Zjadali ludzi, by przeżyć...
Kanibalizm to nie tylko ohydne występki zwyrodnialców, ale również wielkie ludzkie dramaty, wynikające z okrutnej konieczności i desperackiej walki o przeżycie.
W takich - nielicznych - przypadkach spożycie ludzkiego mięsa nie jest realizacją chorej fantazji dewianta, a skutkiem ostatecznych decyzji, wyboru między życiem i śmiercią.
Umierali z wyczerpania
Najbardziej znanym przypadkiem tego typu jest dramat urugwajskich sportowców, który zaczął się 13 października 1972 r. Grupa kilkudziesięciu rugbistów ze szkoły Stella Maris w Montevideo leciała wówczas samolotem do Chile, aby wziąć udział w organizowanym tam turnieju. Złe warunki pogodowe najpierw zmusiły pilotów do zmiany kursu, a potem doprowadziły do próby awaryjnego lądowania i katastrofy w Andach.
Rozbitkowie, którym udało się przeżyć, znaleźli się nagle w skrajnie niebezpiecznych warunkach. Musieli walczyć o przeżycie, przebywając ponad trzy i pół tysiąca metrów nad poziomem morza.
Nękały ich wiatr, śnieg i arktyczny mróz, doskwierały im liczne kontuzje, jakich nabawili się podczas wypadku samolotu. Grupa rozbitków nie miała lekarstw ani ciepłych ubrań. Nikt nie był przygotowany do funkcjonowania w warunkach trudnych nawet dla doświadczonych alpinistów. Ale najgorszy okazał się głód. Jedzenia zaczęło brakować bardzo szybko, ludzie słabli z wyczerpania i umierali.
Niedługo po tym, jak nas uratowano, kościelni przywódcy ogłosili, że spożycie mięsa martwych ludzi nie było w tym przypadku grzechem. (...) Grzechem byłoby nasze przyzwolenie na śmierć"
Trzeba było przełamać tabu
Nadzieja na ratunek gasła z dnia na dzień. Ruszenie w zaśnieżone góry bez map i niezbędnego sprzętu wydawało się samobójstwem. Na dodatek ocalali z katastrofy ludzie nie znali dokładnego położenia wraku samolotu. W końcu nadszedł czas, aby podjąć niełatwą decyzję.
"Na dużej wysokości zapotrzebowanie ciała na kalorie jest olbrzymie. Nie mieliśmy żadnej nadziei na znalezienie pożywienia, ale nasz głód był tak olbrzymi, że i tak szukaliśmy czegokolwiek w okolicy. (...) Próbowaliśmy jeść skórzane paski oderwane z pozostałości po naszych bagażach, chociaż zdawaliśmy sobie sprawę, że mogą wyrządzić nam więcej szkody niż pożytku" - wspomina w książce "Cud w Andach" Nando Parrado, jeden z rozbitków.
Część z ocalałych pasażerów lotu 571 zrozumiała, że nie ma innej możliwości przeżycia poza zjedzeniem ciał swoich martwych towarzyszy. Mięso nieboszczyków nie psuło się za sprawą mrozu, nadawało się więc do spożycia. Trzeba było jednak pozbyć się psychicznych barier, przełamać tabu.
Grzechem - przyzwolenie na śmierć
Nie każdy posiadał wystarczająco dużo silnej woli. Niektórzy nie potrafili podjąć decyzji od razu, ale z czasem zmieniali zdanie, nie będąc w stanie wytrzymać głodu. Inni woleli umrzeć, niż zjeść choćby najmniejszy fragment ciała jednego ze swoich szkolnych kolegów - za moralne dylematy zapłacili własnym życiem.
Dopiero w połowie grudnia trzech z szesnastu pozostałych przy życiu rozbitków postanowiło w końcu wyruszyć po pomoc. Decyzja nie okazała się łatwa, ponieważ wszyscy byli na skraju ostatecznego wycieńczenia i każde opuszczenie wraku samolotu wiązało się z ogromnym ryzykiem. A jednak desperacki krok zakończył się sukcesem. 72 dni po katastrofie w prowizorycznym obozie pojawili się ratownicy.
"Nasze przetrwanie stało się czymś w rodzaju dumy narodowej. Niektórzy ludzie ukazywali nawet nasz dramat jako wspaniałą przygodę... Nie wiem, jak im wytłumaczyć, że w tych górach nie było nic wspaniałego. (...) Niedługo po tym, jak nas uratowano, kościelni przywódcy ogłosili, że spożycie mięsa martwych ludzi nie było w tym przypadku grzechem. (...) Grzechem byłoby nasze przyzwolenie na śmierć" - pisał w "Cudzie w Andach" Parrado, jeden z szesnastu ocalałych z lodowego piekła.
Michał Raińczuk