Jak się bawią starsze panie...
Dwie starsze panie, mieszkanki Los Angeles, lubiły życie na wysokim poziomie: luksusowe hotele, kluby fitness, drogie restauracje. Lecz pieniądze na te przyjemności zdobywały w sposób najzupełniej sprzeczny z prawem.
Panie w podeszłym wieku kojarzą się zazwyczaj ze stanowiskiem babci, utyskiwaniem na zdrowie, włóczką, drutami i zapachem konfitur. Owszem, zdarzają się babcie złośliwe, ba, nawet wredne, ale mało komu przyjdzie do głowy, że za siatką zmarszczek może kryć się cynizm i przebiegłość.
Jak zapewne wiele osób pamięta, bohaterkami sztuki "Arszenik i stare koronki" były dwie urocze, tknięte lekką demencją starsze damy, które z pobudek czysto altruistycznych truły samotnych mężczyzn, a następnie zakopywały ich w piwnicy. Pewnego dnia siostrzeniec z przerażeniem odkrywa, czym zajmują się poczciwe cioteczki i zaczyna się kołomyja z policjantami, upychaniem trupów po kufrach, zamianą kieliszków i zabawnymi nieporozumieniami. Bohaterki naszej historii na demencję nie mogły narzekać, a ich sposób działania trudno nazwać bezinteresownym.
Nocny wypadek
Krótko po północy 22 czerwca 2002 roku jakiś samochód wjechał w opustoszałą aleję Westwood Boulevard w zachodniej części Los Angeles. Wóz przyhamował przed znakiem stopu, a z jego wnętrza wyrzucono na jezdnię nieprzytomnego człowieka. Następnie kierowca zawrócił i bardzo powoli przejechał przez leżącego, jakby chciał spowodować możliwie największe obrażenia. Potem dodał gazu i zniknął.
Mężczyzna żył jeszcze, kiedy go przejeżdżano. Pięćdziesięcioletni Kenneth McDavid był jednak zbyt pijany, żeby uciec spod kół. Dopiero parę godzin później, już nad ranem, ktoś przejeżdżając tą ulicą zauważył leżące ciało i zawiadomił policję. Autopsja wykazała zmiażdżenie klatki piersiowej, złamane żebra, pęknięcie kręgosłupa i otarcia wynikłe z wleczenia ofiary po asfalcie. We krwi denata odkryto około dwóch promili alkoholu oraz znaczną ilość środków odurzających - leków nasennych i przeciwbólowych.
Morderca zostawił po sobie ślady - na okularach zmarłego widniała kropla oleju silnikowego, zaś na lewej nogawce jeansów odbił się bieżnik opony. Nie znaleziono świadków zdarzenia, więc wydział ruchu drogowego policji Los Angeles zakwalifikował tę śmierć jako nieszczęśliwy wypadek - jeden z wielu w metropolii - którego sprawca zbiegł. Sprawa utknęła w martwym punkcie. Akta wylądowały w szafie, a Kenneth McDavid w kostnicy, gdzie przechowywano jego ciało czekając, aż ktoś się po nie zgłosi.
Siedem miesięcy później przy porannej kawie kilku policjantów wymieniało się uwagami na temat dziwów tego świata i zagadkowych ludzkich zachowań. Jeden z nich opowiadał właśnie, jak to zgłosiły się na komisariat dwie starsze panie, domagając się ciała jakiegoś faceta, ofiary wypadku drogowego, a nawet nie były z nim spokrewnione. W tym momencie przysłuchujący się kolega rzucił zza swojego biurka:
- Miałem taką samą historię, sześć lat temu.
Wczesnym rankiem 8 listopada 1999 roku na jednej z ulic zachodniego Hollywood znaleziono przejechanego staruszka. Sprawca zbiegł, świadkowie nic nie widzieli, prócz tego, że znali ofiarę, był to bezdomny, który czasem eksplorował okoliczne śmietniki. Pewnie dziadek nie zauważył pędzącego samochodu, cóż, zdarza się...
Potwierdzenie tożsamości zmarłego kosztowało policjantów trochę wysiłku, bo starszy człowiek nie miał przy sobie żadnych dokumentów, ale po przekopaniu rozmaitych baz danych, na podstawie odcisków palców, udało się ustalić, że jest to 73-letni Paul Vados, przed laty notowany za drobne kradzieże. Jakiś czas potem zgłosiły się na policję dwie podstarzałe damy, żądając raportu z wypadku i wydania zwłok, bo, jak twierdziły, nikt poza nimi na tym świecie nie troszczył się o tego biedaka.
Dwie zaradne damy
Popijający kawę detektywi ot tak dla zabawy porównali swoje notatki - w obu przypadkach były to te same kobiety. Niby nic w tym dziwnego: dwie bogate emerytki w jesieni życia oddają się działalności charytatywnej, dbając o bezdomnych i różne zbłąkane owieczki. Sęk w tym, że rzeczone damy nie wyglądały na apostołki dobroczynności.
73-letnią Olgę Rutterschmidt z Hollywood i 75-letnią Helen Golay z Santa Monica łączyła wieloletnia przyjaźń. Panie poznały się na początku lat osiemdziesiątych w jednym z modnych wówczas klubów fitness w zachodnim Los Angeles. Dwie niewiasty w średnim wieku, pedałując nieśpiesznie na stacjonarnych rowerkach, znajdowały przyjemność we wspólnym narzekaniu na swój los i zwierzaniu się z nieszczęśliwego dzieciństwa.
Golay wspominała stratę rodziców w wypadku samochodowym, Rutterschmidt opowiadała o okropnościach II wojny na Węgrzech, skąd pochodziła. Po dramatach dzieciństwa przyszły kłopoty lat późniejszych, nieudane małżeństwa, rozwody i chwiejne finanse.
Olga Rutterschmidt przyjechała do Stanów w 1957 roku. W latach 70. razem z mężem Endre prowadziła kafejkę w centrum miasta. Wkrótce jednak kawiarnię zamknięto, małżeństwo rozpadło się, a Endre wrócił na Węgry, gdzie zmarł przed kilku laty. Po rozwodzie Olga bez przekonania szukała pracy, a przynajmniej tak zapewniała nielicznych znajomych, i żyła z rozlicznych kart kredytowych. Miała ich 30 czy 40, jak zapewniał wieloletni sąsiad Węgierki, i wykorzystywała limity z jednych do spłacania zadłużenia na drugich, budując swoistą piramidę finansową.
Helen Golay była znacznie bogatsza. Po rozwodach z dwoma mężami i odchowaniu trzech córek, w latach 80. zaczęła karierę w branży nieruchomości, najpierw jako sprzedawca, a po kilku chudych latach jako samodzielny agent i właścicielka mieszkań pod wynajem. Dorobiła się na tym handlu, w roku 2005 rozbijała się terenowym mercedesem i sama mieszkała w domu z basenem za półtora miliona dolarów.
Elegancka, szczupła i wypielęgnowana, z blond fryzurą w stylu późnej Jane Fondy, dzięki zdobyczom chirurgii plastycznej wyglądała najwyżej na pięćdziesięciolatkę. Nieco przysadzista Olga, o twarzy nietkniętej skalpelem, stanowiła dla niej wyborne tło. Z kolei pani Rutterschmidt żyła skromniej - od 30 lat zajmowała niewielkie mieszkanie w bloku na trzecim piętrze, jeździła zwykłą hondą civic i wydawało się, że nie ma innych dochodów poza prowizjami za pośrednictwo w interesach przyjaciółki.
Żyli krótko krótko i szczęśliwie
Czas wolny obie panie, wystrojone jak stróż w Boże Ciało, ufryzowane i z krzykliwym makijażem, najchętniej spędzały w klubach dla seniorów, hotelach, kościołach i restauracjach, wszędzie tam, gdzie można spotkać starszych panów z wypchanymi portfelami.
Zbierający informacje o tych zacnych damach detektywi zadali sobie dość oczywiste pytanie - skąd przy takim trybie życia ta nagła troska o los bezdomnych? Na odpowiedź nie musieli długo czekać. Przeglądając dane z ubezpieczalni, śledczy odkryli, że świętej pamięci Paul Vados i Kenneth McDavid mieli szereg polis na życie w różnych towarzystwach ubezpieczeniowych, a jedynymi beneficjentkami w każdym wypadku zostały ustanowione Helen Golay i Olga Rutterschmidt.
Po śmierci ubezpieczonych mężczyzn obu przyjaciółkom należało się przeszło 4 miliony dolarów z dwunastu polis. Wypłacono z tego jedynie 2,2 miliona, bo niektóre firmy zaczęły podejrzewać przekręt i wstrzymały wypłaty. Za każdym razem Golay i Rutterschmidt podawały się za jedyne krewne zmarłego. Jednak Paul Vados miał w innym stanie córkę, z którą od lat nie utrzymywał kontaktów. Gdy kobieta z prasy dowiedziała się o śmierci ojca, rozpoczęła prawniczą batalię, żeby, po pierwsze, sprowadzić ciało do rodzinnej miejscowości, a po drugie - odziedziczyć pieniądze z ubezpieczenia.
Śledczy przepytali sąsiadów i znajomych Olgi i Helen, sprawdzili też ich wydatki, aby sprawdzić, jak przebiegała prowadzona przez nie kampania dobroczynna. Cóż się okazało? W obu przypadkach schemat był ten sam: przyjaciółki wynajdowały zagubioną owieczkę i roztaczały nad nią opiekę, wynajmowały delikwentowi pokój, ubierały go, karmiły, dawały kieszonkowe, po czym wykupywały mu polisę. Wdzięczny bezdomny, który właśnie znalazł spokojną przystań, w zamian za te dobra wpisywał Helen i Olgę w rubryce "spadkobiercy" na formularzu ubezpieczeniowym.
Po dopełnieniu formalności podopieczny obu filantropek cieszył się życiem przez następne dwa lata, a po ich upływie nieszczęśliwie wpadał pod samochód. Ciekawym zbiegiem okoliczności właśnie dwa lata, wedle prawa stanu Kalifornia, mają towarzystwa ubezpieczeniowe na ewentualne zakwestionowanie polisy ubezpieczeniowej, i jeśli w tym czasie nie zgłoszą zastrzeżeń, polisa staje się ważna.
Zatem motyw morderstwa wydawał się dostatecznie jasny, brakowało natomiast dowodów. Policjanci zaczęli śledzić starsze damy. Wkrótce zorientowali się ze zgrozą, że przyjaciółki znów się kimś zaopiekowały.
Czarne wdowy
Pewnego przedpołudnia prowadzona przez Olgę Rutterschmidt zielona honda przyhamowała koło krawężnika. Jadący z tyłu wóz też zwolnił, a detektywi przeklinając wycierali ze spodni rozchlapaną kawę. Olga wychyliła się z samochodu i zagadnęła wędrującego chodnikiem zabiedzonego staruszka. Ten na jej widok wyraźnie się ucieszył, wyglądało na to, że już się kiedyś spotkali. Po krótkiej wymianie zdań mężczyzna wsiadł do auta i zielona honda ruszyła w stronę banku.
Policjanci obserwowali przez szybę, jak Olga i staruszek podchodzą do okienka. Wychodząc, Rutterschmidt wyrzuciła do kosza jakieś papiery. Jak się okazało, były to koperty zwrotne do ubezpieczalni i do banku. Tego samego dnia po południu zaobserwowano kobietę, jak wchodzi do kafejki internetowej, loguje się na stronie banku i aktywuje kartę kredytową na cudze nazwisko.
Policjanci zdecydowali, że nie będą czekać, aż kolejny staruszek zginie pod kołami. Co prawda, śledztwo w sprawie morderstw McDavida i Vadosa wciąż trwało, ale zarzuty dotyczące przekrętów z polisami wystarczyły, aby panie Golay i Rutterschmidt odizolować od społeczeństwa.
19 maja 2006 roku przyjaciółki aresztowano. I natychmiast wybuchła sensacja. Dwie siedemdziesięciolatki, zamiast oglądać seriale i robić na drutach, planowały morderstwa na niczego niepodejrzewających mężczyznach. Media przerzucały się określeniami "mordercze babcie" i "czarne wdowy". Inna rzecz, że obie bohaterki nie wyglądały na takie, co dziergają szaliki przed telewizorem czy pieką ciasteczka. Umalowane, z karminową szminką na poprawionych botoksem wargach, z lakierowanymi paznokciami zdawały się nie rozumieć, że przez dłuższy czas nie zobaczą fryzjera czy choćby lokówki.
Tropem pomocy drogowej
Funkcjonariusze przeszukali domy aresztowanych kobiet i znaleźli osiem pieczątek z podpisami różnych mężczyzn, w tym McDavida i Vadosa. Wyglądało na to, że ludzie ci własnoręcznie sygnowali formularz ubezpieczenia albo cokolwiek innego, a czarne wdowy na podstawie oryginału wyrabiały pieczątkę z faksymile podpisu, która służyła im do fałszowania kolejnych polis. Kim było tych sześciu i co się z nimi stało?
Kiedy zrobiło się głośno o obu paniach, ktoś zgłosił, że niejaka Helen Golay dzwoniła po pomoc drogową, aby odholować uszkodzony wóz. Zdarzyło się to tej samej nocy, kiedy zginął Kenneth McDavid, na jakieś dwie godziny przed znalezieniem ciała. A zepsuty samochód utknął kilka przecznic od miejsca wypadku. Granatowy mercury sable z 1999 roku miał uszkodzony przedni zderzak, odholowano go zgodnie z zamówieniem w pobliże domu Olgi.
Policja w końcu odnalazła ten samochód. Przez szereg miesięcy stał sobie na chodniku, pokrywając się kurzem i mandatami, aż w końcu odholowano go na parking i pewnie zostałby odsprzedany, gdyby nikt się po niego nie zgłosił. A zgłosić nie miał się kto - w chwili wypadku mercury był zarejestrowany na pewną kobietę z Encino. Jej nazwisko znaleziono na karteczce wśród innych szpargałów w samochodzie Helen Golay. Tyle że owa mieszkanka Encino swego czasu padła ofiarą kradzieży danych osobowych - zaginął jej portfel z prawem jazdy - a granatowego merkurego nigdy w życiu nie miała.
Policyjni technicy zbadali samochód i nie tylko znaleźli uszkodzenia na zderzaku, ale i znacznie więcej - ślady krwi na podwoziu. Porównano próbkę z podwozia z DNA Kennetha McDavida, wynik okazał się pozytywny.
Helen Golay i Olgę Rutterschmidt przewieziono do więzienia federalnego, gdzie miały pozostać do czasu procesu bez możliwości zwolnienia za kaucją. Sąd podjął taką decyzję ze względu na spore zagrożenie, że oskarżone mogłyby na wolności popełnić kolejne morderstwo.
Podwójne zarzuty
Amerykańskie prawo karne znane jest z tego, że umożliwia skazanie człowieka np. na 350 lat. Oskarżonemu stawia się bowiem wszystkie zarzuty dotyczące danego przestępstwa, następnie sądzi się delikwenta za każdy z osobna i opatruje stosownym wyrokiem, a wyniki się sumuje. I tak panie Golay i Rutterschmidt 31 lipca 2006 r. zostały dwa razy oskarżone o morderstwo (McDavida i Vadosa), a także o morderstwo dla korzyści majątkowej oraz o wielokrotne morderstwo. Usłyszały też zarzuty o spiskowanie w celu morderstwa dla korzyści majątkowej.
W praktyce oznaczało to wysokie prawdopodobieństwo bardzo surowego wyroku, łącznie z krzesłem elektrycznym. To prawdopodobieństwo było tym większe, że obie panie ani nie zjednywały sympatii opinii publicznej, ani nie miały niczego na swoją obronę. Były świadome swego postępowania - badania psychiatryczne nie wykazały odchyleń od normy, zaburzeń osobowości czy możliwej w tym wieku demencji. Sytuacja finansowa obu kobiet wyglądała nieźle, a mordowały tylko po to, żeby mieć jeszcze więcej pieniędzy na wizyty w spa, wykazując przy tym absolutną obojętność dla cudzego losu i życia.
Obliczono, że na śmierci Paula Vadosa Helen Golay zarobiła 348 tysięcy dolarów oraz półtora miliona na zgonie McDavida, zaś Olga Rutterschmidt odpowiednio - 246 i 674 tysiące. Jedno tylko zostało przyjaciółkom oszczędzone: wobec oskarżenia o morderstwo prokuratura zrezygnowała z postawienia im dodatkowych zarzutów o fałszerstwa i oszustwo, zachowując tę ewentualność na wypadek, gdyby jakimś cudem sąd je uniewinnił. A na to były marne szanse.
W marcu 2007 roku, niemal rok po aresztowaniu, Helen i Olgę doprowadzono na czterodniowe przesłuchanie wstępne przed sądem w Los Angeles. Prasa, pamiętająca wypindrzone damulki ukrywające swój wiek pod tonami pudrów i różu, nie szczędziła kąśliwych komentarzy. Cóż za zmiana! Oto na ławie oskarżonych zasiadły dwie zmęczone, stare kobiety, z siwymi odrostami, bez śladu makijażu i w nietwarzowych więziennych wdziankach.
Czas spędzony w areszcie nadwyrężył nie tylko wizerunek, ale i ponad dwudziestoletnią przyjaźń. Panie oskarżały się nawzajem o wpadkę, zarzucały pazerność i brak lojalności. Gołym okiem było widać, że z dawnej więzi niewiele zostało. Kiedy zaś zaczęli wypowiadać się świadkowie, wyszło na jaw, że zabójstwa kloszardów to tylko wierzchołek góry lodowej w przestępczej działalności tandemu, wierzchołek, dodajmy, najbardziej "efektowny".
Od rzemyczka do koniczka...
Rzecz w tym, że panie chciały żyć powyżej swoich możliwości finansowych. Narastająca z upływem lat obsesja na temat "dużych pieniędzy" połączyła je równie mocno, jak zwierzenia o nieszczęśliwym dzieciństwie. Drogę do tych pieniędzy oczywiście wybrały na skróty.
Już w latach 80. rozpoczęły działalność, którą z upodobaniem uprawiały do późnej starości, zmieniając tylko lokale z nocnych klubów na kluby emerytów i obiekty swoich zabiegów na starsze modele - mowa tu rzecz jasna o polowaniu na bogatego "jelenia". Wystrojone i pewne siebie, Helen czarująca krótkimi spódniczkami, Olga zamorskim akcentem, kręciły się po drogich hotelach i restauracjach, rozglądając się za dzianym opiekunem.
Golay rozmarzyła się do tego stopnia, że zwierzała się swego czasu fryzjerce, która podczas procesu zeznawała chętnie, z najsensowniejszego, jej zdaniem, pomysłu na życie. Otóż najlepiej byłoby wyjść za staruszka milionera, a już po ślubie przedawkować mu viagrę, żeby padł na zawał. Podstarzałego milionera wymyśliła też jako najodpowiedniejszą partię dla swej najmłodszej córki Kecii i przez lata uparcie wysyłała do diabła wszystkich kolejnych adoratorów córeczki. O ile jednak przy pierwszym narzeczonym ograniczyła się do nachodzenia matki chłopca, żądając, aby młokos zostawił jej dziecko w spokoju, bo nie jest jej wart, o tyle następnemu, dziesięć lat później, już groziła, że go zabije.
Efekt był taki, że Kecia po trzydziestu latach znoszenia "psychopatycznych zachowań" matki - jak je określiła - zeznawała jako świadek oskarżenia. Po bezowocnych próbach usidlenia milionera koleżanki przerzuciły się na kloszardów, z jakim skutkiem - już wiemy.
Obie panie, wizytując ekskluzywne hotele, starały się udawać, że tam mieszkają: przybierały wielkopańskie tony, przesiadywały w barze albo zakładały cichcem w toalecie stroje kąpielowe i szły popływać w hotelowym basenie. Przy okazji zaczęły kraść pieniądze i karty kredytowe, plądrując torebki pozostawione w fitnesowych szatniach i na tarasach klubów.
Początkowo były to drobne kwoty, ale, jak wiadomo, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Olga została więźniem misternej spirali kart kredytowych, nadal jednak nie paliła się do podjęcia pracy. Helen Golay ze swej strony przeprowadzała coraz bardziej wątpliwe transakcje, a raczej przekręty z transferami praw własności i ubezpieczeniami domów. Niejaki Artie Aron wielokrotnie współpracował z nią przy kupnie rozmaitych nieruchomości. Po jego śmierci na raka w 1999 roku kuta na cztery nogi dama wykiwała bezsilnych prawników i podstępem przejęła część posiadłości mężczyzny. Wśród nich dwie działki nad oceanem warte około półtora miliona dolarów każda i jedenaście innych, nieco tańszych. Córka zmarłego bezskutecznie walczyła o odzyskanie majątku.
Zbierający informacje śledczy przyjrzeli się też bliżej okolicznościom śmierci 97-letniego Freda Downie, sąsiada Golay. Staruszek został potrącony przez samochód w listopadzie 2000 roku i zmarł w wyniku obrażeń miesiąc później. Kierowca zatrzymał się, sam wezwał policję i pogotowie - wszystko wskazywało na to, że sprawa jest czysta. Tyle tylko, że wypadek nastąpił tuż po tym, jak pani Golay po cichu przejęła prawo własności do domu Downiego i wkrótce go sprzedała za 200 tysięcy dolarów. Skojarzenia nasuwały się same, ale mimo wielu wysiłków detektywom nie udało się wykryć śladów przestępstwa.
Pozwać ich wszystkich
Innym sposobem na łatwą forsę, stosowanym przez obie panie, było pozywanie wszystkich o wszystko. W kraju, w którym nałogowy palacz może pozwać koncern tytoniowy o to, że dostał raka - i wygrać odszkodowanie - jest to rzeczywiście niezła metoda zarabiania i wielu ludzi korzysta z niej bez skrępowania. Lecz w przypadku obu pań obok chłodnej kalkulacji wiele było w tych pozwach zwyczajnego pieniactwa.
Celowała w tym Olga Rutterschmidt, prezentując wszem i wobec swój iście węgierski temperament. Notorycznie skarżyła się na sąsiadów, którzy zakłócali jej słuchanie muzyki. W 1990 roku zrobiła awanturę w kafejce, odmawiając zapłacenia rachunku, ponieważ jej danie okazało się niejadalne.
- Zachowywała się jak stuknięta - wspominał jeden ze świadków. - Trzeba było wezwać straż miejską, żeby ją wyprowadzili.
Rutterschmidt oczywiście pozwała kawiarnię o odszkodowanie, ale kiedy miał zeznawać jej znajomy, któremu chwaliła się, że żyje z procesów - szybko wycofała zarzuty. W 1997 roku podała do sądu fabrykę oświetleniową i wezwała Golay na świadka. Tym razem Olga twierdziła, że została ranna, bo spadł na nią żyrandol, który uderzył ją jak bomba atomowa.
Reszta życia w więzieniu
W tym samym roku Helen Golay z kolei zaskarżyła właściciela siłowni, bo jedno z urządzeń drasnęło ją w rękę. Trzy lata później obie przyjaciółki złożyły pozew przeciwko ubezpieczycielowi, który zakwestionował ich prawa do odszkodowania po śmierci Paula Vadosa... I kto wie, może zdołałyby wygrać sprawę, gdyby nie interwencja domyślnych detektywów.
Pod koniec marca 2008 roku proces zbliżał się do końca. Ogłoszenie werdyktu wyznaczono na połowę kwietnia. Z tej okazji adwokaci Olgi i Helen zwrócili się do sądu z pytaniem, czy chociaż na to ostatnie posiedzenie ich klientki mogą się umalować i ufarbować włosy. Prośbę oddalono.
17 kwietnia 2008 roku Helen Golay i Olga Rutterschmidt wysłuchały sentencji wyroku: dożywocie, bez możliwości zwolnienia.
Natalia Karnecka-Michalak