Biusty na barykadach
Niedawno aktywistki ukraińskiej organizacji "Femen" protestowały przed gmachem KGB w Mińsku przeciwko dławieniu demokracji na Białorusi. Zrzucanie przy różnych okazjach górnej warstwy odzieży to ich podstawowy oręż w walce o lepszy świat.
Częściowe bądź całkowite rozbieranki mają miejsce w różnych częściach świata, co w dobie Internetu i YouTube oznacza, że są oglądane w całej globalnej wiosce. Zwykle protest odbywa się w obronie zwierząt, czasami ze społecznych czy politycznych powodów. Ale bywa, że pretekstem jest przegrany mecz ukochanej drużyny, bo rozebranie stanowiło stawkę honorowego zakładu. Takie zdarzenia przywodzą na myśl legendarną historię sprzed tysiąca lat, gdy naga lady Godiva (żona saksońskiego hrabiego Mercji, lorda Coventry Leofrica III - przyp. red.) przejechała przez miasto na koniu. Podobieństwo ze zdarzeniami współczesnymi w najlepszym razie ogranicza się jednak do wspierania jakichś zacnych społecznie celów. Godiva rozebrała się, co niejako wymusił jej mąż, w zamian za obniżenie obciążeń finansowych poddanych, na czym jej bardzo zależało. Wszyscy mieszkańcy mieli siedzieć w domach za zamkniętymi okiennicami. Niektóre wersje legendy podają, że znalazł się wówczas jeden podglądacz. Teraz patrzą wszyscy, no może z małymi wyjątkami.
Zresztą nie ma co mówić o podglądaniu, bo przecież nagość jest chętnie, czasami wręcz entuzjastycznie wystawiana na widok publiczny. A widoki te zwykle mają niewiele wspólnego z dziełami Botticellego, Giorgionego czy Nowosielskiego. Budzą raczej współczucie niż zachwyt. Szczególne rozczarowanie przeżyłem w roku 2007, obserwując działania Partii Kobiet. Wydawało mi się, że być może wkracza do polityki nowa jakość, która zakwestionuje zmurszałe, głównie męskie układy. Sądziłem, że ta formacja polityczna wniesie w życie społeczne nową wrażliwość dzięki zaproszeniu wielu kobiet dotychczas ukrytych w zakamarkach prywatności.
W trakcie dynamicznie rozwijającej się kampanii zaprezentowano urbi et orbi plakat partii, na którym jej członkinie były nagie, przykryte jedynie dużą tablicą z napisem "Wszystko dla przyszłości i nic do ukrycia". Eksponowanie działaczek sauté miało zapewne spełnić kilka zadań. Po pierwsze, w polityce zwykle ukryte są przeróżne interesiki. A tu - nic do ukrycia. Po wtóre, plakat może miał symbolicznie pokazywać mizerię sytuacji wielu polskich kobiet. Po trzecie wreszcie, ta z pewnością nietypowa prezentacja aktywu politycznego zwracała uwagę. Przyznam, że wcześniej nawet rozważałem, czy nie zagłosować na Partię Kobiet. Jednak po obejrzeniu tegoż plakatu chęć ta przeszła mi z prędkością rozpędzonego Kubicy. Zgodnie bowiem z rozbieraną logiką można sobie wyobrazić, że minister ochrony środowiska z Partii Kobiet, chcąc ratować mokradła wokół Rospudy, weszłaby nago na drzewo, tłumacząc, że czuła się bezradna i chciała zwrócić uwagę świata na ten dramatyczny problem. Nie tego oczekuję od polityków.
Nie budzą też mojego entuzjazmu, chociaż z innych powodów, półrozbierane "Marsze puszczalskich", takie jak w Gdańsku. Jak utrzymywali organizatorzy, demonstracja miała zwrócić uwagę na prawo do wolności wyglądu oraz wezwać do zaprzestania przemocy wobec kobiet, niezależnie od tego, jak są ubrane. Zjawisko owych marszów zaczęło rozlewać się po świecie w 2011 r., po tym jak kanadyjski policjant przekonywał studentów York University w Toronto, że kluczowym czynnikiem zabezpieczającym przed przemocą, w tym gwałtem, jest unikanie przez kobiety wyzywającego wyglądu. Choć wielu mężczyzn stosujących przemoc na tle seksualnym wobec kobiet czy dzieci tłumaczy się, że przyczyną jest prowokujące zachowanie bądź wygląd tychże, to te argumenty nie mogą w żaden sposób usprawiedliwiać ich czynów.
Natomiast niepokoi mnie przekonanie, że w przestrzeni publicznej dopuszczalny jest każdy strój, a problem pozostaje jedynie po stronie chorych męskich potrzeb. Charakterystyczny jest tekst w polskim Cosmopolitan". Autorka cytuje wypowiedzi mężczyzn przyrównujących niektóre zachowania kobiet do wkładania ręki do paszczy lwa, tak jakby to była zabawa z kotkiem. Pyta czytelniczki: "Myślałaś o tym w ten sposób? Założę się, że zakładasz to, w czym dobrze się czujesz, i nie masz zamiaru wkładać ręki do niczyjej paszczy".
Z pewnością bywa bardzo różnie, zarówno świadomie, jak i mniej świadomie. Freudowskie mechanizmy obronne pozwalają to i owo wyjaśnić. Powiedzmy, że pani X ma ciągoty ekshibicjonistyczne, ale też znaczną potrzebę bycia akceptowaną społecznie. Wówczas znalezienie wzniosłego celu, jak obrona praw człowieka czy zabijanych masowo fok, daje dobry pretekst, aby wilk pragnień i owca społecznej poprawności zostały zachowane. Na podobnych psychologicznych nutach zdają się grać kobiety noszące na szyi krzyż, zwykle potężnych rozmiarów, którego dolny koniec wbija się w równie potężny i silnie eksponowany biust właścicielki.
Przyjrzyjmy się sferze zawodowej, konkretnie temu, co jest dopuszczalne w ubiorze. Nierzadko dress code firmy jest bardzo precyzyjny. Wyznacza, kiedy można przyjść swobodnie ubranym, a kiedy należy być "sztywniakiem". W praktyce bywa jednak różnie. Sytuacja pierwsza: spotkanie służbowe. Rozmowy nad strategicznymi zmianami w funkcjonowaniu średniej kadry menedżerskiej toczą się wartko, swobodnie i efektywnie aż do momentu, gdy pani z działu HR hojnie obdarzona przez naturę (lub wsparta silikonem) pochyla się do przodu i jej biust niemal wypływa na stół, wokół którego debatowano.
Plany strategicznych zmian zamierają na chwilę. Męska część zespołu roboczego zawiesza się w konsternacji, nie wiedząc, co robić. Czy wstać i gdzieś w kąciku przeczekać tsunami przygniatających wrażeń, pomóc właścicielce upchnąć z powrotem to, co wypłynęło, czy udawać, że kryzysu nie ma i wszystko toczy się normalnie, jak w bajkach białoruskich mediów o demokratyczności lokalnych wyborów.
Sytuacja druga, nierzadka. Na szkoleniu z pracy zespołowej w sali bądź na powietrzu angażuje się uczestników w rozmaite ćwiczenia. I tak przewodząca zespołowi menedżerka sprzedaży wykonując ćwiczenia, prezentuje światu zachodzące na pół pleców stringi w kolorze intensywnej czerwieni. Po co? Czy chce pokazać, że ją na nie stać? A może czerwony ma dynamizować pracę zespołową? Czy wreszcie chce przez to zakomunikować: "Chłopaki, życie nie kończy się na targetach sprzedażowych"? Who knows?
Mam znajomą, która z udawanym zdziwieniem opowiada: "Wiesz, ten dyrektor, z którym negocjowałam, tak się wgapiał w mój biust...". I choć nie można u niej mówić o ostentacyjnym przekraczaniu granic dobrego smaku i rażącej ekspozycji, to owa znajoma ma świadomość, że ciśnienie w męskich żyłach i tętnicach potrafi gwałtownie wzrosnąć na jej widok. Wydaje się, że kluczowe w takich sytuacjach mogą być trzy motywy. Pierwszy, biznesowy: nasze produkty czy usługi będą się lepiej sprzedawać, jeśli dołożymy do interesu atrakcyjnego partnera biznesowego płci żeńskiej. To jak żywy kalendarz Pirelli, chociaż nieco bardziej ubrany. Po wtóre - i kto wie, czy to nie dominujący motyw - potrzeba konsternowania męskich partnerów biznesowych. Poważny prezes, profesor ekonomii czy kluczowy akcjonariusz firmy, który jak nastolatek nie wie, co ze sobą zrobić, wzrok albo mu neurotycznie biega po ścianach, albo jest zafiksowany na jakimś niewidocznym przedmiocie. Zmienia pozycje, wije się, nierzadko poci, gubi wątek. Podejrzewam, że dla niektórych kobiet taki widok sam w sobie jest po prostu rozkoszny. Po trzecie, nawet w kontekście pracy można testować swoją atrakcyjność. Błysk zachwytu w męskich oczach pewnie bywa bezcenny.
Świat, nie tylko pod względem demograficznym, rozwija się dzięki wzajemnej atrakcyjności. Gdybyśmy byli jednopłciowymi klonami, to, jak pouczała "Seksmisja", może i państwa funkcjonowałyby sprawnie, ale byłoby nudno i drętwo. Tęsknota zaś za odmiennym fizycznie, a może nade wszystko psychicznie, byłaby ogromna. Chcemy wyglądać atrakcyjnie dla siebie, dla przedstawicieli własnej płci, ale większość z nas przede wszystkim dla tej przeciwnej. Przyznam jednak, że mnie osobiście opisywane powyżej zachowania zwykle przeszkadzają albo wprawiają w zadziwienie. I martwią, gdy słyszę męskie komentarze. Zwykle nie ma w nich nawet cienia szacunku wobec kobiet.
Piotr Olaf Żylicz
Doktor psychologii, wykładowca w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie. Prywatnie - mąż Agnieszki (psychologa dziecięcego).
PANI 03/2012