Rzucił życie w Polsce, by zamieszkać na końcu świata
Mieszkańcy filipińskiej wysepki Bantayan powiadają przybyszom: "żyjemy na końcu świata". Parę lat temu elektryczność była tu luksusem, domy wciąż robione są z plecionki bambusowej, desek albo blachy. W wiosce Marikaban na wysokiej palmie powiewa... biało-czerwona flaga...
Słowo "Polska" kojarzy się i młodym, i starszym Filipińczykom przede wszystkim z świętym dziś Janem Pawłem II, z Lechem Wałęsą i... bardzo smutnymi mieszkańcami. Nie potrafią zrozumieć dlaczego Polacy, którzy żyją w wolnym, demokratycznym kraju, mają ładne mieszkania, "wypasione" samochody, tyle różnych dobrodziejstw, nie są zadowoleni, nie chodzą z uśmiechem na twarzy i... ciągle się spieszą.
Michał (znany w środowisku jako "Grochu") urodził się i mieszkał w Warszawie. Jego całe wcześniejsze życie związane było z poznawaniem krajów. Już jako dziecko zwiedzał z rodzicami różne zakątki Europy. Kiedy skończył turystykę w Wyższej Szkole Ekonomicznej, starał się jak najwięcej samodzielnie podróżować. Ułatwiała mu to praca w branży. Był pilotem, przewodnikiem, bardzo cenionym pracownikiem renomowanego biura.
"Ostatnia praca przed wyjazdem na Filipiny dawała mi naprawdę dużą frajdę, godziwe zarobki, miałem swoje mieszkanie, samochód. Generalnie wszystko było ok, ale cały czas coś mi wewnątrz mówiło, że to nie jest moje miejsce. Czułem potrzebę innego życia. Ta myśl zrodziła się we mnie w młodości, w następnych latach dojrzewała, aż wreszcie z początkiem 2010 roku podjąłem decyzję rzucenia tego wszystkiego i wyjechania w inne miejsce, spróbowania żyć inaczej" - opowiada Michał Grochowski, popijając miejscowe piwo. (Litr kosztuje 50 peso, tj. ok. 4 zł.)
Wybór Filipin, jak podkreśla, był przypadkowy. Brał pod uwagę różne kierunki, począwszy od Bieszczad, Ameryki Południowej po Tajlandię. Któregoś dnia zadzwonił do niego przyjaciel z propozycją: A może Filipiny? Kraina siedmiu tysięcy wysp, piękne plaże, palmy, tanio, katolicy, urzędowy język angielski i do tego wszystkiego najważniejszy argument: miejsce jeszcze nie tak bardzo "zjedzone" przez typową turystykę.
Bantayan też jest z przypadku, chociaż Grochowski uważa, że przypadków nie ma. "Szybko poczułem, że to miejsce jest tym, o którym marzyłem. Jednak dałem sobie czas, aby się upewnić na sto procent. Wróciłem do Warszawy, sprzedałem mieszkanie, załatwiłem, co trzeba i przyjechałem tu ponownie. Jak się moi znajomi dowiedzieli z bloga, gdzie jestem, to już od sierpnia 2010 roku do końca 2011 przewinęło się przez pokój, który udostępniłem, ponad 200 osób" - chwali się 34-letni "Grochu".
Jak przyznał, najbardziej zaskoczyła go para studentów gdańskiej AWFiS, która w maju 2013 roku wyruszyła z Inowrocławia i po siedmiu miesiącach jazdy na zwykłych rowerach, pokonaniu 15 tys. km, dotarła przez Rosję, Mongolię, Chiny i Wietnam na Filipiny. "Życie przypomina czyste płótno: możesz wciąż je dźwigać i umrzeć pod jego ciężarem, ale jaki to ma sens? Namaluj coś na nim!" - to ich przewodnie motto.
"Piotr i Celina nawiązali ze mną kontakt mailowy. Wpadli na pomysł, by przyjechać na Bantayan... rowerami. Po przeczytaniu tej wiadomości po prostu spadłem z krzesła. Myślałem, że w końcu zrezygnują z tego planu i przylecą samolotem. Po jakimś czasie dowiedziałem się, że jednak wyruszyli w niesamowitą podróż na dwóch kółkach i faktycznie zawitali u mnie. Wielki wyczyn, wielki szacun" - wspomina Grochowski.
Podkreślił, że do tej pory nie żałuje ani sekundy spędzonej na tej wysepce. Przeżył w krótkim czasie mnóstwo niesamowitych przygód, poznał setki fantastycznych osób i kompletnie nową kulturę. Był rybakiem, zbudował od podstaw swój dom, zaczął uprawiać warzywa, nauczył się leczyć siebie i rodzinę medycyną naturalną.
Ale - jak przyznał - początki nowego życia były przysłowiową różą z kolcami. Zamieszkanie w domu przyszłej żony, młodszej od niego o trzy lata Denden, okazało się jednym z większych "kolców". Na szczęście głowa rodziny, a takową jest najstarsza, wielce szanowana w rodzie osoba, oceniła przybysza z Polski bardzo pozytywnie, odmiennie od jej matki, przyszłej teściowej.
"Nie lubiliśmy się od początku, były wojny przez wiele miesięcy, ale teraz jest OK. Natomiast z babcią Lolą dogadywałem się, jak tylko poznaliśmy się. Przychylnym okiem patrzyli też na mnie dwaj bracia Denden z jej licznej, 70-osobowej rodziny, z czego połowa spała w jednym domu na gołej podłodze" - dodaje warszawiak, który wtopił się na dobre w lokalną społeczność i żyje z tubylcami jak swój.
Babcia, 80-letnia dziś Lola Noning pamięta czasy II wojny światowej i okrucieństwo, z jakim Japończycy atakowali Filipińczyków, także tych, mieszkających na Bantayanie, którą to wysepkę "używano" jako dogodny punkt do ostrzegania większych wysp - Cebu, Visayas czy Luzon. To właśnie tu wymyślono "morską broń" przeciwko agresorom, wyciągając z miejscowych rybek Lokoloko truciznę zwaną hilo.
Początkowo rodzina Denden nie była wtajemniczona w plan "Grocha", który swą wybrankę zabrał do Polski z zamiarem zawarcia związku małżeńskiego. Wiedziała o tym jedynie babcia Lola i dwóch braci przyszłej żony. Ślub odbył się w Warszawie 9 listopada 2013 roku.
"Michał zabrał mnie w podróż po jego rodzinnym kraju. Bardzo mi się spodobał, nawet zastanawialiśmy się, czy nie zamieszkać w Warszawie, ale przerażał mnie smutek na twarzach Polaków. Nie czułam serdeczności, do jakiej jestem przyzwyczajona. I ten ciągły pośpiech ludzi, o każdej porze. Życie w biegu to jednak nie dla mnie" - powiedziała Denden, preferująca - jak jej rodacy - "filipino time".
Filipiński czas to pewien rodzaj miejscowego zwyczaju, nawyku, który głęboko zakorzenił się w kulturze tego kraju. To w jakimś stopniu sposób na życie. Co ma być zrobione dzisiaj, może być zrobione jutro. Nikt nigdzie się nie śpieszy, wszystko dzieje się powoli.
"Jeżeli umawiasz się z Filipińczykiem na jakąś godzinę to bądź pewny, że przyjdzie na spotkanie nie akademicki kwadrans, a minimum godzinę później. Na początku było to dla mnie trochę trudne do zaakceptowania, ale trzeba się po prostu do tego przyzwyczaić. Tak jak kiedyś powiedział pan Cejrowski: 'My mamy zegarki a oni mają czas'. Coś w tym jest... Żyjąc tutaj przestałem używać zegarków. Kiedy potrzebuję wiedzieć, która jest godzina, patrzę na pozycję słońca na niebie" - dodał Grochowski
Warszawiak, który na niewielkiej, rajskiej wyspie (130 tys. mieszkańców, żadnych miast, tylko trzy gminy: Santa Fe, Bantayan i Madridejos) cieszy się niebywałym szacunkiem, jak na "białego", stara się dbać o dobry wizerunek rodaków. Uważa, że biało-czerwona flaga, którą zawiesił na wysokiej palmie przed domem jego rodziny, zobowiązuje do czegoś więcej, niż tylko kojarzenia Polaków z Janem Pawłem II czy Lechem Wałęsą.
"Zasłynął tu z wielu świetnych inicjatyw, spieszenia z pomocą najbardziej potrzebującym, zwłaszcza po tajfunie Jolanda" - podkreślił walczący z korupcją były policjant, obecnie sołtys Marikaban Romeo Batiancila, prezentując długą listę czynów przybysza z Polski.
W listopadzie 2013 roku huragan wiejący z prędkością 400 km/godz. dokonał na wyspie ogromnego spustoszenia, którego ślady pozostały do dziś. Wiatr łamał palmy jak zapałki, wyrywał drzewa z korzeniami, ciskał konarami, fragmentami domów, arkuszami zerwanej z dachów blachy, przewracał słupy z przewodami, wtłaczał przez szpary w oknach wodę do wnętrza domów. Bantayan podnosi się z kolan, ale do pełnego wyprostu jeszcze daleko.
Ta wyspa była bardzo gęsto zarośnięta palmami. Połowy z nich już nie ma. Pozostały kikuty. Powrót do stanu sprzed Jolandy zajmie ok. 25 lat. Tyle czasu potrzeba, by wyrosły kilkunastometrowej wysokości drzewa.
"Na domiar złego mieliśmy w grudniu ubiegłego roku powtórkę tajfunu, na szczęście z mniejszą o połowę siłą" - wspomniał "Grochu", który w swej wiosce, naprawdę na końcu świata, ma opinię "złotej rączki" i człowieka o wielkim sercu. To pod jego domem tłum skandował: Michał na sołtysa! Ale on - jak zaznaczył - nie zamierza "iść w politykę".
Rozrywką lokalnej ludności, oprócz wszechobecnych boisk do koszykówki, są odbywające się w arenach (koloseum w wersji filipińskiej) walki kogutów, poprzedzane rytuałem boxingu, czyli ich rozdrażnia (bilet wstępu kosztuje 20 peso, tj. ok. 1,60 zł). W międzyczasie, w dość dużym chaosie, wśród okrzyków widowni, przyjmowane są zakłady. W przypadku wygranej, okazywanej eksplozją radości, otrzymuje się 170 proc. postawionej kwoty, natomiast 30 proc. wypłaty zostaje u tak zwanego bukmachera.
Walki kogutów to filipiński sport narodowy. Skala zjawiska, jak również hazardu, jest ogromna. Tu prawie każdy ma koguta, którego szkoli do krwawych pojedynków. "Bywa, że grający tracą swe dobra materialne, gdy nie mogą się powstrzymać od obstawiania i powiedzieć w którymś momencie stop" - dodaje Grochowski, informując przy okazji, że nawet i jemu trafiła się dobra wygrana.
"Ale - jak podkreślił - finalnie do grobu nie zabierzesz tych wszystkich zakupionych rzeczy i pieniędzy. Jeżeli nie odnalazłeś szczęścia w jakimś miejscu, to na sam koniec możesz być trochę zawiedziony. Wszystko zależy od człowieka, od jego sytuacji, co go w życiu kręci, co lubi robić. Jesteśmy wolni i sami podejmujemy życiowe decyzje - tak generalnie powinno być".
Urocza wysepka Bantayan słynie na Filipinach przede wszystkim z suszonych ryb, hodowli kraba, produkcji kurzych jaj (na położoną o godzinę drogi promem wyspę Cebu dostarcza codziennie ok. miliona), imponującego, zbudowanego z koralowych bloków szesnastowiecznego kościoła pod wezwaniem świętych Piotra i Pawła, specyficznych obchodów Wielkiego Tygodnia, białych piaszczystych plaż, ciszy i spokoju, niskich cen w stosunku do innych regionów Filipin. Lokalne sklepiki to drewniane budki otwarte cały dzień, ale i w nocy można obudzić właściciela i kupić co trzeba, bo mieszka zaraz obok.
"Na chwilę obecną spełniłem wszystkie swoje marzenia. W ciągu krótkiego czasu w moim życiu zaistniało tyle magicznych, niesamowitych zdarzeń, że nie wiem czy będąc w Polsce coś takiego przydarzyłoby się w ciągu np. dziesięciu lat. Mieszkając na Filipinach nie zapominam, gdzie się urodziłem i wychowałem. Pomaga mi w tym biało-czerwona flaga na palmie przed domem mojej rodziny" - podkreślił na pożegnanie Michał Grochowski.