Nic takiego nie zrobiłem(am)
Każdy z nas wstając rano, chciałby spojrzeć w lustro z dumnie podniesioną głową. Spokojnie poprzyglądać się swojemu ja, najlepiej z nutką samozadowolenia. Do tego bardzo przydaje się umiejętność samorozgrzeszania się. Chodzi o to, by zrobiwszy coś niewłaściwego, zachować dobre mniemanie o sobie.
Żywo pamiętam z jednej z klasycznych książek poświęconych psychologii historię eksperymentu, który zachowuje swoją wagę mimo upływu lat. Hipnotyzowano dorosłą osobę i w trakcie transu zadawano jej polecenie do wykonania. Otóż po obudzeniu miała wziąć parasol i wyruszyć do sklepu parę ulic dalej, aby kupić alkohol i papierosy. Właściwie nie są to same w sobie żadne nadzwyczajne czynności. Cały urok sytuacji polegał jednak na tym, że dzień był słoneczny, a osoba hipnotyzowana nie piła alkoholu i nie paliła, zaś sklep miała pod nosem. I, co najważniejsze, po obudzeniu zapytana, dlaczego zamierzała zrealizować swoje zamiary, odpowiadała: "Biorę parasol, bo może padać, a papierosy i alkohol chcę kupić na wszelki wypadek, gdyby wpadli jacyś niezapowiedziani goście".
To jedno z takich badań, które dowodzą, dlaczego warto studiować psychologię. Hipnotyzowany głęboko wierzył, że hipnotyczne sugestie są wyrazem jego własnej woli i potrzeb. A skoro tak, to trzeba je realizować. Chcąc uchodzić za istoty racjonalne, z wielką siłą szukamy uzasadnień dla naszych zachowań czy poglądów. Sam ostatnio mocno przekonywałem kogoś w pracy, że warto zaprosić pewną znaną w naszej branży osobistość do dyskusji. Znalazłem na to wiele niezłych argumentów merytorycznych. W trakcie tegoż przekonywania zdałem sobie sprawę, że nie chcę przyznać się przed moim rozmówcą, ale też, co ważniejsze, przed samym sobą, że już zaprosiłem tę osobę na spotkanie i byłoby mi okrutnie wstyd całą sprawę odkręcać. A od lat żyję w przeświadczeniu, że jako doświadczony życiowo i zawodowo psycholog znacznie lepiej niż inni rozpoznaję swoje, nawet "mroczne", motywy czy potrzeby.
W różnych dziedzinach życia z różną siłą odczuwamy potrzeby usprawiedliwiania się czy też rozgrzeszania. Zajrzyjmy najpierw w przestrzenie rodzinne. W tym obszarze wiele możliwości daje odwoływanie się do ról i porządku, jaki ich przestrzeganie może przynosić. Dla mnie najtrudniejsze we wczesnym rodzicielstwie było nocne wstawanie, kiedy noc mieszała się z dniem, gdy każdego ranka miałem poczucie, że właściwie w ogóle się nie kładłem, a żona i tak twierdziła, że spałem znacznie lepiej niż nasze nowo narodzone maleństwo. W takich sytuacjach najwygodniej jest powiedzieć: nie wstaję w nocy do dziecka, bo to sprawa matki. Co więcej, niemowlę jest znacznie bezpieczniejsze pod jej opieką niż nieporadnego ojca (któremu jednak z taką opinią wygodnie). Poza tym w dzień ciężko pracuję i muszę się wyspać. Stara śpiewka.
Niby nic nadzwyczajnego. Ale pomaganie w podstawowych czynnościach, gdy nie jest łatwo, to esencja rodzinnego życia. Obydwie płcie raczej nie mają problemu z uzasadnieniem potrzeby wydawania pieniędzy. Matka może czuć się wewnętrznie przymuszona, żeby kupować dzieciom nowe ubrania, zabawki czy modne gadżety. Wszak nie powinny czuć się gorsze od innych. Ich samopoczucie, nie tylko zdrowie, bywa doskonałym usprawiedliwieniem inwestycyjnym. Ostatecznie nie robi przecież niczego egoistycznie dla siebie, ale dla dziecka, które przecież jest małe i "biedne". Ogólnie dbanie o pociechy to jak najbardziej zacny i słuszny cel, ale ujmując rzecz lapidarnie, nasze dzieci to w połowie nasze geny. Socjobiologowie powiedzieliby, że opiekowanie się nimi to zabieganie o swego rodzaju przepustkę do przyszłości dla nas samych. A jeśli chodzi o kupowanie, stosujemy również znacznie prostsze wyjaśnienia: konieczność poprawy humoru czy poczucie, że po trudnym dniu zasłużyło się na małą rekompensatę.
Sytuacja staje się znacznie poważniejsza, gdy np. wdajemy się w przygodny romansik i próbujemy światu, a przede wszystkim sobie, wytłumaczyć, że ma to działanie ożywcze dla związku albo że nasz życiowy partner zasłużył sobie na to sposobem, w jaki nas traktuje. Zadziwiające, z jaką pasją nawet bardzo wykształcony człowiek potrafi przekonywać, że będąc dobrze wychowany, nie mógł nie ulec sekretarce.
Inna ciekawa dziedzina, w której wielu z nas żywi się mitami własnej przyzwoitości, to sytuacje odczuwania radości z cudzych niepowodzeń. Nieszczęście w domu nielubianego sąsiada czy choćby poważna porażka zawodowa aroganckiej koleżanki, która dotychczas tylko pędziła od sukcesu do sukcesu, bardzo łatwo mogą wywołać radość, a u niektórych może nawet uczucie szczęścia. Chciałoby się wówczas powiedzieć: panie Boże, wprawdzie jesteś nierychliwy, ale sprawiedliwy, co niniejszym naocznie widać, żeś takich ludzi stosownym dopustem pokarał. Nie wypada się jednak wewnętrznie przyznawać do takiej radości. Bo to po ludzku małe i mogłoby - choćby chwilowo - pogorszyć nasz pozytywny obraz siebie.
Jeszcze trudniejsza sytuacja jest wtedy, kiedy pojawiają się w naszym umyśle skowronki radości wywołane chorobą czy poważnym cierpieniem innej osoby, choćby to był rywal (rywalka), który(-a) "sprzątnął" (-ęła) nam kobietę (mężczyznę) życia sprzed nosa. Wówczas pozostaje nam tylko stanowczo zaprzeczać pogłoskom, że odczuwamy radość z cudzej biedy. Jeżeli ta gra się nie powiedzie, bo radość jest zbyt oczywista i błogo panoszy się po naszej duszy, wówczas trzeba znaleźć dobre wytłumaczenie, które pozwoli "obiektywnie" ocenić tamtą osobę jako ze wszech miar zasługującą na te wszystkie okropności, jakie ją spotykają.
Jest wreszcie dziedzina, w której szczególnie łatwo się rozgrzeszamy. To sfera pracy zawodowej i kontaktów z urzędami. Jeżeli podajemy nieprawdziwe dane o swoich usługach, łatwo dojść do wniosku, że inaczej się nie da, że wszyscy tak robią. Można uważać ponadto, że wprawdzie podawanie nieprawdziwych danych to nic fajnego, ale zaraz szybko dodamy, że taki "life" i gdyby chcieć tak ze wszystkim porządnie, to nie udałoby się nic zrobić. Firmę należałoby rozwiązać, a ludzi rozgonić, czyli złe rzeczy czynić. Na przykład prowadząc działalność gospodarczą, niezwykle łatwo znajduje się uzasadnienie, dlaczego prywatne koszty wrzucamy w tzw. biznesową działalność. Można niejako w ten sposób "ufirmowić" prywatne wakacje czy kupione na firmę telefony, z których korzystają nasze dzieci. Zwiększamy de facto na papierze koszty firmy i w konsekwencji płacimy niższe podatki.
Tu można usprawiedliwiać się wielorako, odwołując się nie tylko do powszechności takich praktyk, ale i do argumentu, że państwo przecież nie dba wystarczająco o nasze rodziny, odmawiając nam na przykład należnych, naszym zdaniem, ulg. Zwykle jeśli dłuższy czas praktykujemy omijanie przepisów, przestajemy w ogóle postrzegać składanie nieprawdziwych oświadczeń podatkowych jako problem, zwłaszcza w sytuacji gdy urzędy o nic się nie czepiają. Podobnie w niektórych krajach na niedaleki wschód od Bugu dawanie łapówek jest tak naturalne, niemal organiczne jak oddychanie, że aż niezauważalne, a na pewno niestanowiące żadnego poważniejszego problemu. Tak jak sam fakt, że żyję, nie może stanowić problemu.
Być człowiekiem to znaczy ciągle szukać uzasadnień, rozgrzeszeń, tłumaczeń, nierzadko dalekich od rzeczywistości. I dlatego nie mogę od kilku dni wyjść ze stanu niemal konsternacji, że dotknięci katastrofą Japończycy nie chcieli zachowywać się w sposób, którego byśmy oczekiwali, czyli grabić. Bo gdyby nawet brali rzeczy z cudzych sklepów, zwłaszcza jedzenie, to w przypadku wyższej konieczności sami znaleźlibyśmy wiele uzasadnień ich postępowania. A tak są trudnym znakiem zapytania: jak ja bym postąpił w takiej sytuacji i jakich być może rozgrzeszeń bym szukał?
Piotr Olaf Żylicz
PANI 11/2011