​Dragi i hajs, czyli bez metafor [felieton]

Czy z "młodymi" naprawdę jest aż taki problem? /123RF/PICSEL
Reklama

Systematycznie wysłuchuję marudzenia o dwudziestoparolatkach wchodzących na rynek. Teza jest ogólnie znana: odklejenie tych szczeniaków od realiów wyskakuje ze skali. Orientacja na mamonę, niechęć do pracy, brak jakiejkolwiek pasji, temperatura zaangażowania poniżej zera absolutnego. Kogo zatrudniać? Kogo szukać? Jak znajdywać? Jak z tymi ludźmi żyć? Odpowiedź na to pytanie jest chyba tym trudniejsza, że młodzi również tego nie wiedzą.

Miałem ostatnio taki przypadek. Szkolenie z zarządzania czasem. Na szkoleniu wyższa kadra zarządzająca ogromnej firmy serwisowej. Wiercę im dziury w brzuchach w poszukiwaniu źródła postulowanego chaosu: dlaczego to, co tak pięknie naniesione na grafik tak konsekwentnie im się wykrzacza? I tu podziwu godzien samokrytycyzm: chyba nieskutecznie delegujemy. Chyba nieskutecznie egzekwujemy. Chyba nieskutecznie planujemy. Generalnie chyba coś z nami nie tak.

Słucham tego rachunku sumienia i ciągle tak jakby brakowało mi w tej układance kilku puzzli.

Reklama

W końcu któryś z zebranych wypala: to młodzi wszystko partolą. Eureka, tama odblokowana! I wylało się! Że zero inicjatywy. Zero pomysłów. Ta dziatwa ma same wymagania. Robisz dla nich co tylko można: podsuwasz im programy szkoleniowe, lojalnościowe, motywacyjne, starasz się traktować po partnersku, pytasz się, czy zadania im odpowiadają, czy praca im pasuje, czy szef nazbyt nie dociska, jak się czują, czy ustawić im automat z matcha latte i stoły do ping ponga. I twierdzą - wyobraź sobie - że wszystko gra. A potem sru! Z dnia na dzień odchodzą! I wtedy rozwala się nam grafik. Więc - przyznali ze zrezygnowaniem - szkolimy się z zarządzania czasem, żeby nam się rozwalał trochę mniej, skoro i tak musi.

Znacie to? Wiem, podobnych historii spod znaku "stracone pokolenie" jest więcej i wszędzie takie same obserwacje: młodzi mają problem z zaangażowaniem. I choćby firma stawała na głowie, by im nieba przychylić, i tak będzie potem wyczekiwać z drżeniem serca dnia, gdy narybek po prostu bez sentymentu się wymelduje, bo to robota nie dla niego. Efekty czołgającej się etyki pracy, a w zasadzie jej braku. W sumie to nie wiadomo o co im chodzi. I zwykle - znamię desperacji - ubierane jest to w dużo dosadniejsze słowa.

Zmiana pokoleniowa to proces, który wydarza się w dziejach z definicji dość systematycznie. Ale chyba dopiero od niedawna przybiera na takiej sile, która wyrywa stary światopogląd z korzeniami. Starsi zawsze mieli problem ze zrozumieniem młodych i odwrotnie, ale ostatnimi czasy to oderwanie jest jakby większe. Weryfikacja pracodawcy jest błyskawiczna. HR-y jeszcze nigdy nie dobierały słów tak uważnie preparując ogłoszenia o pracę, a pracodawcy skamlą z bezsilności: "oni myślą inaczej".

Też mi odkrycie. Każde pokolenie, zanim zacznie normalnie myśleć, tzn. myśleć podobnie do starych, myśli inaczej. Pytanie jak bardzo inaczej. Chcąc przekonać się jak bardzo, zrobiłem sobie wycieczkę wprost do ich mózgu, tzn. na Lotnisko Bemowo. Wizyta w tym epicentrum, a dokładniej na niedawnym koncercie Maty, była oczywiście zapośredniczona, w przeciwnym razie zostałbym chyba stamtąd wywieziony siłą na bardziej odpowiednią miejscówkę dla takich pryków, np. na widownię "Familiady" albo "Jednego z dziesięciu". Dlatego nie wybrałem się tam osobiście, a poszukałem jakichś relacji. I jakkolwiek jestem bardzo otwarty na każdą muzykę z wyjątkiem muzopodobnego disco-polo, doceniam formę, ale po stronie treści diagnozuję bessę, nawet pomimo faktu, że generalnie nasłuchałem się o ogromnej ilości hajsu.

Słowo daję, nigdy w życiu na żadnym koncercie czy nawet festiwalu, a było ich trochę, nie było tyle o kasie. Jeśli Masłowska śpiewała kiedyś o kanapce z hajsem, to tutaj hajsem tryskały wszystkie głośniki i od hajsu pękały wszystkie szyby całego zbolałego Bemowa. Ale nie koniec na tym. W pewnym momencie na scenę wskoczyło różowowłose zjawisko pod pseudonimem Young Leosia. I tutaj ponownie: jestem w stanie naprawdę dużo przetrawić od strony czysto dźwiękowej, nie boję się nawet dancehallu, ale tekst obnażał już totalne bankructwo idei. Do tematyki pieniędzy doszły imprezy, alko w szklankach i dragi (miękkie, ot, niewinny susz w samarkach, no bo twarde to zabytek), ćpanie w ilościach hurtowych. Metafora? Przeciwnie. Całkowita dosłowność. Imprezy to imprezy. Szkło to szkło. Dragi to dragi.

Wracam z Bemowa w sam środek mojego szkolenia. Widzę wyjaśnione twarze prezesostwa: otóż to! Czy można się zatem dziwić, że młodzi myślą inaczej? - pytają retorycznie.

Moim zdaniem nie jest to takie proste. To by oznaczało, że spełnieniem marzeń wyrośniętej gimbazy jest "przećpać wypłatę starego". Ale tak nie jest. Moim skromnym zdaniem młodzi nie tyle pragną luzu i rzeki pieniędzy za nic, ile jedynie myślą, że właśnie tego pragną. Wiem, bo ich pytam. Bo szczęśliwie wciąż mam z nimi kontakt na zajęciach. Tak naprawdę tęsknią za tym, co reszta ludzkości: za szczęściem. Ich najszczęśliwsze chwile to wciąż chwile z bliskimi ludźmi a nie z fifką po wizycie u dilera, nawet gdyby po tej wizycie mieli spać na forsie. W tych wspomnieniach nie ma słowa o pieniądzach.

Zgodzę się za to, że mają cholernego pecha. Ich mózgi są wywichnięte na lewą stronę od internetu i zakiszone w kompocie z nadciągających zewsząd powiadomień. I to jest nowość, tak nie było nigdy w dziejach. Sponsorowana ciężkimi miliardami koncernów dekoncentracja. Na stołach, w kieszeniach, w torbach, w dłoniach, w nocy przy głowach - smartfony. Tymczasem te najszczęśliwsze chwile, o których mi opowiadają to chwile, gdy byli skoncentrowani. I - przyznaję - mam tak samo. Wszyscy tak mają. Bo człowiek najszczęśliwszy, to człowiek skupiony, którego uwaga podąża w konkretnym kierunku i skupia się na upragnionym punkcie. Wiedzą o tym buddyjscy mnisi, wiedzą o tym pasjonaci, podróżnicy, wiedzą o tym zakochani. W ich wieku miałem jeszcze po temu często okazję, bo liczba minut spędzonych w socialach i w kąpieli w cyfrowym streamie wynosiła okrągłe zero. Im jest już dużo trudniej. Współczuję im, bo lwią część ich młodego życia spędzają w nieistniejącej chmurze a tam czeka już na nich przekaz a la Bemowo i rozświetlony baner o tym, co jest w ich życiu najważniejsze.

I stąd właśnie - brzmi moja diagnoza - cholernie trudno jest czerpać im satysfakcję z pracy. Oni mentalnie są po prostu wszędzie i nigdzie. Dostają socjalpakiety, karty Multisportu, przerwy, chillout roomy, pinballe - wszystko na nic, bo wolne chwile spędzają przyklejeni do małych ekranów. Uwaga stale się rozprasza skutkiem czego wracają z tej "OK roboty" do domu i maja wrażenie, że po prostu przepieprzyli dzień - co z punktu widzenia psychologii zgodne jest zresztą z prawdą. Wniosek? Ta praca jest do niczego. Szukam innej. Ale w tej innej, zamiast rozmowy z ludźmi znowu jest chatowanie z awatarami na przerwach i cyberpląsy młodocianych celebrytów - i kółko się zamyka. Trach, kolejne wymówienie. A dorosłość to, delikatnie mówiąc, lipa.

Czy da się to przezwyciężyć? Gdybym wiedział, prawdopodobnie już teraz trzepałbym na tym remedium ciężkie pieniądze, więc odpowiedzcie sobie sami.

Wiem za to co innego - że z biegiem czasu rachunki zysków i strat stają się u większości ludzi trudne do przełknięcia, o ile a) nic się z nimi nie robi lub b) nie akceptuje się ich. Sądzę, że rosnące odsetki depresji i samobójstw wśród młodzieży sugerują jedno i drugie. I trzecie - że w feerii na Bemowie brało udział wielu, którzy sami już całkiem niedługo pozbawią się jakiejś życiowej szansy.

Ale o tym już się nie rapuje. 

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: kołczowisko | Tomasz Kozłowski | coaching
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy