Wykopał czaszkę i pojechał na mecz. W Argentynie futbol to szaleństwo!
Myślisz, że piłka nożna to sprawa życia i śmierci? O nie, to coś o wiele wiele ważniejszego! Potwierdza to historia pewnego kibica, który pojechał świętować mistrzostwo swojej drużyny, dzierżąc w dłoniach... ludzką czaszkę!
Argentyna, końcówka sezonu tamtejszej Superligi. Liderujący Racing Club de Avellaneda gra ostatnie swoje spotkanie z ekipą Tigre. To mecz o mistrzostwo kraju, osiemnaste w historii klubu z siedzibą nieopodal Buenos Aires. Kibice Racingu przygotowują się na niezbyt odległy wyjazd, na położony 40 kilometrów dalej stadion Estadio José Dellagiovanna. Szykują flagi, szaliki, transparenty, prasują koszulki w biało niebieskie pasy. Ale nie wszyscy. Jeden z nich ma nieco inny plan...
Gabriel Aranda w przeddzień meczu udaje się na cmentarz i kieruje w stronę rodzinnego grobowca. Otwiera go i sięga do trumny, w której spoczywa jego dziadek. Wyjmuje ostrożnie jego czaszkę i wraca do domu. Następnego dnia zabiera ją na wyjazdowy mecz w roli talizmanu, mającego przynieść szczęście Racingowi.
Nieco makabryczny, nawet jak na futbolowe standardy, rekwizyt okazuje się szczęśliwy. Dumny fan ekipy La Academia po remisie 1-1, dającym pierwsze od 2014 roku mistrzostwo Argentyny paraduje z czaszką ulicami Buenos Aires. Nie pozostaje niezauważony. Fotoreporterzy robią mu zdjęcia, a dziennikarze telewizji TNT Sports namawiają na wywiad i objaśnienie nietypowej akcji.
Okazuje się, że dziadek Gabriela o imieniu Valentino za życia był wielkim kibicem Racingu, a wnuk postanowił zadbać, by ten nawet po śmierci nie przegapił tak historycznej chwili i mógł obejrzeć mistrzowskie spotkanie "na żywo".
"To nasz szczęśliwy omen. Byłby ze mnie dumny, że to zrobiłem" - podkreśla.
Mecz odbył się 31 marca, wiadomość o wyczynie Gabriela zaczęła się roznosić po świecie dzień później, ale nikt nie traktował jej jako Prima Aprilis. Argentyńczyk z miejsca zdobył szacunek i uznanie kibicowskiej braci na całym świecie, a niektórzy fani wręcz podchwycili temat i sami od razu zażyczyli zamówili u swoich potomków podobne pośmiertne ceremonie.
Czy z polskiej perspektywy jest to również sprawa bezprecedensowa? Nie do końca! Już przed laty wiceprezes Cracovii, Zygmunt Nowakowski w ciekawy sposób połączył tematykę funeralną z futbolem.
"Kiedy umrę, pochowajcie mnie na polu karnym Cracovii. Nawet po śmierci będę jej bronił" - stwierdził na łamach Ilustrowanego Kuriera Codziennego, a jego słowa przeszły do legendy wśród kibiców "Pasów", którzy na mistrzostwo swojej drużyny czekają znacznie dłużej, niż fani Racingu, bo aż od 1948 roku!