Nie chciał, ale zabił
Na posesję Mariana Kowalczyka wtargnął nocą zamaskowany napastnik. Przerażony gospodarz, aby odeprzeć zamach, użył broni palnej. Śmiertelnie zranił intruza. Twierdził, że musiał tak postąpić.
W piątkowe popołudnie 2 września 2005 roku grupka młodych ludzi postanowiła hucznie pożegnać kończące się właśnie wakacje i równocześnie powitać nadchodzący rok szkolny. Większość z nich miała rozpocząć naukę w ostatniej klasie liceum i za kilka miesięcy zdawać maturę.
Impreza na koniec wakacjiZbliżający się egzamin dojrzałości bardzo stresował przyszłych abiturientów, dlatego chcieli dobrze wykorzystać ostatnie wolne dni. Wszyscy mieszkali w Skórzewie, niewielkiej miejscowości w pobliżu Poznania. Około godziny 17 spotkali się w domu 18-letniego Sebastiana Izdebskiego. Oprócz gospodarza obecnych było trzech chłopaków i koleżanka Agnieszka Wybicka.Zamknęli się w jednym z pokoi i przez kilka godzin opowiadali o tym, co robili przez minione wakacyjne miesiące, chwalili się swoimi podbojami miłosnymi, a także rozważali plany na następne lata. Niedługo przecież mieli rozpocząć dorosłe życie na własny rachunek. Rozmowę urozmaicali mocnymi trunkami, których sporo spożyli. W sumie wypili dwie butelki wódki o pojemności 0,75 litra i jedną "połówkę". Nic więc dziwnego, że wkrótce zaszumiało im w głowach.
Młodzi ludzie sporo czasu poświęcili również na gorączkową dyskusję o zdarzeniu, które zaszło kilka godzin wcześniej. Marian Kowalczyk, mieszkaniec Skórzewa i ojciec jednego z uczniów, zadzwonił do rodziców każdego z obecnych na imprezie chłopaków z pretensjami. Twierdził, że ci na szkolnym boisku pobili jego syna. Skontaktował się także z matką Sebastiana, choć ten nie miał nic wspólnego z tym incydentem, jedynie przypadkowo widział bójkę.Kowalczyk był jednak mocno wzburzony i podczas rozmowy z kobietą dosadnymi słowami ocenił zachowanie sprawców pobicia. Krystyna Izdebska - nauczycielka z wieloletnim doświadczeniem pedagogicznym - zbeształa syna i jego kolegów. Nastolatki czuły żal do mężczyzny o te telefony, ale nikt nie spodziewał się, że te oskarżenia przyczynią się do tragedii.
Około północy uczestnicy prywatki zauważyli, że zabrakło im papierosów. Wyszli całą grupką z domu i ruszyli w kierunku sklepu nocnego. Byli już mocno pijani, ale starali się zachowywać cicho, aby nie zwracać na siebie uwagi mieszkańców okolicznych domów. Zamierzali jedynie zrobić zakupy i wrócić, aby kontynuować zabawę. Lecz raptem Sebastian zmienił plany.
- Idźcie dalej sami. Ja zaraz wrócę! - krzyknął do przyjaciół. Zaskoczył ich tym nagłym postanowieniem, ale nie zareagowali. Poza jednym chłopakiem.
- Domyśliłem się, że pobiegł w kierunku domu Mariana Kowalczyka - powiedział podczas późniejszych przesłuchań Wojciech Dolina, który jako jedyny próbował powstrzymać kolegę. - Wołałem: "Wracaj! Daj spokój! Nie rób nic głupiego!", ale bez skutku.
Grupka imprezowiczów stała na ulicy i nasłuchiwała, niepewna, co się teraz stanie. Przez dłuższą chwilę panowała głucha cisza. I nagle z oddali dobiegł brzęk rozbijanej szyby, a zaraz po tym huk trzech wystrzałów. Nastolatki zamarły z przerażenia. Bardzo szybko zaczęły do nich docierać krzyki zdenerwowanych ludzi. Chłopcy przez jakiś czas czekali jeszcze na Sebastiana, ale ich kolega się nie pojawił. Próbowali więc dodzwonić się na jego telefon komórkowy, bez skutku.Pełni najgorszych przeczuć pobiegli pod dom Kowalczyka, pod którym zbierali się już gapie. Pojawiła się również policja. Wśród mieszkańców Skórzewa błyskawicznie rozeszła się wiadomość, że Kowalczyk kogoś postrzelił. Uczestnicy prywatki ze zgrozą uświadomili sobie, że musiał być to Sebastian.
Nazajutrz dowiedzieli się, że ich kolega zginął.
Nieproszony gość
Gdy młodzi ludzie szli do sklepu, 46-letni wówczas Marian Kowalczyk przebywał w domu. Jego żona Teresa i najmłodszy z synów spali już w swoich pokojach, a dwaj starsi wyszli do znajomych. Mężczyzna, będący z zawodu geodetą, na co dzień ciężko pracował. Zazwyczaj nie miał nawet czasu na obejrzenie ciekawego filmu.Tego wieczoru w spokoju oglądał telewizję, gdy tuż przed północą usłyszał trzaśnięcie furtki, którą wchodziło się na teren jego posesji. Każdy mógł bez trudu ją otworzyć, ponieważ zamek był popsuty. Ktoś wbiegł schodami na ganek i zaczął walić w drzwi wejściowe - zewnętrzne, szklane, spełniające rolę wiatrołapu. Intruz uderzał w nie z taką siłą, że szyba się rozbiła.
- Wystraszyłem się. Myślałem, że to napad - tłumaczył później Kowalczyk.
W pierwszym odruchu mężczyzna chciał wezwać policję, ale, mocno zdenerwowany, nie mógł po omacku znaleźć telefonu, a lampę bał się zapalić. Dlatego udał się do gabinetu. Tam z kasy pancernej wyjął pistolet. Wziął też magazynek z ostrymi nabojami. Idąc przez hol, załadował broń. Dopiero wtedy otworzył główne, drewniane drzwi.
Na dworze było bardzo ciemno. Uliczne latarnie nie paliły się, a kinkiety z wnętrza domu jedynie w niewielkim stopniu rozpraszały mrok na zewnątrz budynku. Kowalczyk zobaczył sylwetkę człowieka, który stał na zewnątrz i wymachiwał rękoma. Nie mógł dostrzec jego twarzy, tym bardziej, że intruz na głowie miał założony kaptur od bluzy.
- Cofnąłem się nieco. Krzyknąłem: "Stój, bo strzelam!" - relacjonował mężczyzna przebieg tragicznych wydarzeń.
Nieznajomy nie zamierzał jednak zrezygnować i nadal próbował wedrzeć się do środka. Przełożył rękę przez rozbitą szybę w drzwiach i zaczął coś majstrować przy zamku. Wtedy gospodarz jeszcze raz zagroził, że użyje broni. Nie pomogło.
Kowalczyk miał nadzieję, że huk wystrzałów wystraszy intruza. Dlatego oddał dwa strzały ostrzegawcze w górę. Lecz i na to mężczyzna nie zareagował. Widząc w dalszym ciągu wyciągnięte ręce napastnika, Marian Kowalczyk zdecydował się oddać strzał w jego kierunku - czytamy w sądowych aktach.Kula trafiła nieznajomego w pierś. Dopiero wtedy zszedł on ze schodów i ruszył w kierunku furtki. Ranny i broczący krwią zdołał przejść tylko kilka kroków. Potem przyklęknął, oparł się na dłoniach i upadł twarzą do ziemi. Kowalczyk obserwował to z oddali. W pewnej chwili zauważył jednego z sąsiadów, który wyszedł na dwór zwabiony hałasem.
- Uciekaj, to jest napad! Może być ich więcej! - krzyknął do niego.
Mężczyzna, mimo że wciąż trzymał pistolet w ręku, nie miał odwagi podejść do leżącego.
- Bałem się, bo nie wiedziałem, czy jest sam - wyjaśniał później.
Gdy zraniony przestał się poruszać, Kowalczyk wszedł do domu. Zapalił światło, odszukał telefon i wykręcił numer na pogotowie ratunkowe. Zawiadomił również policję.
- Przyjeżdżajcie szybko, bo postrzeliłem jakiegoś człowieka - powiedział oficerowi dyżurnemu z Komisariatu Policji w Tarnowie Podgórnym.
Karetka i radiowozy pojawiły się po kilkunastu minutach. Ranny mężczyzna trafił do poznańskiego szpitala, w bardzo ciężkim stanie. Lekarze robili, co w ich mocy, aby uratować jego życie, ale ich wysiłki nie przyniosły rezultatu. Rana okazała się śmiertelna i pacjent zmarł godzinę po przywiezieniu. Był to Sebastian Izdebski. - Nie wiedziałem, że to kolega syna ze szkoły. Dowiedziałem się o tym dopiero potem. Zresztą nie mogłem dostrzec jego twarzy - mówił później zszokowany mężczyzna.
W pierwszych dniach po tym tragicznym zdarzeniu sprawca godził się jeszcze na rozmowy z dziennikarzami. Autentycznie rozpaczał z powodu tego, co się stało. Niemal każda wymiana zdań kończyła się płaczem Kowalczyka.
To wyglądało jak napad
Sprawa strzelaniny w Skórzewie od początku budziła ogromne emocje. Informacje o tragicznym zdarzeniu podawały nie tylko lokalne, ale również ogólnopolskie media. Przez wiele dni było ono głównym tematem serwisów informacyjnych, zajmowano się nim także w audycjach z gatunku talk-show. Przy okazji po raz kolejny podjęto debatę o granicach obrony koniecznej.
Polacy podzielili się w ocenie wydarzeń. Z jednej strony zginął bowiem młody chłopak, którego matka rozpaczała i winą za śmierć syna obarczała Mariana Kowalczyka. Kobieta uważała, że mężczyzna zbyt pochopnie zaczął strzelać. Zwłaszcza że Sebastian nie posiadał żadnej broni.Z drugiej jednak strony trzeba przyznać, że maturzysta pod osłoną nocy wtargnął na cudzą posesję, awanturował się, a na dodatek był mocno pijany. Podczas badania jego krwi stwierdzono ponad dwa promile alkoholu. Drobiazgowym wyjaśnieniem wszystkich okoliczności zajęła się Prokuratura Rejonowa Poznań Grunwald, a konkretnie bardzo doświadczona prokurator Małgorzata Budych, która w swojej karierze zawodowej prowadziła dziesiątki spraw o zabójstwo. Pod jej nadzorem wykonano mrówczą pracę, zbierając wszystkie możliwe dowody i przesłuchując rzeszę świadków. Wzywano każdą osobę, która mogłaby udzielić najdrobniejszej nawet informacji o zdarzeniu. Zaangażowano również specjalistów z różnych dziedzin nauki.Jednak jakie będzie ostateczne stanowisko prokuratury, można było się domyślić już następnego dnia. Marian Kowalczyk wprawdzie został zatrzymany przez policję, ale po pierwszym przesłuchaniu wyszedł na wolność i mógł wrócić do domu. Nie postawiono mu żadnych zarzutów. W ten sposób zasygnalizowano, że prawdopodobnie zostaną zastosowane przepisy o obronie koniecznej. Lecz na ostateczną decyzję należało cierpliwie poczekać do zakończenia pracy przez śledczych.
Sekcję zwłok Sebastiana przeprowadzili biegli z Zakładu Medycyny Sądowej w Poznaniu. Okazało się, że kula trafiła chłopaka w klatkę piersiową. Bezpośrednią przyczyną nagłej śmierci ofiary był ostry krwotok wewnętrzny, który wywołało postrzelenie. Z kolei specjaliści od balistyki zajęli się pistoletem, którego tamtej nocy użył Marian Kowalczyk.
W pierwszej kolejności ustalono, że mężczyzna posiadał broń legalnie. O pozwolenie postarał się kilka lat wcześniej, po napadzie na jego żonę. Miał w pełni sprawny pistolet szwajcarskiej produkcji SIG SP 2009 o kalibrze 9 milimetrów. Kula wystrzelona z tej broni raniła Sebastiana Izdebskiego. Wypowiedzieli się także fachowcy od traseologii, mechanoskopii, daktyloskopii oraz badań śladów biologicznych, którzy z reguły potwierdzali oczywiste fakty i nie wnieśli niczego istotnego do sprawy. Pomimo to śledztwo trwało kilka miesięcy. W końcu jednak prokurator Budych ogłosiła wynik analizy zebranego materiału dowodowego. Uznała, że Marian Kowalczyk działał w warunkach obrony koniecznej i nie przekroczył jej granic. Tym samym śledztwo w sprawie ewentualnego zabójstwa z użyciem broni palnej zostało umorzone.
- Z uwagi na fakt, że Marian Kowalczyk nie popełnił takiego przestępstwa - tłumaczyła prokurator.
Chronił siebie i rodzinę
Co stało za taką decyzją, prokurator Budych szczegółowo tłumaczyła w kilkudziesięciostronicowym dokumencie. Oczywiście, najważniejsze w tej sprawie okazały się zeznania Mariana Kowalczyka, który jako jedyny mógł podać przebieg tragicznych wydarzeń. Innych naocznych świadków po prostu nie było. Pozostali domownicy spali, a sąsiad pojawił się na dworze już po oddaniu śmiertelnego strzału. Natomiast przyjaciele Sebastiana, z którymi chłopak spędził wieczór, przebywali zbyt daleko od miejsca zdarzenia i niczego nie widzieli.
- Marian Kowalczyk jest żywo zainteresowany wynikiem postępowania, które dotyczy go osobiście i z tego też względu do jego twierdzeń należy podchodzić szczególnie krytycznie, lecz nie można jedynie z tego powodu odmawiać im wiarygodności - stwierdzili śledczy.
W zeznaniach sprawcy pojawiło się wprawdzie kilka drobnych nieścisłości, ale pamiętać trzeba, że wszystko działo się bardzo szybko. Od momentu zbicia szyby do oddania strzału minęło co najwyżej kilkadziesiąt sekund. Poza tym na dworze było ciemno. I nie można też zapominać o stresie, w jakim działał gospodarz domu, do którego nocą wtargnął intruz.
- Ten chłopak trzymał coś błyszczącego w ręku. Nie wiedziałem, co to jest. Bałem się, że broń. Broniłem nie tylko swojego życia, ale i najbliższych - tłumaczył Kowalczyk.
Poznańska prokurator powołała się na przepis kodeksu karnego, który mówi, że nie popełnia przestępstwa, kto w obronie koniecznej odpiera bezpośredni, bezprawny zamach na jakiekolwiek dobro chronione prawem.
- Osoba napadnięta nie ma obowiązku ani ratowania się ucieczką, ani też ukrywania się przed napastnikiem, lecz ma prawo odpierać zamach wszelkimi dostępnymi środkami, które są konieczne dla zmuszenia napastnika do odstąpienia od kontynuowania zamachu - tłumaczyła prokurator Budych, powołując się przy tym na wyrok Sądu Najwyższego. - Wszelkie ryzyko związane z bezprawnym i bezpośrednim zamachem w pierwszej kolejności ponosić musi napastnik.
Nikt nie miał wątpliwości, że Sebastian Izdebski takiego zamachu dokonał. Poza tym nastolatek doskonale wiedział, że gospodarz posesji, na którą wtargnął, dysponuje bronią palną. Podobnie jak jego koledzy, którym pochwalił się kiedyś syn Mariana Kowalczyka.
- Nie można przecież dopuścić do sytuacji, gdy prawo do obrony stałoby się fikcją, a takim przecież się stanie, jeśli pozbawi się je atrybutu podejmowania działań, które w danych warunkach są najskuteczniejsze - kontynuowała prokurator. - Podjęte przez Mariana Kowalczyka działania obronne, choć tragiczne w skutkach dla Sebastiana Izdebskiego, nie stanowiły przestępstwa. Mężczyzna nie działał ze świadomym zamiarem dokonania zabójstwa. Świadczy o tym również kąt oddanych strzałów, ich kierunek oraz liczba (w pistolecie, z którego strzelał, mieści się 12 sztuk naboi), jak też fakt, iż zaprzestał on strzelania, gdy napastnik zaczął się oddalać - podsumowała Małgorzata Budych.
Z takim rozstrzygnięciem nie pogodzili się krewni zastrzelonego chłopaka, a zwłaszcza Krystyna Izdebska, matka Sebastiana. Kobieta wynajęła znanego w Poznaniu adwokata Cezarego Rajskiego i z jego pomocą domagała się ścigania Mariana Kowalczyka za zabójstwo jej syna. W tym czasie w Skórzewie dochodziło do dramatycznych wydarzeń. Zrozpaczona matka nie ukrywała swojej wrogości wobec sąsiada. Zresztą, trudno jej się dziwić. Znalazło się jednak wiele osób, które podzielały jej uczucia, a niektórzy wykorzystali tragedię do dręczenia rodziny Kowalczyków. Pod ich domem palono znicze, krzyczano "morderca", pojawiły się nawet groźby dokonania krwawej zemsty. Na szczęście nigdy nie przekroczono granicy zdrowego rozsądku.
- Sebastian nie zaatakował Kowalczyka. On poszedł jedynie wyjaśnić sprawę pobicia jego syna. Chciał, aby ten mężczyzna przestał nas nękać telefonami - powtarzała dziennikarzom kobieta w odpowiedzi na pytania, po co jej syn wszedł na teren cudzej posesji. Dlaczego jednak o tak późnej porze? Dlaczego chłopak wybił szybę w drzwiach? Tutaj brakowało rozsądnego wyjaśnienia.Krystyna Izdebska skoncentrowała się na działaniach prawnych. W pierwszej kolejności zaskarżyła postanowienie wydane przez Prokuraturę Rejonową Poznań Grunwald, ale niewiele wskórała. Wprawdzie decyzja o umorzeniu została uchylona, ale po uzupełnieniu pewnych braków - tak naprawdę niewiele wnoszących do przewodu sądowego - wydano ponownie identycznie brzmiące postanowienie. I zostało już ono utrzymane w mocy. Wydawało się więc, że na tym zakończono sprawę, którą przez wiele miesięcy emocjonowali się nie tylko zwykli ludzie, ale również prawnicy.
Prywatne oskarżenie
Matka Sebastiana nie zamierzała jednak tak łatwo się poddawać. Po naradzie ze swoim adwokatem zdecydowała się na bardzo niecodzienne kroki procesowe. Postanowiła bowiem przygotować prywatny akt oskarżenia. To może samo w sobie nie jest niczym wyjątkowym, bo podobnych dokumentów każdego roku wpływają setki do wydziałów karnych polskich sądów.Dotychczas jednak taka możliwość była wykorzystywana jedynie w drobnych sprawach, np. o zniesławienie, stosowanie gróźb karalnych, wandalizm, zniszczenie mienia, czyli dotyczących przestępstw o mniejszym ciężarze gatunkowym. Prawnicy, nawet ci o najdłuższym stażu zawodowym, nie przypominali sobie, aby wykorzystywano "prywatkę" w sprawie o zabójstwo. Krystyna Izdebska i reprezentujący ją mecenas doskonale zdawali sobie sprawę z wyjątkowości sytuacji i nie zamierzali z tej możliwości zrezygnować. I dopięli swego.
- Nie mogę się pogodzić z myślą, że syn nie żyje. Podobnie jak z tym, że już po śmierci jego imię było kalane. Mówiono o nim przecież "włamywacz", "chuligan", że był upojony alkoholem. I robili to także przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości. To bardzo boli - tłumaczyła kobieta, która mimo upływu wielu miesięcy od tragicznego zdarzenia cały czas była zdeterminowana w doprowadzeniu do skazania Mariana Kowalczyka.
Precedensowy proces toczył się przed Sądem Okręgowym w Poznaniu. Jego przebieg okazał się bliźniaczo podobny do tych rozpraw, w których występował prokurator, choć publiczny oskarżyciel tym razem nie pojawiał się w sali rozpraw. Pomimo to kolejne posiedzenia sądu wzbudzały ogromne zainteresowanie zgromadzonej na sali publiczności. Przed sędziami stawali kolejni świadkowie, którzy z reguły potwierdzili swoje zeznania złożone podczas śledztwa. Przyszli uczestnicy piątkowej imprezy, krewni oskarżonego mężczyzny, a także spora grupa biegłych. Żadna z tych osób nie wniosła niczego, co można byłoby nazwać przełomem w sprawie. Podawano jedynie fakty znane już od dłuższego czasu.
Pytanie o graniceW tej sytuacji najważniejsze znaczenie miały mowy końcowe stron. Mecenas Cezary Rajski przekonywał, że Marian Kowalczyk zbyt pochopnie wyciągnął broń i strzelił do nieuzbrojonego nastolatka, który nie nastawał na niczyje życie. Według adwokata wystarczyło wezwanie policji, aby załagodzić sytuację, a wersja o obawie przed napadem przez grupę bandytów jest jedynie linią obrony niemającą uzasadnienia w rzeczywistości. Dlatego - jego zdaniem - mężczyzna ten powinien zostać skazany jeśli nie za zabójstwo, to co najmniej za przekroczenie granic obrony koniecznej.
- Prawo nigdy nie powinno ustępować przed bezprawiem - grzmiał z kolei Andrzej Reichelt, adwokat wynajęty przez oskarżonego. Mecenas powoływał się na wcześniejsze ustalenia prokuratury i cytował ten sam przepis kodeksu karnego, który pozwala skutecznie bronić się przed napaścią. I domagał się uniewinnienia swego klienta.
Wszyscy obecni na sali rozpraw zamarli, gdy przyszła kolej na wygłoszenie przez Mariana Kowalczyka tak zwanego ostatniego słowa. Zapadła przejmująca cisza, gdy z ławy oskarżonych powoli podnosił się mężczyzna, po którym było widoczne, jak wielki ciężar spoczywa na jego barkach. Wystąpienie sprawcy śmierci Sebastiana okazało się bardzo emocjonalne.
- Nie potrafię wyobrazić sobie, że straciłem syna. Dlatego mogę tylko starać się zrozumieć, jak cierpi pani Izdebska. Wiem doskonale, że czuje się skrzywdzona - mówił drżącym głosem. - Nie chcemy jednak - ja i moi bliscy - żyć w strachu. Chcemy cieszyć się spokojem we własnym domu. Bez strachu, że wpadnie do niego ekipa z kijami bejsbolowymi. I chcę móc się bronić, jeśli do tego dojdzie, bez obawy, że z ofiary stanę się oskarżonym. Tak jak dzisiaj.
- Po tych słowach sąd ogłosił przerwę. W jej trakcie zastanawiał się nad wyrokiem, który został ogłoszony jeszcze tego samego dnia. Brzmiał: NIEWINNY.
- Tamtej nocy do domu oskarżonego wtargnął młody człowiek. Marian Kowalczyk miał prawo skutecznie odeprzeć ten zamach. Nawet używając broni palnej. Prawdą jest, że Sebastian Izdebski nie był uzbrojony, ale oskarżony nie mógł wiedzieć, co ukrywał choćby pod kurtką - uzasadniała orzeczenie sędzia Maria Kostecka.
To nie był koniec prawnej batalii Krystyny Izdebskiej. Kobieta odwołała się od orzeczenia, jej zdaniem niesprawiedliwego. Jeszcze raz zajął się nim Sąd Apelacyjny w Poznaniu. Wyrok nie został zmieniony. - Kto wdziera się do cudzego mieszkania, ryzyko bierze na siebie - oświadczył sędzia Janusz Szrama po ogłoszeniu prawomocnego wyroku.
Dziennikarze oczekujący przed salą rozpraw poprosili Mariana Kowalczyka o ostatni komentarz. Mężczyzna do tej pory unikał mocnych słów pod adresem osób, które obwiniały go za śmierć Sebastiana, a zwłaszcza matki chłopaka. Tym razem jednak poddał się emocjom. Stwierdził, że do tej tragedii nie doszłoby, gdyby krewni nastolatka nie pozwolili mu na zorganizowanie imprezy suto zakrapianej alkoholem.
Polacy chcą się bronićPo wydarzeniach z podpoznańskiego Skórzewa i wielu podobnych przypadkach, które miały miejsce w ostatnich latach, Ministerstwo Sprawiedliwości przygotowało projekt nowelizacji prawa karnego mówiącego o przekroczeniu granic obrony koniecznej. Dotychczas prokurator każdorazowo w takiej sytuacji musiał zwracać się do sądu o wydanie orzeczenia, nawet jeśli okoliczności usprawiedliwiały zachowanie zaatakowanej osoby.Zaproponowana zmiana pozwala zakończyć postępowanie przygotowawcze, czyli, potocznie mówiąc, śledztwo, bez konieczności przeprowadzenia rozprawy sądowej. Pod warunkiem wszakże, że granica obrony koniecznej została naruszona "pod wpływem strachu lub wzburzenia". Takie rozstrzygnięcie spotkało się z aprobatą obywateli naszego kraju. Trzy czwarte Polaków domaga się bowiem prawa do skutecznej obrony. Nawet jeśli miałoby to się wiązać ze śmiercią napastnika.
Powoli zmienia się również podejście sędziów do tego problemu. Początkowo dość sceptycznie oceniali ministerialną propozycję. Zdaniem wielu zbytnia liberalizacja mogła spowodować, że sami zaczniemy wymierzać sprawiedliwość, a na ulicach miast zapanuje "Dziki Zachód". Dziś już wiadomo, że były to obawy na wyrost.
Niedawno przed Sądem Okręgowym w Poznaniu zapadł inny wyrok w bardzo ciekawej sprawie. Andrzej S. pilnował porządku w Domu Samotnej Matki. Do jego obowiązków należało między innymi nadzorowanie przestrzegania ciszy nocnej. Dlatego interweniował, gdy u jednej z mieszkanek ośrodka zbyt długo gościli dwaj mężczyźni. Na dodatek obaj byli bardzo pijani.Dozorca stanowczym głosem kazał im opuścić obiekt. Wtedy rzucił się na niego z pięściami jeden z nieproszonych gości. Złapał go za gardło i zaczął dusić. Zaatakowany mężczyzna wyciągnął scyzoryk i pchnął napastnika. Trafił w brzuch. Rana okazała się śmiertelna. Prokuratura oskarżyła Andrzeja S., który wiele miesięcy spędził w areszcie śledczym, o zabójstwo, ale sąd uniewinnił go od zarzutów. Co ciekawe, wśród składu orzekającego była wspomniana już sędzia Maria Kostecka. Tym razem powołała się na sentencję rzymskiego filozofa Cycerona: Istnieje owo niepisane, lecz przyrodzone prawo, iż siłę siłą odeprzeć wolno.
Adam Brykalski
Imiona i nazwiska oraz niektóre okoliczności zostały zmienione.