Śmierć była nieunikniona - szczęście matematycznie niemożliwe!
Jedni polegają na swoich umiejętnościach, dla innych ważne jest doświadczenie. Historia tych ludzi dowodzi, że najważniejszy w życiu jest… fart. Przedstawiamy tych, którym dopisał on szczególnie.
Trafiony piorunem siedem razy!
Siedem razy przeżył trafienie piorunem, przez co trafi ł nawet do Księgi Rekordów Guinnessa, zginął jednak od... kuli. Roy Sullivan palnął sobie w głowę, bo nie układało mu się z młodszą żoną, mówili jedni. Inni zaś dodawali, że to ślubna przerwała jego niesamowity fart.
Nie wyjaśniono, czemu akurat jego atakowały gromy, bo nauka mówi: prawdopodobieństwo siedmiokrotnego trafienia piorunem wynosi 1:22 000 000 000 000 000 000 000 000 (jeden do dwudziestu dwóch kwadrylionów).
Urodził się w Wirginii w 1912 roku i od małego chciał być strażnikiem w parku narodowym. Spełnił swoje marzenie i rozpoczął pracę w górach, niedaleko miejsca, w którym dorastał. Pierwszy raz został trafiony piorunem w 1942, gdy stał na wieży strażniczej. Okazało się, że konstrukcja nie miała odgromników i Roy został nieźle poparzony.
Nie wystraszył się jednak wypadku, choć wiedział, że mniej więcej 30 procent rażonych ginie, a wielu z tych, którzy wyszli z tego cało, ma potem kłopoty z poruszaniem się i mówieniem.
Jemu bardzo długo dopisywało szczęście. Przez kolejne 27 lat miał kompletny spokój, ale w 1969 roku, gdy jechał samochodem, przez otwarte okno wpadł nagle piorun. Roy stracił przytomność i wypadł do rowu. Przeżył ten wypadek.
Potem były kolejne trafienia, a on tylko sobie żartował, że można z tym żyć.
- Mam pecha, bo żywioł wybrał właśnie mnie, ale i ogromne szczęście, bo jednak nie zabił - mawiał.
Zyskał przydomek Człowiek Błyskawica, ale sam nie zastanawiał się nawet, dlaczego tak bardzo przyciąga pioruny, tylko częściej zaczął spoglądać w niebo. Ostatni raz został rażony, gdy był na rybach w 1977 roku, doznając poparzeń. Zmarł od kuli 28 września 1983 roku i do dziś nie wiadomo, gdzie jest pochowany.
Czarna dziura w pamięci
Wchodząc do samolotu na lotnisku w Kopenhadze, zapamiętała, że kobiety kończyły odkurzanie DC-9 jugosłowiańskich linii JAT. Vesna Vulović miała lecieć z kapitanem Ludvigiem Razdrihem do Belgradu. Zmarła dwa lata temu stewardesa jako jedyna przeżyła katastrofę i należy do niej rekord wysokości (10 160 metrów), z której człowiek spadł bez spadochronu. I przeżył.
26 stycznia 1972 roku. Start, godz 15:20. Maszyna obiera kurs na Belgrad. Gdy wlatuje w obszar Czechosłowacji, kontroler z niemieckiego Cottbus żegna kapitana. Chwilę później, o 16:01, na pokładzie dochodzi do wybuchu. Szczątki samolotu z 28 osobami runęły koło Serbskiej Kamienicy.
Pierwszy dociera tam leśnik Bruno Henke. Dostrzega Vesnę. Przykryta ciałem kolegi, przygnieciona wózkiem do rozwożenia posiłków nie rusza się. Vesna ma szczęście. Zarówno podczas upadku, jak i później. Henke był bowiem w czasie wojny sanitariuszem i wiedział, jak udzielić jej pierwszej pomocy. Po 27 dniach Vesna budzi się ze śpiączki i prosi o... papierosa. Ma w pamięci lukę od startu do odzyskania świadomości. Od razu staje się światową sensacją.
Przez ponad rok dochodzi do zdrowia Nie ma traumy ani strachu przed lataniem, bo nie pamięta wypadku.
- Jestem jak kot i mam dziewięć żyć - powiedziała kiedyś.
Lekarze wyjaśnili, że zbawienne okazało się dla niej niskie ciśnienie panujące na wysokości 10 kilometrów. Po wybuchu kobieta zemdlała i potrzebowała mniej tlenu, niż gdyby była przytomna. Zniosła też kilkadziesiąt sekund w temperaturze minus 50 stopni Celsjusza. Uratowała ją również podwójna amortyzacja: ogon samolotu, w której przebywała, uderzyła w ośnieżone zbocze, a część energii pochłonął spód kadłuba. Poza tym Vesna miała po prostu ogromne szczęście!
Po żonę do ZSRR
Nie myślał o przeszkodach, tylko o tym, jak uratować swoją ukochaną. Zakochany Anglik poleciał do kraju rządzonego przez Józefa Stalina małym, rozklekotanym samolotem, aby zabrać stamtąd żonę i... udało mu się!
To bajkowa historia: miłość, rozłąka i szczęśliwy finał. Nic nie zapowiadało, że losy Leny Golius i Anglika Briana Grovera połączą się. Ona była pielęgniarką, on po kryzysie w 1929 przyjechał z kolegą jako inżynier pól naftowych do pracy w ZSRR. Któregoś wieczora poszedł do Teatru Bolszoj i spotkał tam Lenę. Zaczęli chodzić ze sobą, było wspaniale, ale Brian musiał niespodziewanie przenieść się do Groznego. Załamana tym Lena zerwała z nim.
Gdy pewnego dnia wybuchł pożar na polu naftowym, Brian wyróżnił się podczas akcji gaśniczej. Sam Ławrientij Beria, szef tajnej policji (NKWD) przyjechał z Moskwy, by go nagrodzić. Pod koniec uroczystości Brian wypatrzył Lenę. Okazało się, że stęskniona za nim kobieta zrobiła wszystko, aby dostać pracę w Groznym. Znów byli razem, w 1933 roku wrócili do Moskwy i wzięli ślub. Szczęście ich trwało, niestety, krótko, Brian musiał bowiem wyjechać do Londynu
Kiedy chciał wrócić do ZSRR, Rosjanie odmówili mu wizy. Ruszył więc do Persji, by nielegalnie dostać się do Kraju Rad, ale trafi ał za każdym razem na czujnych pograniczników. W 1938 roku, zdesperowany, zapisał się na kurs pilotażu, zdobył licencję lotniczą, kupił mały samolot i opłacił pilota, z którym poleciał do Sztokholmu.
13 listopada 1938 roku już sam wystartował w kierunku Moskwy. Wylądował z braku paliwa na polu na północ od miasta. Zbiegli się chłopi, a czekiści odstawili go na Łubiankę. Potem był sąd i groźba deportacji. Ale stał się cud. Z celi Brian trafi ł wprost do gabinetu... Berii. Ten pamiętał Anglika z Groznego i dał mu trzy dni na opuszczenie kraju. Z żoną! Para przeżyła razem jeszcze wiele długich i szczęśliwych lat.