Tatuaż: Historia zapisana na skórze
Gdy Maorys robi sobie tatuaż, powstrzymuje się od seksu. To jego inicjacja w dorosłość i połączenie ze światem przodków. To taonga, czyli skarb - piszą podróżnicy Aleksandra i Jacek Pawliccy.
Poniżej fragment książki "Siedem razy świat" Aleksandry i Jacka Pawlickich.
Ta historia może się zaczynać w Rotorua na Wyspie Północnej Nowej Zelandii, dokąd jedziemy, aby podziwiać słynny gejzer Pohutu wyrzucający wodę na 20 metrów w górę oraz pełne bulgoczącego błota doliny Waimangu Volcanic. A także - a może przede wszystkim - po to, aby znaleźć maoryskiego mistrza tatuażu.
Rotorua to stolica kraju, którego nie ma na mapie, ale który wciąż istnieje w świadomości i sercach Maorysów. "Rdzennych tej ziemi" - jak mówią o sobie pierwsi mieszkańcy Nowej Zelandii. Rotorua to nieoficjalna stolica kraju Maorysów.
Od razu po przybyciu do miasta ruszamy na rekonesans. Studia tatuażu, owszem, są dość liczne, ale ku naszemu zdziwieniu, zamknięte. Gdy stajemy przed kolejnymi zamkniętymi na cztery spusty drzwiami, na pomoc przybywa młody człowiek, któremu spod rękawów T-shirta wypływają imponujące fale maoryskiego tatuażu.
- Pewnie chcecie zrobić sobie tatuaż? - pyta. Potakujemy głowami.
- Musicie zadzwonić i umówić się na wizytę. Z ulicy nie sposób wejść do środka. Studia są zamknięte, żeby przechodnie nie przeszkadzali w tatuowaniu. Mogę wam polecić naprawdę dobre miejsce - mówi.
W ten sposób trafiamy do Ta Hira Toi Ta Moko - studia tradycyjnego maoryskiego tatuażu. Wita nas Ike Proctor, dwudziestokilkulatek w baseballowej czapce. Zaprasza na wygodne kanapy i podsuwa katalogi z wzorami tatuaży, które wyszły spod jego ręki. Chce się dowiedzieć, jaki rodzaj wzoru nas interesuje. Dominują fale - jak przystało na lud żyjący za pan brat z oceanem - i spirale nawiązujące do zalążka liści paproci, który jest jednym z symboli Nowej Zelandii. Wszystko misterne, wycyzelowane, dopracowane w najdrobniejszych szczegółach.
Gdy po kwadransie jesteśmy zdecydowani, Ike rozsiada się wygodnie w fotelu i mówi:
- Dobrze, a teraz opowiedzcie mi o sobie.
- Opowiedzieć o sobie? Ale po co? - pytamy.
- Maoryski tatuaż to opowieść o człowieku, który go nosi. Muszę wpisać wasze życie w wybrany wzór. Jeśli chcecie zrobić prawdziwy maoryski tatuaż, musicie opowiedzieć o swojej rodzinie, o waszym związku, o dzieciach, jeśli je macie, o pracy, o pasjach. Ta moko to nie jest przypadkowy malunek na ciele.
Ta moko to maoryska nazwa tatuażu. Historia zapisana na skórze. Ike podnosi koszulkę i pokazuje wytatuowaną pierś: - To historia mojej rodziny. Ojca - wskazuje na stronę serca - i matki - przesuwa palec wskazujący w prawo. - W przeszłości tę historię tatuowało się na twarzach. Dla rodziny ojca zarezerwowana była lewa strona twarzy, a do rodziny matki należała prawa. Obie łączyły się pośrodku, jak w życiu - mówi spokojnie Ike.
I z uwagą wysłuchuje naszej historii.
Opowieść o ponaddwudziestoletnim małżeństwie, dwóch synach, pracy dziennikarskiej i pasji podróżowania powoli zamienia się w rysowane na kartce esy-floresy. Ike ciągle coś poprawia, wyciera, przerysowuje. Dodaje zygzaki i zawijasy. Po pół godziny kładzie przed nami kartkę papieru z falą symbolizującą rodzinę, z której po stronie męskiej wypływają dwie mniejsze - nasi synowie, a spirala pracy łączy się z pasją podróżowania. Stworzone dla nas ta moko jest naprawdę piękne. Jesteśmy gotowi oddać się w ręce Ikego.
Wioski dla Pakeha
Ta historia może się zaczynać także w maleńkiej wiosce Tamaki niedaleko Rotorua, którą odwiedzamy, czekając na spotkanie z Ikem. Między telefonem do niego a spotkaniem w studiu mija bowiem cały dzień. Czas wyczekiwania postanawiamy sobie skrócić wizytą w Tamaki, wiosce słynącej z występów Maorysów dla Pakeha, czyli białych.(...)
W Tamaki wita nas kobiece zawodzenie. Łzawa pieśń wykonywana przez najstarsze kobiety zwana z maoryska karanga. Towarzyszy jej charakterystyczny ruch dłońmi przypominający drżenie falującej wody. To nieodłączny element powhiri, czyli rytuału powitania. Drugi to wymiana uprzejmości i dotyków. Maoryskie "dzień dobry" to dotknięcie się czołem i nosem. Z zamkniętymi oczyma. Bo jeśli decydujesz się kogoś zaprosić do swego domu, to znaczy, że mu ufasz i możesz w ciemno wejść z nim w relację.
- Myśl płynie do myśli. Oddech do oddechu. Takie jest maoryskie powitanie - wyjaśnia Hehu.
Gospodarze Tamaki oprowadzają nas po wiosce. Kobiety tańczą z poi, czyli białymi piłeczkami przytroczonymi do sznureczków, mężczyźni pokazują hakę - męski taniec wojowników. Całość kończy hangi - uczta, na której gospodarze serwują mięso i warzywa gotowane w koszach umieszczanych w dołach pełnych gorącej pary unoszącej się z rozgrzanych w ogniu kamieni. Sprawna, smaczna i profesjonalna cepelia. Właściwie wiedzieliśmy, że będzie to tak wyglądało, a mimo to czujemy rozczarowanie.
Maorysi tworzą turystyczne wioski dla Pakeha, aby chronić się przed podglądactwem obcych w miejscach, w których naprawdę mieszkają. Aby pokazać przybyszom tyle, ile sami zechcą. Jak w teatrze i za odpowiednią opłatą. Tego wieczoru w Tamaki wydarza się jednak coś nietypowego.
Na koniec uczty, gdy goście dopijają ostatnie łyki kawy i wyjadają okruszki ciasta z talerzyków, na salę wjeżdża tort. Maorysi wstają, tworzą krąg i zapraszają do jego środka chłopaka siedzącego dotychczas pod ścianą. To nastolatek, zapewne syn jednej z tancerek. Jak się okazuje - obchodzi dziś urodziny.
Hehu, nasz kierowca, jako pierwszy zaczyna tańczyć hakę. Taką samą jak podczas maoryskiego występu godzinę wcześniej, ale jednak inną. Spontaniczną, naturalną. Mężczyźni dołączają do Hehu jeden po drugim. Niektórzy wciąż mają na sobie kostium z występu, inni zwykłe T-shirty i dżinsy. Jubilat wydaje się zawstydzony i uradowany jednocześnie. Po minucie wszyscy mężczyźni, starzy i młodzi, tańczą hakę. Stoją na wpół ugiętych nogach, z wypchniętymi do przodu biodrami, rytmicznie wykrzykują słowa i w ich takt wykonują groźne gesty. Uderzają dłońmi w ramiona, w uda, w piersi. Na nieprawdopodobną długość wywalają na brody języki i wybałuszają oczy tak, że białka wydają się wychodzić z orbit.
Haka to taniec wojenny. Ma przestraszyć przeciwnika. Jego główny okrzyk brzmi: Ka mate! Ka ora! - "Ja umrę! Ja żyję!". Właśnie te słowa wykrzyknął legendarny Te Rauparaha, wódz, który blisko dwieście lat temu uciekał przed wojownikami sąsiedniego klanu. Wydawało mu się, że jest już martwy i więcej nie zobaczy wschodzącego słońca, ale wbrew wszystkim znakom na niebie i ziemi udało mu się zmylić przeciwnika. Ocalił życie i odtańczył wówczas taniec, który nazwał haka. Od tego czasu mężczyźni jego klanu Ngāti Toa tańczyli hakę jako symbol odwagi i niezniszczalności.(...)
- Teraz dostanie swój prezent. Swoją przepustkę w dorosłość. Ta moko - mówi Hehu. - My też będziemy jutro robić ta moko - mówimy z dumą.
- Nie - odpowiada stanowczo Hehu. - Wy nie możecie zrobić sobie ta moko. Co najwyżej kirituhi, czyli tatuaż inspirowany ta moko. Możecie zapożyczyć kawałek maoryskiego dziedzictwa, ale prawdziwe ta moko zarezerwowane jest wyłącznie dla Maorysów, dla potomków tutejszych plemion - mówi Hehu. - Wasi przodkowie - dodaje - nie byli naszymi wojownikami. (...)
Brama między światem żywych i umarłych
Ta historia może zaczynać się więc i na Cape Reinga, klifowym cyplu Wyspy Północnej, ostatnim skrawku Nowej Zelandii, który Maorysi uznają za święte miejsce - bramę wiodącą ze świata żywych do świata umarłych. Wierzą, że ich dusze po śmierci wędrują właśnie na ten klif, aby usiąść pod jednym z rosnących tu drzew pohutukawa o pięknych karminowych kwiatach (niektóre okazy liczą po kilkaset lat), a potem spłynąć po ich korzeniach do oceanu, gdzie fale uniosą ich dusze do Hawaiiki.
Na Cape Reinga wody morza Tasmana łączą się z głębią Pacyfiku, a obydwa akweny według maoryskich wierzeń powstały z łez praojca Rangi, który wysłany przez synów do nieba płacze z tęsknoty za swą uwięzioną w ziemi żoną Papa. Cape Reinga to jedno z najpiękniejszych miejsc Nowej Zelandii. Bezludne wzgórza porośnięte wysokimi trawami targanymi nieustającym wiatrem znad oceanu. Przestrzeń bezkresnej wody i samotna biała latarnia. Dzikie plaże i krążące nad nimi ptaki wirujące w spiralach powietrznych prądów. I nasz przewodnik w tej części Nowej Zelandii - Anaru - opowiadający z zachwytem o tym najświętszym skrawku swojej ziemi.
- Jeśli naprawdę chcecie sobie zrobić maoryski tatuaż, powinniście poznać mit o dzielnym Mataora i pięknej Niwarece, córce wielkiego wodza Ue-tongi ze świata podziemnego - mówi. - Tu, na tej ziemi, na Cape Reinga, wciąż słychać echo tego mitu w szumie fal.
Siadamy na ławeczce na skraju urwiska. Huk fal rozbijających się o klify dobiega aż tutaj.
- Mataora poślubił Niwarekę i choć kochał ją mocno, zdarzyło mu się podczas małżeńskiej kłótni uderzyć żonę - opowiada Anaru.
Niwareka uciekła do ojca, a porzucony małżonek nie mógł się z tym pogodzić. Gdy tylko ochłonął z gniewu, wyruszył w podróż do krainy teścia, do podziemia zwanego Rarohenga. Tam, chcąc się upodobnić do jego mieszkańców, pomalował sobie twarz, lecz trudy podróży sprawiły, że pot rozmył malunek, co naraziło Mataorę na szyderstwa. Zagryzł jednak zęby i poprosił teścia, aby wyrył mu na twarzy tatuaż niezmywalny. Ta moko. Teść zrobił to za pomocą dłutka i młoteczka. Jako pigmentu użył pyłu węglowego.
- Tę sztukę rzeźbienia ciała Mataora zabrał na ziemię i podarował ludziom. Sztukę ta moko - kończy opowieść Anaru.
Dłutko z kości albatrosa
Maoryskie tatuaże rzeczywiście wykonywano przez stulecia przy użyciu dłutka, najczęściej z ostrej kości albatrosa. W osuszone z krwi rany wcierano pigment wykonywany ze spopielonej żywicy endemicznych nowozelandzkich drzew kauri, spopielonej dżdżownicy Aweto Hotete, prochu z nabojów, a według niektórych źródeł także odchodów psów karmionych węglem.
Anaru podwija rękaw koszuli. Jego przedramię pokrywają harmonijne wzory. Jedyne na jego ciele, jak twierdzi, wykonane metodą dłutka i młoteczka.(...)
Chętnych na robienie tatuaży tradycyjną metodą nie brakuje. Według Maorysów tylko tak wykonany tatuaż gwarantuje jego moc i staje się zabiegiem magicznym. Godzinami, dniami, a bywa, że i tygodniami mistrz rzeźbi niewielkim dłutkiem kawałek po kawałku ciało ochotnika. Twarz, ramiona, plecy, uda, pośladki. Lnianymi wstęgami osusza ściekającą krew. Zabiegi odbywają się na świeżym powietrzu, żeby tatuowany nie zemdlał z bólu, choć omdlenia i tak zdarzają się często. Jedynym bowiem dopuszczalnym sposobem na uśmierzenie bólu jest śpiewanie rytualnych pieśni.
Dla Maorysów ta moko to rzeźba w ludzkim ciele. Rzeźba bolesna, misterna i długotrwała. Rodzaj świadectwa i ofiary w jednym. W czasie wykonywania tradycyjnego ta moko należy powstrzymać się od seksu, aby nie rozpraszać energii i zachować wszystkie siły na przetrwanie tatuowania. Bo kto z tej próby wyjdzie zwycięsko, staje się silniejszy i bardziej odporny. Dołącza do świata legendarnych maoryskich wojowników.
- Takie ta moko to dla Maorysa taonga, czyli skarb - mówi Anaru. Dlatego, choć jego ciało pokrywa wiele tatuaży, te na przedramieniu wykonane dłutkiem są najcenniejsze.
Ta moko musi być jedyne w swoim rodzaju
Gdy siedzimy w studiu tatuażu w Rotorua, odbieramy kolejną lekcję dotyczącą ta moko. Otóż tajemnica tego skarbu kryje się w jego niepowtarzalności. Gdy postanawiamy zaproponowany przez Ike wzór z zapisaną w nim historią naszej rodziny, pracy i pasji wytatuować sobie w identycznej wersji, mistrz szybko gasi nasz zapał. - Nie mogę wykonać dwóch identycznych tatuaży - mówi.
- Dlaczego? - pytamy zdziwieni. - Przecież to symbol naszego związku. Naszych wspólnych synów, tego samego zawodu i tej samej pasji!
- I tak jest, ale maoryski tatuaż musi być niepowtarzalny. To jak linie papilarne wyryte na waszym ciele. Na twarzy, na ręce, na nodze, czy gdzie tam jeszcze chcecie.
Ta moko musi być jedyne w swoim rodzaju, jak jedyny i niepowtarzalny jest każdy człowiek - tłumaczy cierpliwie Ike.
- Ta moko? Chyba kirituhi - mówimy.
- Mało który Pakeha zna tę nazwę, ale tak, kirituhi, macie rację - odpowiada Ike. (...)
Święty las
Opowieść o maoryskim tatuażu może się zaczynać także w Kauri Forest, świętym lesie Maorysów, ostatnim skrawku puszczy, która w przeszłości obejmowała całą Nową Zelandię. Uznaje się go za jeden z najstarszych lasów świata. Tworzyły go drzewa kauri, które porastały ziemię już 80 milionów lat temu, gdy Nowa Zelandia oddzielała się od Gonwany (południowego superkontynentu).
Maorysom przez całe stulecia drzewa kauri służyły do budowy domów i waka (łodzi), a najpiękniejsze kłody zamieniano na kroniki, w których rzeźbiono historie z życia iwi (plemion). Maorysi długo byli niepiśmienni, dlatego rzeźby w kłodach kauri były ich jedynymi księgami. Wierzyli nawet, że wyrzeźbieni bogowie ożywają w ciele świętego drewna i mogą ze sobą rozmawiać.
W Kauri Forest spotykamy człowieka z wytatuowanym językiem. Młodego chłopaka, który na tle największego znanego dziś okazu kauri - Lord of the Forest - robi sobie pamiątkowe zdjęcie. Prezentuje przy tym ta moko na języku w całej okazałości. Wywalonym na brodę niczym w pozycji haka.
- Gdzie lepiej poczuć siłę tradycji jeśli nie wśród drzew, pomiędzy którymi żyli moi przodkowie? - pyta, widząc, jak zafascynowani przyglądamy się jego językowi pokrytemu esami-floresami. Olbrzym Lord of the Forest, na którego tle pozuje do zdjęcia, liczy dwa tysiące lat i mierzy 50 metrów wysokości.
- Bardzo bolało robienie tatuażu na języku? - pytamy.
- A czy urodzenie dziecka boli? - odpowiada. - Oczywiście, że boli, ale z tego powodu kobiety nie rezygnują z posiadania dzieci ani ich mniej nie kochają. Ta moko to próba, w której rodzimy się na nowo i wychodzimy z niej silniejsi.
Pytamy, czy możemy zrobić zdjęcie wytatuowanego języka, ale jego właściciel odmawia: - Przyjazd do Kauri Forest jest jak pielgrzymka - tłumaczy. - Czy chcielibyście być fotografowani, kiedy się modlicie? (...)
To nie Maorysi wynaleźli tatuaże
Maorysi, choć doprowadzili sztukę tatuażu do perfekcji, nie są jej wynalazcami. Przybyła do Nowej Zelandii z Polinezji, gdzie ciała tatuuje się od dwóch tysięcy lat. Historia Nowej Zelandii jest dużo krótsza, choć według legendy zaczyna się w nieokreślonej dalekiej przeszłości, gdy Maui, pół człowiek, pół bóg, wyruszył z Hawaiiki - mitycznej krainy Maorysów. Jego rodzice i rodzeństwo nie zdawali sobie sprawy z wyjątkowego daru Maui. Dla nich był po prostu zwykłym chłopcem. Tymczasem on pewnego razu schował się na dnie łodzi gotowej do wypłynięcia na połów. Starsi bracia odkryli obecność Maui na pokładzie, dopiero gdy łódź wypłynęła na rozbujany ocean. Było za późno, aby odstawiać chłopca na brzeg.
Wtedy Maui zrobił coś, co zaskoczyło braci. Wyciągnął swój hak, niby taki sam, jaki mieli wszyscy mężczyźni w jego rodzie, a jednak magiczny, i zanurzył go w falach. Natychmiast poczuł silne szarpnięcie. Był przekonany, że złapał wielką rybę. Poprosił braci o pomoc. Zaczęli razem ciągnąć w wielkim trudzie. Niezwykła ryba okazała się wyspą. Dziś znana jest jako Wyspa Północna Nowej Zelandii. Wyłowioną chwilę później jej siostrę - Wyspę Południową - Maorysi nazywają Te Waka a Maui, czyli Łódź Maui. Najmniejsza, najbardziej wysunięta na południe wyspa Stewart to w tradycji maoryskiej Te Punga a Maui, czyli Kotwica półboga Maui.
Potomkowie Maui zamieszkali na skrawkach lądu wyłowionego z oceanu i dali początek narodowi maoryskiemu. Tyle mówi legenda. Źródła historyczne podają natomiast, że przodkowie Maorysów przybyli do Nowej Zelandii 800-900 lat temu z Tahiti, z Bora Bora i okolicznych wysp. Siedem potężnych łodzi z siedmioma klanami po tygodniach żeglugi dotarło na dziewiczą ziemię, którą nazwali Aotearoa, czyli Kraj Długiej Białej Chmury. Nad górzystą Nową Zelandią chmury rzeczywiście zbierają się często. Gnane przez oceaniczne prądy zawieszają się na szczytach Alp Południowych. Nazwa Aotearoa wciąż funkcjonuje w języku Maorysów.
Dla starego świata Kraj Długiej Białej Chmury odkrył holenderski żeglarz i podróżnik Abel Tasman. 13 grudnia 1642 roku zobaczył na horyzoncie nowy ląd i był przekonany, że dotarł do Chile. Nie było mu jednak dane długo cieszyć się odkryciem, bo podczas rozładunku statku tubylcy zabili czterech ludzi Tasmana. Ten więc szybko się wycofał, nie stawiając nawet na lądzie stopy. Pozostawił po sobie jednak inny trwały ślad - nazwę. To właśnie on nazwał odkryty ląd Nową Zelandią w nawiązaniu od Zelandii, nadmorskiej prowincji Holandii.
Ponownie Aotearoę odkrył po 127 latach Anglik James Cook. On z kolei dał nową nazwę maoryskiemu ta moko. Ponieważ w trakcie swych wcześniejszych podróży był świadkiem ceremonii tatuowania ciał wojowników na Tahiti, posłużył się tahitańskimi nazwami - tatau i tattow. Cook wraz z pierwszą wytatuowaną główką Maorysa przywiózł do Europy także nowe słowo, które w języku angielskim brzmiało: tattoo.(...)
O ile jednak dla białych miłośników tatuażu stał się on przede wszystkim sposobem zdobienia, o tyle dla Maorysów pozostał wciąż tapu - rzeczą świętą. (...)
- Robienie sobie ta moko to jak szukanie drogi do własnej duszy, drogi do innych ludzi tej samej krwi, drogi do wspólnych przodków - tłumaczy nam przewodnik w muzeum Te Papa w stolicy Nowej Zelandii - Wellington. Zgromadzono tu piękne maoryskie maski pokryte równie pięknymi ta moko. - Renesans maoryskiego tatuażu - mówi przewodnik - rozpoczął się w latach 90. XX wieku. Ta moko stało się symbolem pokolenia młodych Maorysów szukających zagubionej tożsamości.
Misjonarze mówili, że to diabelski wymysł
Historia o maoryskim tatuażu może się również zaczynać w Te Hapua, mieście na północy Nowej Zelandii, skąd 14 września 1975 roku ruszył Land March - wielki marsz Maorysów upominających się o prawa do ziemi. Od kiedy do Nowej Zelandii przybył biały człowiek, historia Maorysów stała się historią odzierania ich z ziemi i godności.
James Cook do wybrzeży Nowej Zelandii zawijał trzykrotnie, dzięki czemu sporządził dokładne mapy tego rzuconego na kraniec świata lądu, a tym samym przetarł szlaki wszystkim żeglarzom. Wielorybnikom, łowcom fok, drwalom ochoczo wycinającym lasy kauri, a w końcu hodowcom bydła i owiec. Maorysi oddawali ziemie najpierw za garnki, łyżki, koraliki, koce, alkohol. Potem za muszkiety. Bo muszkiet, nawet zdezelowany, był znacznie skuteczniejszą bronią niż maoryskie pałki. Służył nie tylko do obrony przed Pakeha (białymi), ale przede wszystkim do bratobójczych walk między plemionami o dominację w danym regionie.(...)
Sączona latami indoktrynacja sprawiła, że w drugiej połowie XIX wieku ta moko zaczęło stopniowo zanikać. Z symbolu dumy i oporu stało się świadectwem nieokrzesania czy wręcz barbarzyństwa. A w końcu zrobiło się najzwyczajniej w świecie niemodne. Na działania misjonarzy nałożyły się krwawo tłumione przez kolonizatorów maoryskie powstania, którymi naznaczona jest historia Nowej Zelandii drugiej połowy XIX wieku. Do ich wybuchu Maorysi i Pakeha stanowili po połowie ludność zamieszkującą Nową Zelandię. W 1886 roku Maorysów było już tylko 10 procent. Stali się mniejszością na własnej ziemi. Ziemię masowo odbierano powstańcom na zasadzie konfiskaty.
Netana Whakaari, jeden z najdzielniejszych wodzów, przestrzegał wówczas rodaków przed whakangaromanga, czyli zagładą. Twierdził, że jedyną gwarancją zachowania tożsamości, jedyną skuteczną bronią, której nikt nie może odebrać, jest ta moko: "Swój najcenniejszy majątek możesz utracić w różny sposób. Możesz stracić dom, żonę i inne skarby. Z moko odrzeć cię może tylko śmierć. To będzie twoja ozdoba i towarzysz do grobowej deski". Jego apele nie znalazły jednak posłuchu. Ostatni wojownicy z wyrzezanymi na twarzy moko zmarli w latach 30. XX wieku.
Podnoszenie się z kolan
Maoryską dumę obudziło w XX wieku kilka następujących po sobie wydarzeń. Po pierwsze, odwaga maoryskich żołnierzy w czasie II wojnie światowej. 28. Batalion, zwany Maoryskim, powstał w 1940 roku w ramach nowozelandzkich sił ekspedycyjnych i walczył z Niemcami oraz ich sojusznikami w Grecji, Afryce Północnej i pod Monte Cassino. Przez pięć lat istnienia batalionu przewinęło się przez niego 3600 synów Kraju Długiej Białej Chmury. Poległo 649, a 1712 odniosło rany. Spośród oddziałów alianckich to właśnie żołnierze Batalionu Maoryskiego dostali najwięcej indywidualnych medali za odwagę. I jak dziś mówią Maorysi, tamta krew nie została przelana na darmo. Słysząc opowieści o męstwie swych braci, Maorysi w Nowej Zelandii zaczęli coraz chętniej sięgać do korzeni. Zaczęło się mozolne podnoszenie z kolan narodu, którego kręgosłup przetrąciła kolonizacja.(...)
Obudzona na fali protestów maoryska duma spowodowała wzrost zainteresowania tradycjami przodków. W tym ta moko. Tradycyjne tatuaże znów stały się modne. Pisarz Tame Wairere Iti, weteran protestów, pisał: "Odrodzenie ta moko to dla wielu z nas manifestacja rantgitaronga, czyli fundamentalnego prawa do istnienia". Maorysi znów zaczęli sobie robić ta moko.
Ta historia może się ostatecznie zaczynać także w Waikato, regionie położonym na północny zachód od Rotorua. Grupa tamtejszych Maorysek po śmierci uwielbianej królowej Te Arikinui Dame Te Atairangikaaho wpadła na niezwykły pomysł. Był rok 2006. Kobiety z Waikato postanowiły uczcić swoją królową, robiąc sobie tradycyjny kobiecy tatuaż na brodzie i ustach. Zaczęło się od 16 starszych, bo mających 60-70 lat przyjaciółek.
Po pięciu latach wytatuowanych na cześć monarchini było już ponad 100 kobiet. Wśród nich Caren Fox, znana w Nowej Zelandii obrończyni praw człowieka i sędzia trybunału z Waitangi. Większość kobiet wykonała sobie tatuaż za pomocą dłutka i młoteczka. Według badaczki Mei Wintane chęć posiadania ta moko deklaruje dziś 40 proc. maoryskich kobiet. Dla większości jest to nie tylko symbol dziedzictwa i tożsamości narodowej. To także akt polityczny.
Gdy pytamy Ike, naszego tatuażystę, czy mówi po maorysku, odpowiada szczerze: - Nie. Matka uważała, że do niczego mi się to nie przyda. Ale zaczynam się uczyć. W czteromilionowej Nowej Zelandii 600 tysięcy obywateli przyznaje się do maoryskich przodków. Jedna czwarta z nich jest w stanie przeprowadzić prostą rozmowę w te reo maori, czyli języku maoryskim.
- Moje dzieci na pewno będą mówić w maori - zapewnia Ike. - A na razie moim językiem jest moko. To w nim wyrażam swoje przywiązanie do mojej ziemi i mojego ludu.(...)
Tatuowanie przypomina gryzienie owada
Nasze tatuaże są gotowe. Mała, brzęcząca maszynka Ikego niczym niestrudzony owad przez dwie godziny nakłuła tysiącami miniaturowych otworków naszą skórę. Tatuowanie przypomina gryzienie owada. Bzzzzz... warczy igła sącząca pod skórę jad tuszu. Ból? Nie, raczej szczypanie połączone z lekkim pieczeniem. Skóra jest zaczerwieniona. Obrzęk utrzymuje się przez kilka godzin.
Z ranek gdzieniegdzie sączy się krew. Dlatego tatuaż owija się plastikową folią, taką jak do kanapek. A następnie przez kilka dni chroni przed słońcem i wodą. I obficie nawilża specjalną maścią. Po tygodniu jest gotowy i prezentuje się pięknie.
Dwie niemal identyczne, a jednak różne fale na lewych przedramionach zabieramy ze sobą do Polski. Dwa niezniszczalne ślady, które stają się symbolem naszego związku silniejszym niż obrączki i słowa przysięgi. Zabieramy nasze ta moko, a właściwie kirituhi jak prawdziwego przyjaciela. Pozostanie z nami aż do grobowej deski.
"Siedem razy świat" Aleksandry i Jacka Pawlickich. Wydawnictwo Agora. Premiera: kwiecień 2016.
Tytuł, śródtytuły i skróty pochodzą od redakcji.