem się na londonowskiego wagabundę, którego egzystencja to jedna wielka przygoda. Żeby imponować, robiłem rzeczy karkołomne.

Po pierwszej klasie liceum, jako czternastolatek, byłem na gigancie. Mama nie puściła mnie pod namiot, więc uciekłem z domu i szwendałem się po Polsce. Sam.

Po pierwszej klasie liceum, jako czternastolatek, byłem na gigancie. Mama nie puściła mnie pod namiot, więc uciekłem z domu i szwendałem się po Polsce. Sam. Na szczęście nic złego nie zrobiłem. Pisałem do rodziców kartki, żeby wiedzieli, że żyję, ale wysyłałem je, wyjeżdżając już z miejsca, w którym byłem. W ten sposób zacierałem ślady.

Pracowałem w kuchni na obozie harcerskim, w sadzie pod Opocznem, przy renowacji klasztoru w Drohiczynie. Zyskałem przekonanie, że nie trzeba się zepsuć, żeby coś przeżyć. Kiedy wróciłem, mama szalała. Ojciec bez histerii wysłał mnie na cały sierpień do pracy na budowie. Po wakacjach zyskałem w oczach kolegów, z dwoma najlepszymi kumplami przejęliśmy władzę w szkole.

Twój Styl

Edyta Jungowska: Edyta z Bullerbyn

Osiedle na warszawskiej Woli. Wybudowane wśród starych sadów, więc wiosną pachniały jabłonie, grusze. Do dziś maj kojarzy mi się z tym zapachem. Bloki były niskie, kolorowe, takie... dziecięce. Nawoływaliśmy się pod oknami. "Edyta, chodź na trzepak!", słyszałam przez otwarty lufcik. I jeśli nie musiałam grać na skrzypcach, biegłam do kolegów. Co się stało z lufcikami, z trzepakami? Nie ma po co ich szukać na nowych osiedlach, bo ich nie ma.

A my na trzepaku spędzaliśmy dzieciństwo. Ja, moja przyjaciółka Małgosia i kilkoro innych dzieciaków. Gadaliśmy, robiąc karkołomne fikołki. Obok rosła duża wierzba. Chowaliśmy się w jej gałęziach, myśląc, że nas nie widać i bawiliśmy się w dom, w sklep. Wielką przygodą była wyprawa na drugie podwórko albo do sklepu trzy podwórka dalej. Ważne, że szliśmy tam bez dorosłych, sami. Baliśmy się co prawda chuliganów, ale wiedzieliśmy też, że na naszym osiedlu obowiązuje kodeks, że swoich się nie rusza.

Wydarzeniem był moment, kiedy aktorzy serialu "Dom", Jolanta Żółkowska i Krzysztof Kołbasiuk, przechodzili przez nasze podwórko, bo mieszkali na sąsiednim. Każdego dnia czekaliśmy, żeby ich zobaczyć.

Moje życie podwórkowe skończyło się w czwartej klasie podstawówki, kiedy w szkole muzycznej zaczęłam mieć coraz więcej zajęć. Ale więzi, które powstały wtedy, są silne do dziś.

Szpan wtedy? Rower składak! Pachnące chińskie gumki do ścierania! Gumy balonowe! Mój wujek pracował w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, przywiózł mi kiedyś dwie paczki po dziesięć sztuk. Nie pamiętam, żebym kogoś nimi poczęstowała. Dumna też byłam, że mój tata miał skuter Osę i woził mnie do przedszkola. Zresztą na tej osie mieściła się cała nasza rodzina: ja z bratem w środku, mama z tyłu. Jak? Nie wiem.

Gdy kończyłam przedszkole, tata kupił warszawę. Wyruszaliśmy nią w podróż po Polsce i we czworo w niej spaliśmy. Ale dla dziewczyn największą frajdą było oglądanie "Burdy", pisma z Zachodu! W ósmej klasie oszalałam na punkcie sukienki z moheru z golfem, którą tam wypatrzyłam, i błagałam mamę, żeby mi ją zrobiła. Niestety, w sklepach moheru nie było.

Moje życie podwórkowe skończyło się w czwartej klasie podstawówki, kiedy w szkole muzycznej zaczęłam mieć coraz więcej zajęć. Ale więzi, które powstały wtedy, są silne do dziś. Małgośka skończyła germanistykę, bliski kolega, sąsiad, został księdzem. Dzwonimy do siebie raz w roku, ale mamy poczucie, że możemy na siebie liczyć, że łączy nas sentymentalna, bezinteresowna relacja.

A ja wspominam dzieciństwo, kiedy przygotowuję audiobooki. Znów czytam "Dzieci z Bullerbyn", "Pippi Langstrumpf", "Braciszka" i "Karlssona z dachu" i cieszę się, gdy nieznani mi rodzice mówią: "Moja czteroletnia córka zamknęła się na trzy godziny w pokoju i słuchała. Wytrzymała bez zabawek i komputera".

Wysłuchała Natalia Kuc

Twój Styl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas