Błąd matriksa albo uroki kolonoskopii [felieton]
Przeczytałem ostatnio mądre słowa: bezwarunkowa radość nie polega na doświadczaniu permanentnego stanu euforii, lecz na umiejętności przeżywania wszystkich emocji i powrotu do wewnętrznej równowagi". Jak to: "wszystkich emocji"? Czy bezwarunkowa radość polega również na doświadczaniu smutku? W pewnym sensie - tak. A dokładniej, na jego akceptacji.
Niestety bardzo łatwo poddajemy się emocjom, a stąd jeszcze daleka droga do akceptacji, następnie dokonujemy skrajnych ocen i wyciągamy radykalne wnioski. Bardzo radykalne. Przykład?
Przeprowadzono kiedyś prosty eksperyment. Studentów poproszono o skserowanie kartki papieru. Jedni "przez przypadek" na panelu kopiarki znajdywali parę centów, inni nie znajdywali nic. Po wszystkim odpowiedzieli na kilka pytań, w tym również o to, czy czują się w życiu szczęśliwi. Co się okazało? Ci, którzy znaleźli parę centów opisywali swoje życie jako szczęśliwsze, ciekawsze, pełniejsze. Kilka groszy przewartościowało ich życie.
A teraz krótki eksperyment na sobie samym: przypomnij sobie piękne chwile z przeszłości.
Daj sobie chwilę, pokontempluj je przez pół minuty.
I jak? Zrobiło się trochę smutno, prawda? Życie dziś ma trochę mniej smaku? Masz więcej problemów? Nie masz czasu na przyjemności, tak jak kiedyś? Mniej cieszysz się z drobiazgów?... I tak dalej. Jestem niemal pewien, że przez głowę przemknęły ci takie fiasko-kształtne twierdzenia.
Wnioski? Uważaj, o czym rozmyślasz. Nasze emocje są na to niezwykle podatne, podobnie jak na kilka znalezionych groszy. A gdy już emocje dojdą do głosu, nadają myślom, odpowiedziom określony kształt i sens. Wszystko otrzymuje stosowne uzasadnienie: "No tak, jestem szczęściarzem". "To przypadek". "No tak, jestem beznadziejny". Zamiast bezwarunkowo poddawać się im - akceptuj je w pełnej rozciągłości. Szczęście i euforia, choć często za nimi gonimy, wcale nie są źródłem spokoju i równowagi. Odwrotnie: to równowaga jest źródłem szczęścia.
Problem w tym, że w dzisiejszych czasach emocje negatywne cholernie trudno nam zaakceptować - i to stąd właśnie swe źródło bierze wiele egzystencjalnych bolączek. Chyba zbyt łatwo dochodzimy do przekonania, że "tak być nie powinno", "to nie miało prawa się wydarzyć".
A gdyby tak przyjąć, że nie ma jednoznacznej odpowiedzi "jak być powinno" a odczuwane emocje są jedynie drogowskazami, a nie świadectwem porażki, czy tym bardziej recenzją naszego życia? Gdy na widok czegoś czujesz obrzydzenie - starasz się tego uniknąć, odsunąć się, nie dotykać, nie wąchać. Gdy odczuwasz strach - czujesz, że musisz uciec lub zawalczyć. Gdy dopada cię złość - chcesz gwałtownie pozbyć się problemu. A smutek? Smutek to wbudowany ewolucyjnie sygnał, że potrzebujesz wsparcia, że pora zwrócić się o pomoc do kogoś, z kim masz dobre relacje. Bo - ostatecznie - jesteś istotą społeczną a nie samotnym wilkiem.
Tymczasem w kulturze, w której należy emanować doskonałym samopoczuciem, zarabiać krocie, być pięknym, uśmiechniętym, wiecznie młodym, wysportowanym, spełnionym i dopinać wszystko jednym palcem na ostatni guzik - smutek to aberracja. Jest jak błąd matriksa. A skoro jesteśmy źródłem błędu - tym gorzej dla nas i naszego samopoczucia.
Stop. Nie ma żadnego błędu.
Czy komuś tego życzą? Absolutnie. Czy wyniosły z tego coś dobrego? Tak. Na przykład: wiedzą, że przetrwają wszystko, że są niezniszczalne. Było to wartościowe doświadczenie. Złość, rozpacz, strach o swoje zdrowie i życie - wszystko to, już po wyjściu, złożyło się na zupełnie nową perspektywę, w której jest miejsce na mnóstwo spokoju, a której nie byłoby, gdyby nie kilkanaście miesięcy w zamknięciu. Kryzys stał się punktem dla zupełnie nowego otwarcia.
O podobnym doświadczeniu mówi Dan Gilbert, wspominając człowieka, którego uniewinniono po... 37 latach odbywania wyroku. Zwolniony jakimś cudem cztery dekady za kratami opisywał jako... cudowne doświadczenie. Jak to możliwe?
To daleko idące porównanie, ale przypomina mi to eksperyment z badanymi kolonoskopowo. Bez znieczulenia jest to przeżycie wręcz traumatyczne. Część pacjentów poddano krótkiemu zabiegowi trwającemu kilka minut. Ogromny ból a następnie natychmiastowa ulga.
Druga grupa badana była kilkukrotnie dłużej. Nie spieszono się z wyciąganiem sprzętu. Ból z wartości skrajnych malał, ale bardzo powoli. Spytano jednych i drugich, czy byliby w stanie to powtórzyć. Grupa, która przeżyła krótki i intensywny ból stwierdziła, że nie ma takiej opcji.
Długodystansowi "męczennicy" natomiast, o dziwo, stwierdzili, że... daliby radę! Pozostało im w głowie wspomnienie nie tyle ogromnego bólu, a spływającej, stopniowej ulgi. Wszystko zależy od perspektywy. Dajmy sobie czas na dostrzeżenie jej. Gilbert mówi tutaj o "syntetycznym szczęściu". Skoro nie zagwarantowano nam naturalnego, to, które sami sobie tworzymy - zaczyna nam wystarczać. I wcale nie jest gorszej jakości.
Jest w tym wiele prawdy. A dokładniej, pobrzmiewa w tym jedna podstawowa: poczucie prawdziwego szczęścia nie bierze się "z zewnątrz". Nie zależy od tego, jak wiele przyjemnych i jak mało nieprzyjemnych rzeczy przytrafi nam się w życiu, ale w jaki sposób potrafimy spojrzeć na to, co nas spotyka.
Marek Aureliusz pisał: "wypadki zewnętrzne duszy nie dotykają, lecz stoją spokojnie poza nią, a wszelki niepokój jest jedynie skutkiem wewnętrznego sądu". Po blisko dwóch tysiącach lat to spostrzeżenie nie zestarzało się ani na jotę. To od nas w dużym stopniu zależy, czy coś będzie dla nas źródłem traumy czy ulgi, spokoju lub niepokoju. Nawet kolonoskopia.
Zobacz również:
Ryga - perła Bałtyku i miasto tysiąca twarzy
Zabytkowy zamek do kupienia za funta. Wystarczy spełnić jeden warunek!