Alarmująca bajeczka [felieton]
Po czym poznać, że rok zbliża się do końca? Po podsumowaniach. Bilansowanie i oparte o nie wnioski to dziwna przypadłość, na którą zapada wiele znanych mi osób, nieznanych zresztą też. Na portalu społecznościowym, jedynym, na którym się pojawiam, objawia się owa przypadłość zawoalowanymi przechwałkami - na przykład o liczbie przeczytanych książek. W skrajnych przypadkach przyjmuje to postać "TOP 100 tytułów, które przeczytałem w 2021".
No dobra, może trochę przesadzam, ale 52 książki - a zatem jedna na tydzień - już się trafiło nie raz. Następnie pada pytanie do drogiej społeczności: "a które 52 książki przeczytaliście wy? Pochwalcie się w komentarzach". Naturalnie na książkach się nie kończy. Podsumowania dotyczą też liczby nowych klientów, liczby zrealizowanych szkoleń, ewentualnie szkoleń odbytych, zdobytych tym samym certyfikatów... i tak dalej. Słowem, w grudniu ma miejsce jakaś portfoliowa hipertrofia.
Oczywiście takich bilansowań pod koniec roku jest znacznie więcej i nie wszystkie decydujemy się udostępniać. Część z nich dokonuje się po prostu w cichych czeluściach naszego mózgu. Zwłaszcza tymi, które nie wychodzą na plus, decydujemy się nie podzielić z nikim.
Inna sprawa, że prywatne rankingi osiągnięć z całego roku często powodują wrażenie niedosytu. Z tego samego powodu psychologowie alarmują, że zbyt długi kontakt z mediami społecznościowymi powoduje wrażenie "życia nieciekawym życiem". Dlaczego podsumowania często bywają rozczarowujące? Choćby dlatego, że osiągnięć na ogół jest znacznie mniej niż dni w roku. To prosta matematyka, która zwykle wychodzi na minus. Znaczące wydarzenia, punkty zwrotne, które istotnie podnoszą nasze wrażenie szczęścia i mocno wbijają się w pamięć są względnie nieliczne.
Zdany egzamin, ślub, narodziny dziecka, zakup domu, samochodu, spełnienie jakiegoś marzenia - to kamienie milowe rzadsze niż częstsze, które wybijają się wysoko nad spokojną powierzchnię codzienności. Gdyby każdy dzień niósł taką dawkę dopaminy, nasza psychika po kilku tygodniach euforii byłaby w ruinie. Takie tłumaczenia jednak, odnoszą umiarkowany rezultat. Zwyczajność dni kojarzona jest na tym tle i tak jako zupełnie nijaka, niewyróżniająca. Bywa, że interpretowana jest jako swoista porażka, bo przecież nie działo się nic zasługującego na szczególną uwagę. Rok minął jak zwykle, czyli nijak. Wnioski o sobie i swoim życiu nasuwają się same.
Pomijając zupełnie fakt, że bycie kimś przeciętnym, a więc normalnym, nie jest niczym nienormalnym, czy zasługującym na współczucie, narracja o przeciętności życia to alarmująca bajeczka, którą nasz mózg uruchamia w pewnych okolicznościach. Najczęściej odpala się, gdy mamy okazję do społecznych porównań: kto, co, ile, jak. Deprymujące wnioski to odpowiedź na natłok bodźców, który spada na nas z wielu źródeł. Z takim chaosem informacyjnym radzimy sobie średnio, zwłaszcza jeśli wspomnieć, że nadal jesteśmy pewnym gatunkiem ssaka, który od dawna nie żyje już w swoim naturalnym środowisku.
Społeczne porównania to taktyka myślenia, która całkiem nieźle sprawdzała się w zamierzchłych czasach, jeszcze na długo przed wymyśleniem ostatniego miesiąca w roku. Ewolucja od dawna faworyzuje tych, którzy są wyżej na społecznej drabinie: lepiej propagują swoje geny, mają zwykle dostęp do lepszego jedzenia i bardziej atrakcyjnych partnerów seksualnych. Z tego powodu warto się z nimi porównywać, a potem "równać w górę". Tak rodzi się ambicja, która jest podstawą awansu, a to skutkuje dostępem do lepszych zasobów i lepszych możliwości propagowania swojego materiału genetycznego. Taka atencja i wzbudzanie w sobie ambicji na dłuższą metę wychodziły osobnikom na dobre. Dlatego też również dzisiaj osoby stojące od nas wyżej lepiej koncentrują na sobie uwagę.
Jednak dawno temu, w grupie koczujących myśliwych i zbieraczy, pośród góra 150 osobników takich postaci "ze świecznika" było stosunkowo niewiele. Współcześnie, w erze portali społecznościowych, gdy nasza grupa łowiecko-zbieracka już od dawna prowadzi osiadły tryb życia i urosła do tysięcy a nawet milionów profili, umysł od przeliczania sukcesów innych, po prostu zaczyna wariować. I co wtedy? Ot, wysyła do świadomości komunikat, że sytuacja jest rozpaczliwa: "wszyscy mają lepiej niż ty! Jesteś patałachem! Zrób coś z tym czym prędzej!"
Taka reakcja, gdy faktycznie wszyscy mają lepiej jest prawidłowa, ale dokonuje się w nieprawidłowych warunkach. Dlatego na sam koniec trzy otrzeźwiające fakty: po pierwsze, niewielu jest takich, którzy chwalą się sukcesami na wielu płaszczyznach. U większości jest takich osiągnięć mniej, może nawet jedno. Jednak mnogość takich pojedynczych sukcesów powoduje, że mamy jednocześnie wrażenie, że wszyscy osiągają ich więcej niż my. Sama statystyka podpowiada, że to raczej niemożliwe.
Po drugie, skupiając uwagę na "wygrywach" i jednocześnie dochodząc do wniosku, że sami chyba jesteśmy "przegrywami", zapominamy, że jest cała masa ludzi, którzy mają dużo gorzej. Orientacja na skrajnościach powoduje, że dużo trudniej jest nam to zauważyć. Tak po prostu działa nasz umysł.
Po trzecie, i chyba najważniejsze: nawet jeśli inni osiągają sukcesy (w czym oczywiście nie ma nic złego), to nasz umysł zwykle nie zadaje sobie niewygodnych pytań o... koszty. Innymi słowy, rzadko zdajemy sobie sprawę, ile ktoś musiał zainwestować, wykonać roboty, nauczyć się, poświęcić dla osiągnięcia takich rezultatów, zrezygnować z wielu rzeczy. Dlatego ilekroć zazdrościsz komuś miejsca, w którym jest teraz zastanów się, czy byłbyś gotów na podobny wysiłek, aby to coś osiągnąć?
Jeśli nie - najwyraźniej nie masz czego zazdrościć. A jeśli tak, to na co czekasz?