Ryczące ośmiotysięczniki: Śmierć przewodnika na Nanga Parbat

Nanga Parbat, zwana też górą śmierci, była jednym ze szczytów zdobytych przez Erharda Loretana /Getty Images
Reklama

Szwajcarski himalaista Erhard Loretan, wspinaczkowy partner Wojtka Kurtyki, był trzecim – po Messnerze i Kukuczce – człowiekiem, który zdobył wszystkie 14 ośmiotysięczników. Poznaj tragiczną historię, która wydarzyła się w drodze na szczyt Nanga Parbat - góry śmierci.

Erhard Loretan jako jeden z pierwszych zaadaptował do warunków himalajskich styl alpejski - prawie wszystkie zdobyte szczyty w górach wysokich pokonał właśnie w ten sposób. Takie podejście do wspinania zaowocowało również rekordami prędkości. Lorentan w 1986 roku wszedł na 38 szczytów w ciągu 19 dni a kilka lat później zdobył 13 północnych ścian Alp Berneńskich w 13 dni! 

Mimo tak niezwykłych osiągnięć pozostał skromnym człowiekiem, który przyznawał, że jego celem nie jest rywalizacja z innymi wspinaczami.

Jednak biografia Loretana to nie tylko opowieść o cenionym zdobywcy Korony Himalajów. To także dramatyczna historia człowieka, naznaczonego przez towarzyszącą mu śmierć.

Reklama

Przeczytaj fragment książki "Ryczące ośmiotysięczniki":

W Himalajach i w Karakorum wszystkie ośmiotysięczniki, nawet te najprostsze pod względem technicznym, mają obszary znajdujące się w tak zwanej strefie śmierci. Zdaję sobie sprawę z tego, że termin ten brzmi górnolotnie, jak wyjęty wprost z powieści przygodowych, ale odpowiada on rzeczywistości: na wysokości powyżej 7500 metrów dla żywych istot po prostu nie ma miejsca.

Jeśli tam dłużej pozostaną, umrą. To prosta i okrutna prawda, o której nieustannie przypomina nam historia alpinizmu. Iluż wspinaczy zginęło na tych nieprzystosowanych do życia wysokościach? W strefie, w której jest o jedną trzecią mniej tlenu, fizjologia gwałtownie się zmienia, a mózg zaczyna działać w zwolnionym tempie. Zanim rozpoczęliśmy ekspedycję, na Nanga Parbat zginęło już czterdzieści osób... Nie zdawałem sobie sprawy, że i my dopiszemy do tej listy kolejne nazwisko. (...)

Znajdujemy się teraz w najwyższym punkcie, na jaki zdołała dotychczas dotrzeć nasza ekspedycja: byliśmy tu 22 maja we dwóch, z Norbertem Joosem. Promienie słońca trochę nas rozgrzewają. Kierujemy się po skosie w stronę kotła lodowca Bazhin. Okazuje się jednak, że weszliśmy na wielką deskę lawinową, która kilka metrów nad nami zaczyna gwałtownie pękać. 

Mamy wrażenie, że w ciągu jednej sekundy staliśmy się kukiełkami w rękach olbrzymów, które wybrały to miejsce na swój dom... Na szczęście płyta wytrzymuje i po chwili docieramy do skalistej wysepki na wysokości 6950 metrów, na której zakładamy obóz III. Montowanie obozu to ciężka praca, do której używamy łopaty śnieżnej i czekana. 

Niedziela 6 czerwca. Wyruszamy około piątej rano i docieramy na wysokość 7200 metrów. Z tego punktu widać już grań szczytową. Cel wydaje się tak bliski, że rozważamy nawet atak szczytowy, ale ostrożność, owa "nauka o rzeczach, które należy robić, i tych, których robić nie należy", przypomina nam, że jest już późno i że bez sprzętu biwakowego nie warto ryzykować. 

Nie dorównamy zatem Hermannowi Buhlowi - zgodnie z pierwotnym planem schodzimy do obozu II. Po drodze mijamy drugą grupę, w której skład wchodzą Stefan Wörner, Hans Staub i Peter Hiltbrand. Wspinają się oni do obozu III. 

Nazajutrz ruszą w górę, żeby założyć obóz IV, a pojutrze chcą rozpocząć atak szczytowy. Odradzamy im to, bo uważamy, że nie przeszli wystarczająco długiej aklimatyzacji - właśnie po raz pierwszy przekroczyli wysokość 6100 metrów. Mimo to wspinają się dalej. Czy to w tym momencie nasza epopeja zmienia się w tragedię? 

Poniedziałek 7 czerwca. Po połączeniu radiowym o piątej rano Martin Braun, Norbert i ja ruszamy w górę, w kierunku obozu III. Kiedy docieramy do namiotu, okazuje się, że druga ekipa właśnie wyszła. Ruszamy za nimi - wydaje nam się, że posuwają się bardzo wolno. 

O czternastej Stefan Wörner i Hans Staub docierają do miejsca, w którym zamierzają założyć obóz IV. Są sami. Petera Hiltbranda wciąż nie ma. Stefan i Hans opowiedzą nam później, że czekali na niego przez godzinę, a potem usiłowali go nakłonić do zawrócenia. Ale Hiltbrand należał do ludzi, którzy nigdy się nie poddają i których siła woli graniczy z uporem. 

W końcu około siódmej wieczorem dotarł do obozu IV. Skarżył się na problemy żołądkowe, wymiotował przez cały dzień. Pozostali członkowie ekspedycji dowiadują się o tym przez radio i coraz bardziej się niepokoją. Ktoś woła, że Hiltbrand musi natychmiast zejść, bo w przeciwnym razie umrze. Hiltbrand jednak odmawia. Norbert Joos, Martin Braun i ja jesteśmy tymczasem w obozie III, odizolowani od tego dramatu. 

Około drugiej nad ranem Wörner zjawia się w naszym namiocie i prosi, żebyśmy wyszli w górę. "Hiltbrand umiera" - mówi. Wspinamy się jak szaleni. O 6:30 docieramy do obozu IV. Biedny Peter... Mówi, ale nieskładnie, udziela też mechanicznych odpowiedzi.

 - Peter, musisz zejść... 
- Tak, tak... 
- W takim razie powinieneś włożyć buty... 
- Tak, tak... 

Trwa w bezruchu, bierny i obojętny na swój los. Z jego płuc dochodzi dziwny szmer. Cierpi na podwójny obrzęk: mózgu i płuc. Ubieramy go, ładujemy do płóciennego worka i zaczynamy ciągnąć przez uskok, na wysokości 7400 metrów. Uskok ma trzy albo cztery kilometry, a my już po 15 metrach jesteśmy wyczerpani. Ustępujemy wobec oczywistej prawdy: na tej wysokości potrzebowalibyśmy dwóch dni, żeby dotrzeć do obozu III. Peter powtarza: "Będzie dobrze...". A o 8 albo 8:15, tak jakby rozumiał daremność naszych starań, zwraca się do nas słowami: "Dajcie mi umrzeć!". 

I umiera... Zamykamy mu oczy. Płaczemy. Zdarzają się chwile, kiedy chcielibyśmy zbuntować się przeciwko zasadom tej gry, choć przecież sami je przyjęliśmy. Schodzimy wszyscy do obozu III. Co robić? Wycofać się czy wspinać dalej? Zakończenie wyprawy nic by nie zmieniło, stanowiłoby tylko kolejną porażkę, która nie przywróciłaby nam Petera. Nie, ruszymy dalej, by uczcić pamięć towarzysza. 

Martin Braun, który zmaga się z hemoroidami, zostaje zmuszony do wycofu. Dwa dni później wróci do Szwajcarii, gdzie zostanie poddany hospitalizacji. 

Środa 9 czerwca. Tylko nas trzech ma jeszcze szansę na zdobycie szczytu: Norbert Joos, Hans Staub i ja. Wracamy do obozu IV, gdzie nie możemy przestać myśleć o towarzyszu, który śpi tuż obok nas. Po południu ruszamy z Norbertem na rekonesans, zamierzamy wytyczyć drogę do wysokości 7500 metrów, co pomoże nam jutro. 

Kiedy wracamy do namiotu, staramy się wypić jak najwięcej, żeby uzupełnić płyny. Jemy niewiele, ledwo możemy cokolwiek przełknąć. Trudno mi zasnąć, jestem zdenerwowany i pobudzony, czuję się jak w przeddzień swoich pierwszych wspinaczek: boję się nieznanego, boję się własnej lekkomyślności, boję się odmrożeń stóp i załamania pogody... Po prostu się boję. 

Czwartek 10 czerwca. Pobudka o czwartej rano. Dopisuje nam pogoda. Do plecaka pakuję termos, sprzęt biwakowy, parę rękawiczek i zapasowe okulary, zabieram też aparat. Około piątej ruszamy w kierunku grani szczytowej. Już po pół godzinie zaczynają mi marznąć stopy. Nie ma co się oszukiwać: człowiek to zwierzę stałocieplne, co oznacza, że najlepiej się czuje, kiedy temperatura jego ciała wynosi mniej więcej 37°C, a to "mniej więcej" nie ma nic wspólnego z warunkami panującymi obecnie na Nanga Parbat (-35°C). 

Stukam czekanem w czubek buta i... O zgrozo! But wygina się w diabolicznym uśmiechu... a potem pęka. I oto jestem, w sandale na ścianie "Królowej Gór". Co robić? Ryzykować i iść dalej? Moje stopy kontra niepewne zwycięstwo? Sam nie wiem. Wspinam się dalej. 

Posuwamy się naprzód w całkiem szybkim tempie. Na wysokości 7600 metrów zatrzymuję się, zdejmuję buty i skarpety, a następnie masuję sobie stopy, żeby pobudzić krążenie. Kiedy odzyskuję czucie w nogach, wkładam z powrotem skarpety i buty, getry oraz raki, dzięki którym but nie zacznie się rozpadać. To trochę tak, jakby żądało się od łupiny, żeby utrzymała w sobie cebulę. 

Norbert pomaga mi robić ślad. Jest ósma, a słońce nieśmiało wspina się po niebie. Dalej warunki robią się trudne, zewsząd otaczają nas deski lawinowe. Moje stopy jakoś się trzymają. Nie czuję już zimna. Miejmy nadzieję, że to nie skutek odmrożenia! Twarz szczelnie opatula mi czapka, która ma otwory tylko na oczy i usta. To wystarczy, by utrzymać podstawowe funkcje życiowe - patrzeć i oddychać.

Po 200 metrach kuluar rozdziela się na dwie odnogi. W normalnych warunkach powinniśmy skierować się w prawo, w stronę szczytu. Rezygnujemy z tego jednak ze względu na zagrożenie lawinowe. Ruszamy w lewo, kuluarem między dwoma stopniami, których trudność oceniam na IV+ lub V. Bez liny nie jest łatwo. Kuluar wyprowadza nas na dość łagodny grzbiet, który prowadzi do północnego szczytu znajdującego się na wysokości 8035 m n.p.m. 

Wieje gwałtowny wschodni wiatr, który dodaje nam otuchy, ponieważ zwiastuje dobrą pogodę. Jest trzynasta, Hans ma już spore opóźnienie. Norbert i ja kierujemy się dalej w stronę głównego szczytu. Czuję się świetnie, nie mam żadnych problemów z oddychaniem. Oczywiście poruszam się wolniej niż zwykle, ale utrzymuję dobry rytm. 

Ostatni fragment drogi okazuje się prosty. O 13:30 docieram na szczyt Nanga Parbat, na wysokość 8125 metrów. Rejestruję swoje wrażenia, rozglądam się wokół siebie, cieszę się. Jesteśmy dziesiątą wyprawą - i zarazem pierwszą ekspedycją szwajcarską - która zdobyła ten szczyt. Nieco przed czternastą dołącza do mnie Norbert. Robimy kilka zdjęć, ale czyż da się uwiecznić taką chwilę? 

Wyjmuję z plecaka metalowe pudełko, a z niego wyciągam kartkę i długopis. Kartka, na której napisałem: "Nanga Parbat - Swiss exp 82 - Diamir 10.06", odfruwa. Mam drugą, ale długopis już nie działa. Olbrzymy Diamiru wybijają nam z głów tę próżność, nasze zwycięstwo pozostanie zatem anonimowe.

Hans wciąż pozostaje poza zasięgiem naszego wzroku. Wnioskujemy, że zadowolił się szczytem północnym. O czternastej ogłaszamy nasz sukces przez radio. 

Ale czy ten triumf wart jest ceny, którą przyszło nam zapłacić? Nanga Parbat do 10 czerwca 1982 roku zdążyła zebrać żniwo w postaci czterdziestu dwóch ofiar z dziesięciu zwycięskich ekspedycji. Ryzyko nieuchronnie związane z takim przedsięwzięciem zna każdy himalaista, ale pasja i miłość do gór zwyciężają. 

Głęboko wierzę, że gdyby Peter wrócił, powiedziałby: "Brawo, chłopaki!". A przynajmniej takie argumenty sobie powtarzamy, starając się odnaleźć sens we własnych działaniach. Czternaście lat po zdobyciu pierwszego ośmiotysięcznika pozostają mi w pamięci słowa Hermanna Buhla: "Emocje przeżytych dni przesuwają mi się przed oczami niczym nierealny sen, który pozostawał prawdziwy tylko przez chwilę".

W obliczu braku tlenu

W Himalajach na porządku dziennym są szczeliny, nawisy śnieżne, lawiny, deski lawinowe, osunięcia kamieni, niepewne skały... Wszystko to stanowi dla wspinaczy codzienność. Należy do tego jednak dodać inne wszechobecne i zdradliwe zagrożenie: wysokość. Pierwsi eksploratorzy "trzeciego bieguna", kiedy już zdołali złapać oddech, starali się zrelacjonować tym, którzy nigdy nie opuszczali parteru świata, jak wygląda rzeczywistość tam, na górze. Tłumaczyli, co działo się z tymi, którzy przypalali sobie skrzydła, zanadto zbliżając się do słońca.

"Na wysokości 8000 metrów jest trzy razy mniej tlenu niż na poziomie morza. Oznacza to, że musimy uruchomić całą swoją siłę woli, żeby zaczerpnąć oddech. Wszystkie siły koncentrujemy na tym jednym celu: kolejnym wdechu. Dopiero po kilku minutach, kiedy oddech staje się regularny, wracamy do życia" - tłumaczył Maurice Herzog, pierwszy w historii zdobywca ośmiotysięcznika, Annapurny. 

Te słowa, napisane w latach pięćdziesiątych XX wieku, nieco się zdezaktualizowały. Od tamtego czasu współczesny człowiek, ten pogromca marzeń, zdobył Everest bez tlenu, wspinał się na kolejne ośmiotysięczniki, a ostatnim swoim oponentem w Himalajach uczynił chronometr. Niektórzy pretendują do tytułu "sprintera". 

W tym procesie stopniowej demitologizacji wysokość przestała siać taki postrach jak dawniej. Lilipuci uznali, że Guliwer zasnął, i zaczęli tańczyć na brzuchu olbrzyma. Śmierć Petera Hiltbranda na Nanga Parbat przypomina jednak - obok innych podobnych tragedii - że takie wysokości są nadal niebezpieczne dla człowieka: dmuchają na życie z całych sił i mogą je w każdej chwili zgasić. 

Wysokość zagraża ludzkiemu życiu. W jaki sposób? Co dzieje się w ciele, które himalaista wciągnął na wysokość 8000 metrów? Tlen, jak dowiadujemy się ze słowników medycznych, jest organizmowi niezbędny do oddychania i produkcji energii. Przenosi go krew - za pośrednictwem erytrocytów (krwinek czerwonych). Ilość tlenu dostępnego w ciele naukowcy określają długim, skomplikowanym terminem: ciśnienie parcjalne tlenu we krwi tętniczej (PaO2). Oto najogólniejsza definicja. 

Przyjrzyjmy się teraz przypadkowi himalaisty. Na poziomie morza, tam gdzie ciśnienie atmosferyczne jest najwyższe, PaO2 wynosi 90-100 milimetrów słupa rtęci (mm Hg). Wszystko działa tak, jak powinno, ponieważ takie ciśnienie zapewnia niemal pełną saturację: od 95 do 98 procent cząsteczek hemoglobiny nasyconych jest tlenem. 

Niestety, morze nie stanowi naturalnego środowiska himalaisty. Im wyżej się on wspina, tym niższe staje się ciśnienie atmosferyczne, a w konsekwencji tym bardziej spada PaO2. Oto kilka liczb, które pozwolą lepiej zrozumieć ten proces. 

Na poziomie morza PaO2 wynosi, jak mówiliśmy, 100 mm Hg. Na wysokości 5000 metrów, czyli nieco powyżej poziomu Mont Blanc, PaO2 osiąga wartość 35 mm Hg. To odczyt krytyczny: poniżej niego organizmowi brakuje tlenu i zaczynają się problemy. Są to jednak dane laboratoryjne, należy bowiem pamiętać, że człowiek, podobnie jak zwierzęta, przystosowuje się do zmieniających się warunków. 

Nasz mózg posiada receptory wrażliwe na ciśnienie atmosferyczne. Kiedy ciśnienie spada, receptory aktywizują organizm, skłaniając go do szybszego oddychania. Szpik kostny wytwarza więcej przenoszących tlen erytrocytów, dzięki czemu spadek PaO2 zostaje do pewnego stopnia zniwelowany. Hiperwentylacja pozwala zatem na znaczące nabranie wysokości. 

Skoro organizm tak sprawnie się adaptuje, dlaczego wciąż zdarzają się przypadki śmierci w górach? PaO2 gwałtownie spada, a to właśnie ono decyduje o nasyceniu hemoglobiny tlenem. Przy PaO2 wynoszącym 100 mm Hg cząsteczki hemoglobiny są nasycone w 100 procentach; przy PaO2 równym 40 mm Hg saturacja wynosi już tylko 75 procent. 

Na szczycie Everestu PaO2 oscyluje między 24 a 29 mm Hg, co oznacza, że saturacja hemoglobiny wynosi 45-55 procent. Jednym słowem, wykonując ten sam wysiłek co na poziomie morza, wykonuje się tylko co drugi wdech!

Ciśnienie spada, oddech przyspiesza. Ten nowy rytm zaburza równowagę kwasowo-zasadową ludzkiego ciała. Poziom pH spada poniżej 7,4, wartości uznawanej za normę, a proces ten wpływa z kolei na wchłanianie tlenu przez hemoglobinę. Krótko mówiąc, alpinista musi wkładać we wszystko ogromny wysiłek, a hemoglobina nie nasyca się tlenem. 

W fazie życia, w której wspinacz prawie nie pije i rzadko oddaje mocz, oddychanie staje się dla niego jedynym sposobem regulacji funkcji życiowych. Wystarczy, by uszkodziła się jedna zębatka, i blokuje się cały mechanizm. 

Płyn przesiękowy zaczyna się gromadzić najpierw w płucach, później w pęcherzykach płucnych. Chodzi o mikroskopijne ilości, ale ponieważ w ludzkim organizmie istnieje około 300 milionów pęcherzyków płucnych, ten drobny przeciek bardzo szybko przekształca się w prawdziwą powódź. Mamy wtedy do czynienia z obrzękiem płuc. 

Druga możliwość: płyn gromadzi się w mózgu, który zwiększa objętość, napierając na czaszkę, a w efekcie komórki ulegają uszkodzeniu. W takich przypadkach mówimy o obrzęku mózgu. O ile do obrzęku płuc dochodzi na wysokościach, które można uznać za umiarkowane (już na wysokości 3000 metrów), o tyle obrzęk mózgu wydaje się charakterystyczny dla bardzo dużych wysokości.

Co myśli lekarz o takich skrajnych wysokościach? "Dla organizmu to prawdziwa katastrofa" - odpowiada kategorycznie. Ale jeśli lekarz ten przypomina sobie, że sam jest alpinistą i że w przypływie obłędu wspiął się na wysokość 7500 metrów, po chwili zmienia zdanie: "Góry zasługują przecież, żebyśmy poświęcili dla nich parę komórek".

Pragniemy podziękować śp. doktorowi Paulowi Robadeyowi, który konsultował ten opis choroby wysokościowej. 


INTERIA.PL/materiały prasowe
Dowiedz się więcej na temat: Nanga Parbat
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy