Kaźń po sąsiedzku
Gdy małżeństwo J. wraz z dziećmi wprowadziło się do mieszkania w kamienicy w centrum Wrocławia, pani Zofia była zachwycona. Cieszyła się, że teraz będzie miała za sąsiadów normalną rodzinę, a nie podejrzane indywidua, jak dotychczas.
Było to dla niej o tyle ważne, że z sąsiadami łączyła ją wspólna kuchnia i toaleta na korytarzu. Przez ostatnie kilkanaście lat przez mieszkanie obok niej przewijały się najróżniejsze osoby. Zwykle jednak - delikatnie mówiąc - mało spokojne. Pijaństwo, awantury, zanieczyszczanie klatki schodowej, gdy któryś z pijanych domowników nie mógł trafić do łazienki - w tym miejscu były normą. A pani Zofia miała już swoje lata i marzyła tylko o spokoju.
- Będziemy sąsiadami, jak to miło! - ucieszyła się na widok Andrzeja J., jego żony Beaty i dwójki małych dzieci. Ania liczyła sobie trzy latka, Mateusz pięć. Maluchy robiły wrażenie wyjątkowo grzecznych. Podały starszej pani sąsiadce rączki na przywitanie, przedstawiły się. Także Beata i Andrzej wyglądali na spokojnych ludzi. Oboje porządnie ubrani, zadbani, czyści - jakże różnili się od dotychczasowych lokatorów tego mieszkania.
Już od pierwszej chwili pani Zofia przekonała się, że byli bardzo nieśmiali. Tak przynajmniej odebrała ich powściągliwe zachowanie i unikanie odpowiedzi na jej pytania.
Podczas pierwszej rozmowy nie dowiedziała się nawet, skąd pochodzą.
- Spoza Wrocławia - usłyszała jedynie. Trochę ją to zdziwiło. Dlaczego to taka tajemnica? Stwierdziła jednak szybko, że zapewne przyjechali z małej wioski. Może są zakompleksieni i wstydzą się takiego pochodzenia?
Cicho, jakby nikogo nie było
Pierwsze tygodnie po wprowadzeniu się rodziny J. mijały rzeczywiście spokojnie. Pani Zofia podejmowała jeszcze kilkakrotnie próby nawiązania bardziej serdecznego kontaktu. Zagadywała, gdy spotkali się w kuchni, częstowała dzieci cukierkami. Nieustannie napotykała jednak mur milczenia. Także maluchy nie były wobec niej zbyt wylewne. Zanim sięgnęły po cukierka, zawsze wzrokiem szukały któregoś z rodziców. Brały słodycze dopiero wówczas, gdy ojciec lub matka na to pozwolili.
Dziwne dzieci - myślała o nich starsza pani. - Takie małe dzikuski, jakby bały się obcych. Zastanawiało ją nieraz, dlaczego zza ściany nie dobiegają jej niemal żadne odgłosy.
Nie spotkała się dotąd z tak małymi dziećmi, które by podczas zabawy siedziały cicho. Jakby ich w ogóle nie było. Nie miała jednak zwyczaju za bardzo interesować się cudzym życiem. Skoro nie udało się jej zaprzyjaźnić z nowymi sąsiadami, wkrótce dała spokój i przestała się nimi przejmować. Aż do momentu, gdy uświadomiła sobie, że nigdy nie widziała, by dzieci wychodziły z domu na
zewnątrz...
Rodzina J. mieszkała w kamienicy już kilka miesięcy. Andrzej J. każdego ranka gdzieś szedł, a wracał po południu. Prawdopodobnie - jak przypuszczała sąsiadka - wychodził do pracy. Beata J. najwyraźniej nie pracowała. Zostawała w domu z dziećmi, opuszczała kamienicę tylko na godzinę, dwie w ciągu dnia, po czym wracała z zakupami. W tym czasie Ania i Mateusz zostawali sami w domu. Matka nigdy nie zabierała ich ze sobą, choćby na krótki spacer. Może się boi, żeby się nie przeziębiły? - zastanawiała się pani Zofia. - Widać, takie są chorowite. Zimą trzymają je w domu, ale pewnie jak się ociepli, będą się bawić na dworze.
Podczas nieobecności matki rodzeństwo zostawało w mieszkaniu. Także wtedy nie było ich słychać. Mimo wszystko emerytce udało się w końcu nawiązać z dziećmi cień kontaktu. Bywało, że spotykała je na korytarzu same, gdy szły do toalety. Zwłaszcza mała Ania czasem odpowiadała na pytania starszej pani.
- Możesz do mnie mówić "babciu" - powiedziała jej pewnego dnia pani Zofia. Dziewczynka posłusznie skinęła głową.
Moja córka - moja sprawa
Przyszła wiosna. Tego roku zaczęła się gwałtownie, temperatury jak na marzec były wyjątkowo wysokie. Słońce świeciło, ptaki śpiewały, nawet rachityczna zieleń wokół starej kamienicy budziła się do życia. Inne dzieci już od dawna szalały po podwórku, biegając i wrzeszcząc wniebogłosy. Tylko Ania i Mateusz wciąż siedzieli w zatęchłym mieszkaniu - cisi i bez ruchu.
- Dlaczego pani nie wyprowadzi swoich dzieciaków na spacer? - pani Zofia odważyła się kiedyś zapytać Beatę J., którą spotkała w kuchni.
- One muszą siedzieć w domu - odburknęła kobieta, nie przerywając mieszania zupy.
- Ale dlaczego? - nie ustępowała sąsiadka. - Czyżby chorowały?
- Tak, nie mogą wychodzić - odparła matka.
Na kolejne pytanie już nic nie powiedziała. Zupełnie tak, jakby nie słyszała dociekań sąsiadki, jakież to straszne choroby uniemożliwiają wyjście na dwór w tak piękny, ciepły dzień. Wtedy właśnie starsza kobieta po raz pierwszy pomyślała, że z tą rodziną jest coś nie tak. Trudno było jej jednak dokładnie określić, na czym to "coś" polega.
Tamtego pamiętnego dnia pani Zofia widziała, jak Andrzej J. wraca do domu. Po kwadransie zza ściany usłyszała dziwne trzaski. Rytmiczny, nieznany jej dźwięk, jakby ktoś z całej siły, w zwolnionym tempie, klaskał w dłonie. Przez moment wydawało się jej, że słyszy także płacz dziecka. Wytężyła słuch. Nie, chyba jednak się jej wydawało. Odgłosy uderzania umilkły po kilkunastu minutach. U sąsiadów znowu zapadła grobowa cisza, która trwała już nieprzerwanie do wieczora. Podejrzany odgłos powtórzył się po kilku dniach. Tym razem sąsiadka wyraźnie słyszała stłumiony szloch dziecka. Nie wytrzymała.
- Co się u państwa dzieje?! - zapytała ostrym tonem, waląc pięścią w drzwi sąsiadów. - Co wy robicie tym dzieciom?!
Odgłosy ucichły. Pani Zofia jednak nie przestała się dobijać. Po chwili drzwi się otworzyły. Pojawił się w nich Andrzej J. Był zdyszany, czerwony na twarzy. W dłoni trzymał skórzany, szeroki pas. Sąsiadka jeszcze tylko zdołała dostrzec stojącą w głębi pokoju Anię. Po jej buzi bezgłośnie płynęły łzy.
- Niech się pani zajmie swoimi sprawami, nic pani do tego! To moje dzieci i moja sprawa - wysyczał mężczyzna i zatrzasnął drzwi, zostawiając osłupiałą staruszkę na korytarzu.
Później nie umiała wytłumaczyć nawet sobie samej, dlaczego wtedy nie zareagowała bardziej stanowczo i nie próbowała zaradzić niewątpliwej krzywdzie dziecka. Przecież nie była jedną z tych obojętnych osób, które spokojnie przechodzą obok cudzego nieszczęścia; przecież nie dotknęła jej powszechna choroba znieczulicy. A jednak nie zrobiła nic - ani wtedy, ani przez wiele kolejnych miesięcy.
Bachor musi mieć karę
Pewnej nocy pani Zofia musiała wstać do toalety. Było około godziny drugiej. Przez szybę dostrzegła, że w środku świeci się światło. Zapukała. Nikt się nie odezwał. Stwierdziła, że ktoś nie wyłączył kontaktu i otworzyła drzwi.
- O Boże! - krzyknęła na widok małej Ani, która spała na nocniku. - Dziecko, co ty tu robisz w środku nocy? Chodź, zabiorę cię stąd.
Obudzona dziewczynka nie chciała pójść z "babcią". Opierała się z całych sił.
- Muszę tu siedzieć, bo się zsikałam do łóżka - wyjaśniła. - Tato kazał mi tu być. Muszę poczekać, aż mnie sam zabierze.
Kiedy pani Zofia usiłowała przekonać Anię, żeby wstała z nocnika, w drzwiach toalety pojawił się ojciec dziewczynki. Był wściekły. Zanim sąsiadka zdołała wydusić z siebie słowa oburzenia, rzucił przez zęby:
- Niech mi się pani tylko nie wtrąca do wychowania! Bachor zasikał pościel, musiał mieć karę.
Jednak zabrał dziewczynkę z powrotem do mieszkania.
Pani Zofia tej nocy długo nie mogła zasnąć. Była oburzona tym, co zobaczyła. Mimo wszystko - nie na tyle, by "wtrącać się w wychowanie". Odgłosy uderzeń pasem za ścianą zdarzały się coraz częściej. Bite dziecko nigdy długo nie płakało. Słychać było tylko szybko tłumiony szloch, po którym razy wydawały się jeszcze bardziej wściekłe i mocne. Wszystko to trwało zwykle około kwadransa, niekiedy pół godziny, a czasem jeszcze dłużej. Jak można tak długo bić dziecko? - przemknęło czasem przez głowę sąsiadki. - Przecież on tego nie robi nawet w złości, on się po prostu pastwi.
Jednak coraz częściej w tych chwilach kobieta po prostu włączała głośniej telewizor. Starała się nie słuchać tego, co się dzieje u sąsiadów i nie wyobrażać sobie zapłakanej buzi Ani. A gdy w nocy widziała, że w toalecie na korytarzu świeci się światło, nawet nie próbowała pukać. Czekała tylko, aż ojciec zabierze w końcu małą do domu. Jednej z takich nocy wydawało się jej, że dziewczynka jest rozebrana do naga. W nieogrzewanej toalecie spędziła kilka godzin, przymusowo siedząc na nocniku. Pewnie kara musiała być z jakiegoś powodu bardziej dotkliwa, dziecko miało jeszcze dodatkowo zmarznąć...
Oduczyć złośliwości
Pani Zofia usiłowała nie myśleć o tym, co dzieje się po sąsiedzku. Jednak mimo podejmowania tych prób zobojętnienia na los dzieci zza ściany, serce kobiety czasem drgnęło. Raz zdarzyło się, że przez chwilę została w kuchni z dziećmi państwa J. Beata wyszła na parę minut do pokoju, zostawiając maluchy. Wykorzystując dobry moment, zaczęła rozmowę:
- Wy to jesteście bardzo grzeczni, nigdy nie słyszę, żebyście się bawili - zagadnęła. - Nie biegacie jak inne dzieci, nie krzyczycie...
- Nie możemy - nieoczekiwanie odpowiedział Mateusz. - Mama przywiązuje nas do tapczanu, jak jesteśmy niegrzeczni.
- Jak to? - pani Zofia sądziła, że się przesłyszała.
- No, normalnie. Za nogę. Tato kupił jej dwie smycze, takie jak dla psa - odparł chłopiec. - O, jeszcze mam takie czerwone pręgi od tego - dodał, podciągając nogawkę spodni. Powyżej kostki widniał wyraźny purpurowy ślad po krępowaniu nogi.
Kobieta aż się wzdrygnęła.
- Mateusz powiedział, że pani przywiązuje dzieci do łóżka jak psy. Dlaczego pani tak je dręczy? - zapytała Beatę J., gdy ta wróciła do kuchni.
Ta nie wydała się nawet za bardzo zmieszana niewygodnym pytaniem. Z zupełnym spokojem, jakby oznajmiała jakąś normalną sprawę, przyznała, że istotnie używa psiej smyczy do dyscyplinowania dzieci.
- Wie sąsiadka, trudno upilnować dwójki - wyjaśniała. - A kiedy wychodzę, chcę mieć pewność, że nie narozrabiają i nigdzie nie pójdą.
Staruszka nie wierzyła własnym uszom. Ta kobieta uważa, że nie robi nic złego! To było chore!
- Ale przecież one są naprawdę grzeczne, nigdy nie widziałam tak posłusznych maluchów - zaczęła łagodnie. - Nie trzeba ich przywiązywać. A to siedzenie małej na nocniku w nocy... Czy pani nie sądzi, że ona wtedy cierpi, że jest jej zimno, że może się boi sama tkwić w takim miejscu?
Jednak Beata J. machnęła tylko ręką:
- Nic jej nie będzie - odpowiedziała. - Mąż chce ją oduczyć sikania do łóżka. Samo gadanie nie pomaga, moczy się coraz częściej. Chce nam zrobić na złość. Mateusz też kiedyś się moczył, ale posiedział parę nocy na nocniku i się skończyło. No to wiemy, że to pomaga.
Ten spokojny wywód na temat skutecznych metod wychowawczych wstrząsnął panią Zofią. Nie odezwała się jednak już ani słowem. Uznała, że nie ma sensu rozmawiać z kobietą, która nie jest upośledzona umysłowo, ale nie rozumie, co robi własnym dzieciom. Wróciła do swojego mieszkania.
Surowość nie przestępstwo
Sprawa maltretowania dzieci z sąsiedztwa nie dawała jej już spokoju. Po południu spotkała się ze swoją przyjaciółką i opowiedziała jej wszystko, czego była świadkiem.
- Postanowiłam, że pójdę z tym na policję - zadeklarowała stanowczo.
- I jak myślisz, co to da? - przyjaciółka powstrzymała jej zapał. - Powiesz im, że dziecko siedzi długo na nocniku albo się skarży, że jest przywiązywane? Przecież to śmieszne, one nawet nie muszą mieć żadnych śladów. Policja na co dzień ma do czynienia z maluchami z melin, pobitymi, głodzonymi, zostawianymi bez opieki przez pijanych rodziców. Przy nich ci twoi sąsiedzi to anioły. A poza tym, jeśli na nich doniesiesz, to ten Andrzej może tobie zrobić krzywdę. Z tego, co mówisz, on nie jest całkiem normalny. Lepiej daj sobie spokój.
Trudno było nie przyznać przyjaciółce racji. Po dłuższym zastanowieniu pani Zofia uznała, że to rzeczywiście nie ma sensu. Poza tymi kilkoma incydentami, w których brała udział jako świadek (i to nie zawsze naoczny), rodzinie J. trudno było cokolwiek zarzucić.
W ich domu nigdy nie odnotowano awantur ani głośnych imprez, nikt do nich nie przychodził, a oni sami prawdopodobnie nawet nie pili alkoholu. Pani Zofia nigdy nie widziała któregoś z małżonków choćby nawet lekko podchmielonego. Tak, policja mogłaby stwierdzić, że oni po prostu są surowymi rodzicami. Może się to nie podobać, ale żeby karać? Niekoniecznie. Z ciężkim sercem pani Zofia przestała myśleć o interwencji.
Aż do pewnego styczniowego wieczoru...
"Babciu, ratuj!"
Tego dnia było wyjątkowo zimno. Trzaskający mróz za oknem, mocny chłód także w kamienicy.
- Brr! - wzdrygnęła się pani Zofia, wchodząc do kuchni. - Zimno jak w psiarni. Tu chyba jest z 5 stopni! Gdyby mieć normalnych sąsiadów, można by pomyśleć o jakimś ogrzewaniu. Choćby piecyk na prąd wspólnie kupić. Muszę z nimi o tym porozmawiać.
Szczelnie okrywając się wełnianym szalem, kobieta najszybciej jak mogła przygotowała sobie coś do jedzenia i natychmiast zabrała się z powrotem do pokoju. Zjadła, włączyła telewizor, przykryła się kocem i przysnęła na kanapie. Przyśniło się jej coś mało przyjemnego. Masz tak stać, aż ci pozwolę wrócić do mieszkania - ktoś mówił wyraźnie, cedząc każde słowo. - Za to, co dzisiaj zrobiłaś, zostaniesz tu do rana!
Pani Zofia ocknęła się na sekundę, ale wszędzie było cicho. Te senne koszmary... - westchnęła i znowu zamknęła oczy. Nie wie, jak długo leżała pod ciepłym kocem. Ze snu wyrwał ją krzyk Ani. Rozpaczliwy i bez wątpienia pochodzący nie ze snu, ale z najprawdziwszej rzeczywistości.
- Babciu, ratuj mnie! - dosłownie wyła dziewczynka. Pani Zofia zerwała się na równe nogi i popędziła do kuchni, skąd dobiegał głos dziecka.
Tego widoku nie zapomni do końca życia. Czteroletnia Ania stała przy lodówce rozebrana do naga, cała sina z zimna i przerażenia. Na szyi miała psią obrożę. Smycz była tak umocowana do wysokich drzwiczek, że dziewczynka nie mogła się nawet schylić. Gdyby spróbowała usiąść albo zasłabła, udusiłaby się. Sąsiadka rzuciła się w kierunku dziecka. Była tak zdenerwowana, że drżącymi rękami ledwo zdołała rozplątać smycz. Otuliła płaczącą dziewczynkę swoim szalem i zaniosła do siebie. Za chwilę była pod drzwiami państwa J.
- Otwierajcie! - krzyczała, waląc w drzwi. Jednak nikt się nie odezwał.
Wyglądało na to, że nikogo nie ma w domu. Tym razem uznała, że tak tego nie zostawi. Podniosła słuchawkę, wykręciła numer 997.
- Proszę przyjechać. Tu się maltretuje małe dzieci!.
Dzieci jak inwentarz
Policjanci z sekcji dla nieletnich zjawili się na miejscu w ciągu kwadransu. Gdy spisywali zeznania roztrzęsionej pani Zofii, do domu wrócił Andrzej J. ze swoją małżonką.
- Oni mają jeszcze synka, pewnie go już zabili! - histerycznie krzyknęła staruszka.
Państwo J. byli bardzo zdziwieni całym zamieszaniem. Otworzyli drzwi swojego mieszkania. Policjanci weszli tam za nimi i zobaczyli małego Mateusza, który siedział przy tapczanie, oglądając obrazki w gazecie. Na nodze miał obrożę, a smyczą był przywiązany do mebla. W przeciwieństwie do siostry miał większą swobodę ruchów - mógł oddalić się od tapczanu na odległość około metra. Jak potem ustalono, tę "wolność" chłopiec zawdzięczał swojemu charakterowi. Był grzeczniejszy i spokojniejszy od Ani. Jego smycz mogła być dłuższa.
Dzieci natychmiast zabrano do pogotowia opiekuńczego. Wobec ich rodziców została wszczęta sprawa przed sądem rodzinnym o pozbawienie władzy rodzicielskiej. Niezależnie od tego, prokuratura zaczęła przeciwko nim śledztwo o znęcanie się nad dziećmi.
Opinia sądowej kuratorki, która przyszła z pierwszą wizytą do rodziny J., była nad wyraz pozytywna: "Nie widać śladów patologii - pisała pani kurator - Andrzej J. pracuje w zakładzie produkcyjnym, Beata J. zajmuje się wychowaniem dzieci. Nie zalegają z czynszem ani innymi opłatami, nie korzystają z zasiłków pomocy społecznej. W mieszkaniu jest skromnie, ale czysto. Dzieci są grzeczne i zadbane. Podczas mojej wizyty jadły obiad przygotowany przez matkę. Z relacji samych państwa J. oraz ich sąsiadów wynika, że nie nadużywają alkoholu ani nie wszczynają awantur."
Z takiej opinii wynikało, że J. są rodziną najzwyczajniejszą pod słońcem. Lecz gdyby opierać się tylko na tym, koszmar maluchów mógłby trwać jeszcze całymi latami. Na szczęście, stało się inaczej. Psychologiczne badania dzieci i ich rodziców pokazały straszną prawdę o tej pozornie spokojnej rodzinie.
Andrzej i Beata J. przed przyjazdem do Wrocławia mieszkali w Łodzi. Tam urodziło się ich pierwsze dziecko, Kasia. Postanowili zostawić ją w szpitalu. Dziewczynka znalazła inny dom, a oni nigdy się nią nie interesowali. Drugie dziecko przyszło na świat rok później. Tym razem zabrali je do domu. Mały Bartek był z nimi niespełna półtora roku.
- Był bardzo niegrzeczny, więc oddaliśmy go mojej matce - opowiadała bez cienia zażenowania Beata J.
Mateusza, a potem Ani, nie udało się tak łatwo pozbyć. J. musieli je wychowywać sami. Według psychologów, oboje wykazywali cechy psychopatyczno-sadystyczne. Wobec własnych dzieci nie czuli dosłownie nic. Zajmowali się nimi tak, jak żywym inwentarzem, a nie ludźmi. Matka opiekowała się nimi pozornie nienagannie, ale bez żadnych uczuć. Myła, karmiła, ubierała.
I to wszystko. Najmniejszego odruchu miłości czy choćby sympatii. Niejeden większym uczuciem obdarza chomika czy rybki w akwarium. Karał głównie ojciec. Bił paskiem po wyciągniętych dłoniach za najmniejsze przewinienie. Powody? Niedojedzona zupa lub zmoczona nocą pościel. Zdarzało się, że dziecko było karane tylko dlatego, że w nieodpowiednim momencie poprosiło o coś do picia.
Nauczyć dyscypliny
Ojciec bił metodycznie i precyzyjnie. Nigdy nie uderzał na oślep ani w emocjach.
- Nie byłem wtedy zdenerwowany - tłumaczył podczas śledztwa. - Ja tylko chciałem nauczyć dzieciaka porządku, nic tak dobrze nie uczy, jak pasek.
Jednak fakt, że potrafił bić w ten sposób nawet przez godzinę - do czego sam się przyznał - pozwalał przypuszczać, że sprawiało mu to po prostu przyjemność.
Matka w tym czasie spokojnie się przyglądała. Nigdy nie stanęła w obronie swoich dzieci, bo - jak powiedziała - nic złego się im nie działo.
- Ojciec powinien być surowy - twierdziła uparcie.
Po latach takiego traktowania Mateusz wyrobił w sobie obronne mechanizmy. Nauczył się być niemal niewidzialny. Nie sprawiał żadnych kłopotów rodzicom, nie rzucał się im w oczy i dzięki temu uzyskał trochę spokoju. Nie protestował nawet wtedy, gdy matka przywiązywała go do tapczanu. Zachowywał się jak posłuszny, wytresowany piesek.
Jednak Ania była jeszcze za mała, by sprostać wymaganiom rodziców. Niemal każdej nocy sikała do łóżka, chociaż wiedziała, że spotka ją za to kara. Dzieci nie wychodziły na zewnątrz nie tylko przez ostatnie dwa lata, gdy rodzina mieszkała we Wrocławiu. Także wcześniej, jeszcze w Łodzi, rodzice nie widzieli takiej potrzeby. Pilnowanie dwojga maluchów, np. podczas zabawy w piaskownicy, wydawało się im stratą czasu. No i - było przecież kłopotliwe. Za incydent z przywiązaniem Ani do lodówki, kiedy dziewczynka mogła stracić życie, oboje czuli nawet coś w rodzaju skruchy.
- No, może trochę przesadziłem - wyznał szczerze Andrzej J. - Ale na tę małą nic już nie działało, musiałem wymyślić ostrzejszą karę. A na ten pomysł wpadła żona.
Andrzej i Beata J. zostali pozbawieni władzy rodzicielskiej, także wobec małego Bartka, którego ani razu nawet nie odwiedzili. Chłopiec został u babci, ale Mateusz i Ania musieli zamieszkać w "bidulu". Ani Beata J., ani jej mąż nie wydawali się za bardzo przejęci, że odbiera się im dzieci. Może nawet poczuli ulgę, że będą teraz mieli więcej spokoju...
W trakcie sprawy karnej okazało się, że Beata J. jest w kolejnej ciąży. Sąd nie miał wątpliwości, że oboje są winni znęcania się nad dziećmi. Jednak ze względu na ciążę Beaty J. oraz to, że rodzinę utrzymywał tylko Andrzej J., karę pozbawienia wolności zawiesił na trzy lata. Czy piąte dziecko małżeństwa J. ma szansę być szczęśliwsze od swojego rodzeństwa? Wydaje się to co najmniej wątpliwe.
Stara dobra patologia...
Małżeństwo J. wyprowadziło się z kamienicy w centrum Wrocławia. Obok pani Zofii zamieszkała para w średnim wieku. Już na pierwszy rzut oka było widać, że nie należą do szczególnie kulturalnych i nie stronią od alkoholu. Słysząc pijackie okrzyki za ścianą, starsza kobieta oddycha z ulgą.
Wreszcie jacyś normalni sąsiedzi - myśli sobie.
Alicja Giedroyć
Personalia bohaterów i niektóre okoliczności zdarzeń zmieniono.