Miliony za wolność

Marian Karpacz jest człowiekiem bardzo majętnym. Jednak nie przywiązywał zbytniej wagi do ochrony. Wykorzystali to bandyci, którzy przygotowali na biznesmena zasadzkę.

article cover
INTERIA.PL

Kobieta przez dłuższą chwilę stała oszołomiona. Patrzyła na telefon, nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszała. Szybko jednak odzyskała zimną krew. Zdała sobie sprawę, że musi działać, i to bezzwłocznie, aby ratować męża. Postanowiła natychmiast powiadomić o wszystkim policję. W ten sposób rozpoczęło się śledztwo, które zawierało wiele elementów znanych z gangsterskich filmów. Było porwanie, przekazanie okupu, pościg za bandytami i miliony złotych w porzuconej torbie.

Feralna partia tenisa

Pomimo natłoku rozmaitych obowiązków, licznych spotkań z kontrahentami i pilnowania terminów Marian Karpacz miał jedną słabość, z której nigdy nie rezygnował. Biznesmen, zamożny współwłaściciel dużej firmy produkującej kostkę brukową, lubił sport i codziennie, bez względu na pogodę i porę roku, rozgrywał kilka setów w tenisa na kortach AZS-u przy ulicy Pułaskiego w centrum Poznania. Nie inaczej było tamtego dnia.

Rys. Włodzimierz Bludnik

W pewnym momencie jeden z bandytów krzyknął: "Zastrzel go!".

- Usłyszałem charakterystyczny odgłos przeładowywania broni i poczułem lufę przystawioną do pleców. Wtedy wystraszyłem się i przestałem walczyć - opowiadał później przedsiębiorca.

Porywacze związali mu ręce i nogi czarną taśmą izolacyjną, a na głowę założyli czapkę. Po chwili furgonetka ruszyła z piskiem opon. Jeszcze tego samego wieczoru żona uprowadzonego biznesmena odebrała pierwszy telefon od bandytów. Przestępcy wydali polecenie, aby z parkingu przy kortach zabrać bentleya Karpacza i odstawić do domu. Zadanie to wykonał syn porwanego, Łukasz.

Piwniczne więzienie

W tym samym czasie Marian Karpacz przebywał już przy ulicy Łużyckiej w Poznaniu, w murowanej piwnicy na terenie posesji, która należała do Grzegorza Janke, jednego z członków bandyckiej szajki. Jak się później okazało, uprowadzony biznesmen spędził w zamknięciu 54 godziny. To była prawdziwa gehenna, zwłaszcza na początku. Karpacz cały czas miał związane ręce i nogi. Nie mógł nawet zdjąć z oczu opaski. Przez pierwszą noc porywacze nie pozwolili mu usiąść, ani nawet oprzeć się o ścianę. Musiał non stop kucać na podłodze. Cierpienia były tym większe, że nie dano mu pić ani nie zezwalano załatwić potrzeby fizjologicznej. Terroryzowano go również psychicznie.

- Gdy któryś z bandytów wchodził do piwnicy, słyszałem, jak przeładowuje broń. Za każdym razem bałem się, że teraz mnie zabiją. Strach był tym większy, że nie informowano mnie, jak przebiegają negocjacje w sprawie okupu - opowiadał mężczyzna.

Jedyne chwile wytchnienia Marian Karpacz miał, gdy porywacze chcieli skontaktować się z jego rodziną. Bandyci wyprowadzali go wtedy z piwnicy, przewozili w inne miejsce, inicjowali połączenie z jego aparatu komórkowego i kazali mówić podaną wcześniej formułkę. Za każdym razem wysłuchiwała jej żona Jadwiga i jako pierwsza poznała żądania przestępców. Były one szokująco wysokie. Za uwolnienie biznesmena domagali się okupu w wysokości dwóch milionów euro i miliona dolarów. Podczas negocjacji ostatecznie zgodzili się na osiem milionów złotych, co i tak pozostaje rekordem w polskiej kryminalistyce.

Jadwiga Karpacz nie chciała jednak ryzykować życia męża. Zgodziła się zapłacić okup, a co więcej, udało się jej zgromadzić tak dużą sumę w ciągu kilkunastu godzin. Pomogli w tym wspólnicy jej męża. Pozostała jeszcze tylko kwestia ustalenia sposobu przekazania pieniędzy i uwolnienia uprowadzonego przedsiębiorcy. Zdołano to uzgodnić w trakcie kilku rozmów przeprowadzonych następnego dnia po porwaniu.

Milion w krzakach

Rys. Włodzimierz Bludnik

Łukasz - syn porwanego biznesmena - otrzymał polecenie od przestępców, aby w czwartek wieczorem przyjechać na poznański dworzec kolejowy.

Gdy chłopak pojawił się o ustalonej godzinie, miał przy sobie torbę z milionem złotych, a także zdjęciami reszty zebranej gotówki. Tych fotografii zażyczyli sobie bandyci, ponieważ chcieli mieć gwarancję, że ich groźby traktowane są z całą powagą. W torbie znajdował się jeszcze list Jadwigi do męża, który porywacze zgodzili się przekazać Marianowi, jako gest dobrej woli z ich strony. W ten sposób dawali do zrozumienia, że biznesmenowi nic nie grozi, jeśli "transakcja" przebiegnie bez przeszkód.

Karpacz junior stał dość długo przed wejściem do holu dworca, ale nikogo się nie doczekał. Zadzwonił za to jego telefon. Bandyci polecili mu, aby tym razem udał się na odległe o kilkaset metrów skrzyżowanie ulic Roosevelta i Libelta. Tam we wskazanym miejscu miał zostawić torbę, którą kilka minut później zabrał barczysty mężczyzna. Na wyraźne żądanie rodziny porwanego zrezygnowano jednak z jego śledzenia, aby nie zostać zdekonspirowanym i nie narażać biznesmena na dodatkowe niebezpieczeństwo. Policja planowała urządzić zasadzkę na bandytów podczas przekazywania drugiej części okupu. Czekała tylko na sygnał, kiedy i gdzie miałoby to nastąpić.

Tymczasem porywacze triumfowali. Gdy członek szajki dotarł na posesję przy ulicy Łużyckiej, od razu zszedł do piwnicy. Pokazał Karpaczowi torbę z pieniędzmi. Przekazał mu też list od żony. Od tej pory porwany mężczyzna zaczął być łagodniej traktowany. Pozwolono mu zdejmować kominiarkę, inaczej też krępowano ręce, co umożliwiało poruszanie palcami i unikanie dokuczliwego drętwienia.

Akcja w burzy

Świętowanie porywaczy nie trwało zbyt długo. Niemal natychmiast rozpoczęli realizację najważniejszej części swojego planu, czyli zdobycia reszty okupu, siedmiu milionów złotych. W trakcie kolejnych rozmów z Jadwigą lub Łukaszem zapewniali, że wypuszczą porwanego mężczyznę natychmiast po otrzymaniu pieniędzy. Tym razem jednak krewni Mariana Karpacza sprzeciwili się i zażądali uwolnienia biznesmena już w momencie przekazywania okupu.

Bandyci ostatecznie wyrazili na to zgodę. Uzgodniono też czas wymiany. Miała się ona odbyć w nocy z 18 na 19 stycznia. Obie strony rozpoczęły drobiazgowe przygotowania. O działaniach policji niewiele wiadomo, ale pewne jest, że w gotowości czekała brygada antyterrorystyczna i helikopter. W trakcie późniejszego śledztwa ustalono, że Marian Karpacz został wyprowadzony z piwnicy na dwór, a jeden z porywaczy - dzisiaj wiadomo, że był to Andrzej Grochalski, pomysłodawca całej akcji - kazał przedsiębiorcy wejść do bagażnika czerwonej toyoty corolli. Zanim jednak zatrzasnął klapę, pokazał ofierze karabin z lunetą snajperską.

- Przyjrzyj się. Użyję tego, jeśli będę musiał - zagroził, a dla większego wrażenia wręczył porwanemu jeden pocisk. - Na pamiątkę - dodał ze śmiechem.

Mieli już ruszać, gdy wydarzyło się coś, czego nikt się nie spodziewał. Tej nocy nad całą Wielkopolską przeszła wichura o niespotykanej dotychczas sile. Wiatr wiał tak mocno, że łamał drzewa i przewracał słupy wysokiego napięcia. Na dworze było naprawdę niebezpiecznie. Dlatego pojawiły się wątpliwości, czy w takich warunkach będzie możliwe przekazanie okupu. Porywacze nie chcieli jednak słyszeć o zwłoce. Szybko doszli do wniosku, że burza może być ich sprzymierzeńcem.

Do toyoty wsiadł Andrzej Grochalski i jego dwaj wspólnicy, Jan Wolski z Waldemarem Buczyńskim. W trakcie jazdy przez telefon komórkowy utrzymywali kontakt z Łukaszem Karpaczem, który został wyznaczony do wręczenia pieniędzy. W ten sposób dotarli do miejscowości Golęczewo.

Porywacze przybyli na miejsce pierwsi. Było wówczas kilka minut po godzinie trzeciej. Mieli czas, aby zorientować się w terenie. Szybko zauważyli zwalone przez wichurę drzewo, które tarasowało w poprzek drogę. Postanowili wykorzystać tę naturalną przeszkodę i stanęli po jednej stronie leżącego pnia. Po kilku minutach nadjechał samochód Łukasza.

- Rzucaj kasę! - krzyknął bandyta w kominiarce na głowie.

- Pokażcie ojca - odpowiedział syn porwanego.

Jego żądanie zostało natychmiast spełnione. Mariana Karpacza wyciągnięto z bagażnika, rozcięto więzy krępujące mu ręce i nogi. Mężczyzna był osłabiony, ale nic poważnego mu nie dolegało. Gdy jego syn to zobaczył, wrócił do auta, z którego wyciągnął dwie torby wypełnione banknotami. Przerzucił je przez drzewo. Bandyci szybko je złapali, wsiedli do samochodu i odjechali z piskiem opon. Na miejscu pozostali jedynie ojciec i syn. Mężczyźni wpadli sobie w ramiona i cieszyli się, że to koniec dramatu. Mogli wrócić do domu.

Nieudany pościg

Do akcji wkroczyli za to obserwujący Łukasza policjanci. Zwalone drzewo uniemożliwiło jednak bezpośrednią pogoń za toyotą. Samochód porywaczy szybko się oddalił. Funkcjonariusze nie wiedzieli, którędy bandyci będą uciekać. Dlatego w różnych miejscach czekały ukryte grupy pościgowe. I po kilku minutach zauważono czerwony samochód na drodze z Suchego Lasu do Poznania. Wtedy ruszyło za nim kilka radiowozów. Oddano strzały w kierunku toyoty, ale ta się nie zatrzymała. Grochalski ze wspólnikami nadal uciekał.

Przestępcy dotarli w pobliże Kiekrza. I tam czekała ich niemiła niespodzianka. Tym razem skutki wichury obróciły się przeciwko nim. Na drodze leżało wyrwane z korzeniami drzewo, które uniemożliwiło dalszą ucieczkę samochodem. Porzucili więc auto i dalej ruszyli pieszo, przez okoliczne lasy. Skutecznie zmylili pościg, co przy padającym deszczu i silnym wietrze nie okazało się zbyt trudne. Panująca aura nie pozwalała bowiem na wykorzystanie choćby psa tropiącego.

Policjanci mogli jedynie sprawdzić toyotę corollę i zabezpieczyć ślady pozostawione przez porywaczy. Było to bardzo ważne w kontekście późniejszego procesu, bo nikt nie miał wątpliwości, że sprawcy porwania zostaną ujęci. Po otwarciu drzwi samochodu stróże prawa początkowo nie mogli uwierzyć w to, co zobaczyli. Na tylnym siedzeniu leżały dwie torby, a w niej pieniądze. Cały okup. Równo siedem milionów złotych. Bandyci zostawili go, bo przeszkadzałby im w ucieczce. W aucie były też dwa pistolety P-83 z ostrą amunicją. Zabezpieczono również czapkę, bluzę i kominiarkę ze śladami biologicznymi porywaczy. Całej trójki, czyli Andrzeja Grochalskiego, Jana Wolskiego i Waldemara Buczyńskiego.

Rozpoczęły się poszukiwania zbiegłych przestępców. Nie było to łatwe. Bez problemu namierzono jedynie Grzegorza Janke, czyli właściciela posesji przy ulicy Łużyckiej, w której przetrzymywano Mariana Karpacza. Za kratkami znalazł się już po kilku dniach. Znacznie trudniejsze okazało się ujęcie przywódcy porywaczy.

Andrzej Grochalski wyjechał z Poznania następnego dnia po nieudanej próbie podjęcia drugiej części okupu. Towarzyszyła mu przyjaciółka, Wioletta Durska. Pojechali do Łodzi, ale nie zamierzali się tam ukrywać, chcieli zostawić jedynie samochód Grochalskiego. Hummera zaparkowali przy przypadkowej ulicy i dalej ruszyli autem należącym do kobiety. Tym razem celem ich podróży była Warszawa. Tam Durska wynajęła pokój w ekskluzywnym hotelu "Jan III Sobieski". Parę było na to stać, bo dysponowali częścią z miliona zapłaconego w ramach pierwszej raty okupu. Poza tym czerpali zyski z innych przestępstw.

Przez kilka dni cieszyli się urokami stołecznego miasta, a także analizowali, co źle zrobili, że nie wyszedł im interes życia. Co ciekawe, Grochalski nie chciał zrezygnować z pieniędzy, które w jego odczuciu mu się "należały". Przebywając już w Warszawie, dzwonił kilka razy do Mariana Karpacza, żądając uiszczenia reszty okupu.

- Jak nie zapłacisz, to teraz naprawdę cię zajebiemy! - krzyczał do słuchawki.

Później para przeniosła się do "Holliday Inn". Tam dołączył do nich Waldemar Buczyński. Wolnością cieszyli się tylko do 2 lutego. Tego dnia w hotelu pojawiła się brygada antyterrorystyczna. Gangsterzy zostali zatrzymani. Podczas przeszukania pokoju znaleziono między innymi 460 tysięcy złotych oraz 86 fałszywych banknotów o nominale stu euro.

Hazardzista i konopie

Śledztwo w sprawie uprowadzenia Mariana Karpacza prowadził wydział do spraw przestępczości zorganizowanej Prokuratury Okręgowej w Poznaniu. Udało się ustalić powody wytypowania akurat jego na ofiarę porwania i motywy działania Andrzeja Grochalskiego. Gangster zdecydował się na uprowadzeniu biznesmena, ponieważ, mimo że był dość zamożnym człowiekiem, potrzebował pilnie pieniędzy.

Niespełna czterdziestoletni przywódca porywaczy prowadził dobrze prosperujący lombard, w którym zatrudniał Jana Wolskiego. Grochalski zarabiał przyzwoicie, ale miał bardzo kosztowną słabość. Był hazardzistą. I to w najpoważniejszym stadium nałogu. Zaciągał już długi u "ludzi z miasta", a ci nie są osobami o nadmiernej cierpliwości, gdy ktoś się spóźnia ze spłatą zobowiązań. Grochalski doskonale o tym wiedział i wolał nie ryzykować. Imał się różnych "przedsięwzięć" przynoszących jakieś dochody, ale to mu nie wystarczało. Cały czas rozglądał się za interesem, który ustawiłby go do końca życia. Pomógł mu przypadek.

Kilka miesięcy wcześniej w jego lombardzie pojawił się Marian Karpacz. Biznesmen szukał okazji do kupna biżuterii, której w tego typu przybytkach jest sporo. Znalazł wówczas elegancki zegarek i kilka innych świecidełek. Później pojawił się jeszcze parę razy. Hazardzista zorientował się dość szybko, że ma do czynienia z człowiekiem bardzo bogatym. Zaczął więc obserwować niczego nieświadomego przedsiębiorcę. Do współpracy namówił Wolskiego i innych znajomych spod ciemnej gwiazdy. Systematycznie poznawał nawyki i rozkład dnia Karpacza. I wpadł na pomysł porwania na parkingu przed kortami tenisowymi.

Śledczy nie skoncentrowali się jednak wyłącznie na sprawie uprowadzenia. Ogromną niespodziankę przyniosła dokładna penetracja posesji przy ulicy Łużyckiej. W stojącej tam hali wykryto profesjonalną plantację... konopi indyjskich! [...] składającą się z dwudziestu pięciu metalowych kontenerów oraz systemu oświetleniowego i wentylacyjnego, w których uprawiano sadzonki konopi indyjskich w różnym stadium rozwoju wiechy - napisał prokurator

w akcie oskarżenia.

Plantacja była wyposażona w aparaturę pilnującą odpowiedniej wilgotności i temperatury otoczenia. Zatrudniono pracowników nadzorujących pracę wszystkich urządzeń. W kontenerach zasadzono prawie 1700 sadzonek. Niemal dwa razy więcej znaleziono w pomieszczeniach wynajmowanych przez Grochalskiego w podpoznańskich Plewiskach. Zaczęto sprawdzać, kto był zaangażowany w ten proceder, który trwał co najmniej od roku. Szybko ustalono, że są to przede wszystkim osoby zamieszane w uprowadzenie Karpacza. Grupa była znacznie większa, ale nie wszystkie nazwiska udało się ustalić. Najważniejszą rolę odgrywali obywatele Holandii.

Z Kraju Tulipanów pochodził Marinus H. i jego rodak o imieniu Derek, którzy w Polsce szukali miejsca na założenie plantacji konopi. Pomagał im Przemysław Stefaniuk. Ten ostatni skontaktował się z Grochalskim, który znał Grzegorza Janke. Właściciel hali zgodził się udostępnić nieruchomość. Holendrzy płacili za to trzy tysiące euro miesięcznie, a cały sprzęt do stworzenia uprawy sprowadzili ciężarówkami. Składanie konstrukcji osobiście nadzorował Marinus H. Potem przeprowadził swoiste szkolenia na temat, jak trzeba dozorować konopie, aby właściwe rosły. Niemal wszyscy członkowie szajki zajmowali się pielęgnacją roślin. Nawet Wioletta Durska.

Napad na jubilera

Przeszukując mieszkanie kobiety, policjanci znaleźli dwa kamienie półszlachetne (opale) oraz dwa złote pierścionki. Wszystko było zapakowane w firmowe torebki z salonu jubilerskiego w centrum Poznania. Stróże prawa szybko przypomnieli sobie, że 16 sierpnia 2006 roku doszło tam do napadu, którego sprawcy nie zostali wykryci. Dwóch uzbrojonych bandytów w kombinezonach malarskich i maskach na twarzy wtargnęło do salonu w biały dzień. Sterroryzowali pracowników bronią. Kazali wszystkim położyć się na podłodze, a sami zaczęli plądrować gabloty z precjozami. Zapakowali pierścionki, bransoletki, kolczyki do torby i wybiegli na zewnątrz. Tam wsiedli na... rowery! Trudno w to uwierzyć, ale nikt nie zwrócił uwagi na dwóch pedałujących "malarzy".

Bandyci zniknęli i przez wiele miesięcy akta dotyczące kradzieży biżuterii wartej ponad sześciuset tysięcy złotych pokrywały się kurzem. Po znalezisku w mieszkaniu Durskiej także w tej sprawie indagowano Grochalskiego. I okazał się to przysłowiowy strzał w dziesiątkę, gdyż był jednym z napastników. Swojego kompana jednak nie wsypał. Jego tożsamość do dziś pozostaje nieznana. Podobnie jak i los zrabowanej biżuterii, którą sprzedano różnym paserom.

Ponadroczne śledztwo zakończyło się pełnym sukcesem. W trakcie dochodzenia skorzystano z pomocy biegłych rozmaitych dziedzin życia, którzy sporządzili niemal 250 opinii. To swoisty rekord. Dowody winy gangsterów były niepodważalne, ale i tak fundamentalne znaczenie miały przesłuchania. I o dziwo, prawie wszyscy oskarżeni przyznali się do większości stawianych im zarzutów. To bardzo zaskakujące zachowanie, bo z reguły podejrzani o działalność w grupie przestępczej milczą jak zaklęci. Andrzej Grochalski przyznał się do porwania Karpacza, ale stanowczo zaprzeczał, aby dręczył uprowadzonego mężczyznę.

- Użycie wobec zakładnika siły i spowodowanie u niego obrażeń ciała, przetrzymywanie przez pięćdziesiąt cztery godziny skrępowanego, w tym przez kilkanaście godzin bez możliwości zmiany pozycji, stałe prezentowanie broni palnej i gotowości jej użycia oraz groźby pozbawienia życia niewątpliwie przekraczają okoliczności zwykłego pozbawienia wolności i uzasadniają wniosek o szczególnym dręczeniu - uznał jednak prokurator Zdzisław Kowalski. Grochalski poza tym umniejszał swoją rolę w uprowadzeniu, ale to miało drugorzędne znaczenie. Wbrew oczywistym ustaleniom śledczym uporczywie zaprzeczał również istnieniu zorganizowanej grupy przestępczej o charakterze zbrojnym.

W podobny sposób zachowali się pozostali podejrzani o porwanie poznańskiego biznesmena. Co prawda chętnie i szczegółowo opowiadali o swojej roli w uprowadzeniu Karpacza, ale główną odpowiedzialność zrzucali na barki innych osób. W jednym byli bardzo zgodni. Odmawiali wyjaśnień dotyczących owych "innych osób". Odpowiadali jedynie na pytania dotyczące ich osobiście. Proces porywaczy i "plantatorów" konopi indyjskich trwa przed Sądem Okręgowym w Poznaniu.

Adam Brykalski

Wszystkie przedstawione imiona i nazwiska zostały zmienione.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas